„Chrystus w życiu Kościoła”. – Klucz do zrozumienia katolickiej wiary. Cz.I. „Teza -Chrystus w Kościele”.


CZĘŚĆ‎ ‎PIERWSZA
TEZA-CHRYSTUS‎ ‎W‎ ‎KOŚCIELE

I.

Zarzut,‎ ‎jaki‎ ‎w‎ ‎ostatnich‎ ‎czasach‎ ‎robią‎ ‎chrystjanizmowi‎ ‎w ogóle,‎ ‎a‎ ‎katolicyzmowi‎ ‎w‎ ‎szczególności, zwrócony‎ ‎jest‎ ‎przeciw‎ ‎twierdzeniu,‎ ‎iż‎ ‎katolicyzm zdobył‎ ‎—‎ ‎jedynie‎ ‎i‎ ‎wyłącznie‎ ‎Prawdę.‎ ‎Przecież‎ ‎— mówią‎ ‎jego‎ ‎przeciwnicy‎ ‎—‎ ‎jeśli‎ ‎się‎ ‎weźmie‎ ‎pod‎ ‎uwagę historję‎ ‎religji,‎ ‎wszystkie‎ ‎te‎ ‎niezliczone‎ ‎wierzenia, jakie‎ ‎kwitnęły‎ ‎zarówno‎ ‎na‎ ‎Wschodzie‎ ‎jak‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎Zachodzie‎ ‎we‎ ‎wszystkich‎ ‎stuleciach‎ ‎istnienia‎ ‎człowieka na‎ ‎ziemi,‎ ‎to‎ ‎okaże‎ ‎się,‎ ‎jak‎ ‎to‎ ‎twierdzenie‎ ‎jest‎ ‎nieuzasadnione‎ ‎i‎ ‎aroganckie.‎ ‎Prawdę‎ ‎możemy‎ ‎tylko‎ ‎znaleźć we‎ ‎wspólnym‎ ‎spadku‎ ‎wszystkich‎ ‎razem‎ ‎religijnych pomysłów,‎ ‎jakie‎ ‎ogół‎ ‎ludzki‎ ‎stworzył‎ ‎(jeżeli‎ ‎patrzymy na‎ ‎rzeczy‎ ‎ze‎ ‎stanowiska‎ ‎demokratycznego);‎ ‎albo‎ ‎też znajdziemy‎ ‎ją‎ ‎w‎ ‎zgodnych‎ ‎konkluzjach‎ ‎najwybitniejszych‎ ‎religijnych‎ ‎myślicieli‎ ‎wszystkich‎ ‎czasów‎ ‎(jeżeli wolimy‎ ‎pogląd‎ ‎arystokratyczny).‎ ‎Przede wszystkiem jednak‎ ‎pamiętać‎ ‎należy,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎sprawach‎ ‎religijnych niepodobna‎ ‎stać‎ ‎twardo‎ ‎przy‎ ‎swoich‎ ‎twierdzeniach. Doświadczenie‎ ‎nas‎ ‎uczy,‎ ‎że‎ ‎nieraz‎ ‎twierdzenia‎ ‎jednego pokolenia‎ ‎obala‎ ‎pokolenie‎ ‎następne.‎ ‎Musimy‎ ‎wierzyć w‎ ‎postęp,‎ ‎jakkolwiek‎ ‎nie zawsze‎ ‎jesteśmy‎ ‎pewni,‎ ‎na czem‎ ‎on‎ ‎polega.‎ ‎Nie ma‎ ‎bowiem‎ ‎absolutnej‎ ‎prawdy i‎ ‎ostatecznego‎ ‎jej‎ ‎objawienia.‎ ‎Wszystkie‎ ‎wierzenia, jakie‎ ‎były‎ ‎i‎ ‎są,‎ ‎tylko‎ ‎formami‎ ‎są‎ ‎i‎ ‎symbolami‎ ‎tej‎ ‎jednej Prawdy,‎ ‎którą‎ ‎różnie‎ ‎widziały‎ ‎w‎ ‎różnych‎ ‎czasach rozmaite‎ ‎umysły‎ ‎i‎ ‎temperamenty.

 

Drugi‎ ‎zarzut,‎ ‎jaki‎ ‎katolicyzmowi‎ ‎robią‎ ‎jego‎ ‎przeciwnicy‎ ‎jest,‎ ‎że‎ ‎on‎ ‎dzisiaj‎ ‎nie‎ ‎przejął‎ ‎się‎ ‎duchem swego‎ ‎Założyciela.‎ ‎Twierdzą,‎ ‎że‎ ‎chrystjanizm‎ ‎w‎ ‎początkach‎ ‎swoich‎ ‎polegał‎ ‎na‎ ‎życiu‎ ‎poświęconem‎ ‎miłości i‎ ‎czci‎ ‎dla‎ ‎Osoby‎ ‎Chrystusa,‎ ‎gdy‎ ‎tymczasem‎ ‎dzisiejszy katolicyzm‎ ‎polega‎ ‎na‎ ‎miłości‎ ‎i‎ ‎czci‎ ‎dla‎ ‎doktryny,‎ ‎a‎ ‎tą doktryną‎ ‎jest‎ ‎zorganizowana‎ ‎instytucja,‎ ‎zwana‎ ‎Kościołem.‎ ‎Pierwsza‎ ‎lepsza‎ ‎sekta‎ ‎protestancka,‎ ‎pozbawiona‎ ‎wszelkich‎ ‎niezmiennych‎ ‎obrządów‎ ‎religijnych i‎ ‎wszelkiej‎ ‎zarozumiałej‎ ‎pewności‎ ‎siebie,‎ ‎a‎ ‎oparta konsekwentnie‎ ‎na‎ ‎wierze‎ ‎w‎ ‎istnienie‎ ‎osobistej‎ ‎łączności każdego‎ ‎jej‎ ‎wyznawcy‎ ‎z‎ ‎Jezusem‎ ‎Chrystusem,‎ ‎—‎ ‎każda taka‎ ‎sekta‎ ‎jest‎ ‎zatem‎ ‎o‎ ‎wiele‎ ‎bliższa‎ ‎ducha‎ ‎Ewangelji niż‎ ‎misternie‎ ‎zorganizowany‎ ‎Kościół‎ ‎katolicki.‎ ‎Jest zawsze‎ ‎nadzieja‎ ‎—‎ ‎mówią‎ ‎przeciwnicy‎ ‎Kościoła‎ ‎—‎ ‎że przez‎ ‎cześć‎ ‎i‎ ‎miłość‎ ‎dla‎ ‎Osoby,‎ ‎w‎ ‎miarą,‎ ‎jak‎ ‎wieki idą‎ ‎za‎ ‎wiekami,‎ ‎dojdziemy‎ ‎do‎ ‎lepszego‎ ‎zrozumienia Chrystusa.‎ ‎Postać‎ ‎może‎ ‎sią‎ ‎stać‎ ‎dla‎ ‎nas‎ ‎symbolem prawie‎ ‎każdego‎ ‎kierunku‎ ‎pojąć.‎ ‎Może‎ ‎zatem‎ ‎przekonamy‎ ‎sią,‎ ‎że‎ ‎Chrystusa‎ ‎może‎ ‎tak‎ ‎dobrze‎ ‎interpretować‎ ‎luteranizm‎ ‎jak‎ ‎i‎ ‎żarliwy‎ ‎fanatyzm‎ ‎Neapolitańczyka,‎ ‎źe‎ ‎można‎ ‎go‎ ‎zarówno‎ ‎uczynić‎ ‎patronem‎ ‎stowarzyszeń‎ ‎robotniczych‎ ‎jak‎ ‎i‎ ‎kliki‎ ‎zaśniedziałych‎ ‎monarchistów.‎ ‎Ale‎ ‎dla‎ ‎tych,‎ ‎którzy‎ ‎wielbią‎ ‎doktryną, nie ma‎ ‎nadziei,‎ ‎a‎ ‎tem‎ ‎mniej‎ ‎jest‎ ‎tej‎ ‎nadziei,‎ ‎im‎ ‎bardziej doktryna‎ ‎ich‎ ‎jest‎ ‎wypracowana‎ ‎i‎ ‎wykończona.‎ ‎Dlatego też‎ ‎dla‎ ‎katolicyzmu‎ ‎niema‎ ‎najmniejszej‎ ‎nadziei.

 

Niepodobna‎ ‎mi‎ ‎w‎ ‎rozprawie‎ ‎niniejszej,‎ ‎wcale‎ ‎nie filozoficznej,‎ ‎odpowiedzieć‎ ‎na‎ ‎te‎ ‎zarzuty,‎ ‎jak‎ ‎zasługują, zarzuty‎ ‎niezawodnie‎ ‎głębokie‎ ‎i‎ ‎daleko‎ ‎idące,‎ ‎sięgające aż‎ ‎do‎ ‎podstaw‎ ‎pojęcia‎ ‎o‎ ‎Prawdzie‎ ‎i‎ ‎o‎ ‎Bogu.‎ ‎Lecz postaram‎ ‎sią‎ ‎odpowiedzieć‎ ‎na‎ ‎nie‎ ‎ubocznie,‎ ‎przez‎ ‎uzasadnienie‎ ‎tego‎ ‎stanowiska,‎ ‎jakie‎ ‎zajmuje‎ ‎katolicyzm. Usiłowaniem‎ ‎mojem‎ ‎jest‎ ‎opisać‎ ‎życie‎ ‎katolicyzmu, a‎ ‎zwłaszcza‎ ‎tych‎ ‎nadzwyczajnych‎ ‎zjawisk,‎ ‎jakie w‎ ‎nim‎ ‎spotykamy,‎ ‎aby‎ ‎w‎ ‎umyśle‎ ‎czytelnika‎ ‎wytworzyć‎ ‎powątpiewanie‎ ‎o‎ ‎wartości‎ ‎wspomnianych dwóch‎ ‎zarzutów;‎ ‎innemi‎ ‎słowy‎—‎ ‎chcę‎ ‎wykazać,‎ ‎że Kościół‎ ‎katolicki,‎ ‎który‎ ‎osiąga‎ ‎tak‎ ‎zdumiewające,‎ ‎tak jedyne‎ ‎w‎ ‎swoim‎ ‎rodzaju‎ ‎rezultaty,‎ ‎ma‎ ‎prawo‎ ‎do żądania‎ ‎wyłącznego‎ ‎i‎ ‎uprzywilejowanego‎ ‎stanowiska; a‎ ‎nadto,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎tylko‎ ‎nie‎ ‎odchylił‎ ‎ ‎się‎ ‎wcale‎ ‎od‎ ‎zamiarów‎ ‎swego‎ ‎Założyciela,‎ ‎ale‎ ‎przeciwnie‎ ‎wypełnia je‎ ‎i‎ ‎ilustruje‎ ‎w‎ ‎sposób‎ ‎taki‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎takim‎ ‎stopniu,‎ ‎iż‎ ‎żadna sekta‎ ‎protestancka‎ ‎nawet‎ ‎pretensji‎ ‎mieć‎ ‎nie‎ ‎może, iżby‎ ‎je‎ ‎równie‎ ‎dobrze‎ ‎spełniała.

Nie‎ ‎mam‎ ‎wcale‎ ‎zamiaru‎ ‎występować‎ ‎choćby‎ ‎pośrednio‎ ‎przeciw‎ ‎pozytywnym‎ ‎twierdzeniom‎ ‎którejkolwiek‎ ‎innej‎ ‎religji,‎ ‎gdyż‎ ‎ostatecznie‎ ‎ludzie‎  zawsze‎ ‎mają mniej‎ ‎lub‎ ‎więcej.‎ ‎racji‎ ‎w‎ ‎tem‎ ‎co‎ ‎afirmują,‎ ‎a‎ ‎nie‎ ‎mają J‎e‎j‎ ‎gdy‎ ‎przeczą.‎ ‎Zresztą‎ ‎w‎ ‎tych‎ ‎czasach‎ ‎ciągłego przeczenia‎ ‎i‎ ‎ciągłego‎ ‎protestowania‎ ‎przeciw‎ ‎wszystkiemu,‎ ‎fakt‎ ‎jakiejkolwiek‎ ‎afirmacji‎ ‎stanowi‎ ‎taką‎ ‎przyjemność,‎ ‎że‎ ‎każdy‎ ‎zdrowo‎ ‎myślący‎ ‎człowiek,‎ ‎katolik lub‎ ‎niekatolik,‎ ‎może‎ ‎żywić‎ ‎dla‎ ‎niej‎ ‎tylko‎ ‎życzliwe uczucia.

W‎ ‎książce‎ ‎tej‎ ‎opiszę‎ ‎życie‎ ‎katolicyzmu,‎ ‎jakiem‎ ‎je widzę‎ ‎w‎ ‎przeszłości‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎teraźniejszości:‎ ‎olśniewające nas‎ ‎taką‎ ‎pięknością,‎ ‎brzemienne‎ ‎w‎ ‎takie‎ ‎afiirmacje, tak‎ ‎spoiste‎ ‎w‎ ‎sobie,‎ ‎tak‎ ‎trwałe‎ ‎w‎ ‎swym‎ ‎rozwoju,‎ ‎a‎ ‎tak żywotne‎ ‎i‎ ‎nieśmiertelne,‎ ‎że‎ ‎może,‎ ‎co‎ ‎najmniej,‎ ‎rościć pretensję‎ ‎do‎ ‎pewnej‎ ‎powagi‎ ‎w‎ ‎rzeczach‎ ‎wiary.‎ ‎Jedno tylko‎ ‎będę‎ ‎się‎ ‎starał‎ ‎udowodnić,‎ ‎mianowicie,‎ że‎ ‎życie to,‎ ‎które‎ ‎będę‎ ‎opisywał,‎ ‎jest‎ ‎zupełną‎ ‎i‎ ‎dokładną‎ ‎kopją wspomnień,‎ ‎zawartych‎ ‎w‎ ‎Ewangeljach.

Ale‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎celu‎ ‎muszę‎ ‎przede wszystkiem‎ ‎zdać choćby‎ ‎w‎ ‎krótkości‎ ‎sprawę‎ ‎z‎ ‎tego,‎ ‎co‎ ‎ma‎ ‎być‎ ‎uważane jako‎ ‎prawowierne‎ ‎interpretowanie‎ ‎Ewangelji‎ ‎i‎ ‎co‎ ‎za takie‎ ‎uważane‎ ‎było‎ ‎w‎ ‎przeszłości‎ ‎przez‎ ‎wszystkie‎ ‎chrześcijańskie‎ ‎religje.‎ ‎Nie‎ ‎narzucam‎ ‎z góry‎ ‎mniemania,‎ ‎że ta‎ ‎interpretacja‎ ‎jest‎ ‎właściwa,‎ ‎postaram‎ ‎się‎ ‎udowodnić to‎ ‎w‎ ‎następnych‎ ‎rozdziałach.‎ ‎Przedtem‎ ‎jednak‎ ‎muszę‎ ‎ją‎ ‎wyłuszczyć.

 

 

II.

Wszyscy‎ ‎chrześcijanie‎ ‎od‎ ‎najdawniejszych‎ ‎do‎ ‎najnowszych‎ ‎czasów‎ ‎wierzyli‎ ‎i‎ ‎wierzą,‎ ‎że‎ ‎postać,‎ ‎którą znamy‎ ‎pod‎ ‎nazwą‎ ‎Jezusa‎ ‎Chrystusa,‎ ‎była‎ ‎Osobą‎ ‎Boga; że‎ ‎Bóg‎ ‎zesłał‎ ‎Swego‎ ‎Syna,‎ ‎aby‎ ‎zbawił‎ ‎świat‎ ‎i‎ ‎pouczył go,‎ ‎jak‎ ‎ma‎ ‎postępować;‎ ‎że‎ ‎Syn‎ ‎Boży‎ ‎dokonał‎ ‎tego Swem‎ ‎Życiem,‎ ‎Śmiercią‎ ‎i‎ ‎Zmartwychwstaniem,‎ ‎i‎ ‎że wreszcie‎ ‎obowiązkiem‎ ‎jest‎ ‎wszystkich,‎ ‎którzy‎ ‎chcą‎ ‎się nazywać‎ ‎Jego‎ ‎uczniami,‎ ‎naśladować‎ ‎wskazany‎ ‎przez Niego‎ ‎przykład.

Starajmy‎ ‎się‎ ‎twierdzenie‎ ‎to‎ ‎zbadać‎ ‎dokładniej.

1.‎ ‎Chrześcijanie‎ ‎wierzą,‎ ‎że‎ ‎dzieło‎ ‎Odkupienia i‎ ‎Objawienia‎ ‎zostało‎ ‎dokonane‎ ‎przez‎ ‎Naturę‎ ‎człowieczą‎ ‎Chrystusa,‎ ‎połączoną‎ ‎z‎ ‎Jego‎ ‎Naturą‎ ‎Boską,‎ ‎czyli, że‎ ‎Bóg‎ ‎nie‎ ‎działał‎ ‎tu‎ ‎jedynie‎ ‎przez‎ ‎Swą‎ ‎Boskość,‎ ‎lecz także‎ ‎przez‎ ‎Swe‎ ‎człowieczeństwo;‎ ‎że‎ ‎po‎ ‎kolei‎ ‎zostały wybrane,‎ ‎najpierw‎ ‎naród,‎ ‎potem‎ ‎plemię,‎ ‎potem‎ ‎rodzina, a‎ ‎w końcu‎ ‎osoba‎ ‎potrzebna‎ ‎do‎ ‎tego‎ ‎celu:‎ ‎a‎ ‎więc‎ ‎naprzód‎ ‎lud‎ ‎izraelski,‎ ‎następnie‎ ‎plemię‎ ‎Judy,‎ ‎dalej‎ ‎ród Dawida‎ ‎i‎ ‎nareszcie‎ ‎Mar‎ ‎ja,‎ ‎i‎ ‎wtedy‎ ‎nadzwyczajnym aktem‎ ‎cudownej‎ ‎potęgi‎ ‎Ducha‎ ‎Świętego‎ ‎zostało‎ ‎stworzone‎ ‎ciało‎ ‎ludzkie‎ ‎tak‎ ‎doskonałe‎ ‎i‎ ‎czyste,‎ ‎że‎ ‎zasługiwało‎ ‎na‎ ‎to,‎ ‎by‎ ‎służyć‎ ‎mogło‎ ‎za‎ ‎mieszkanie‎ ‎Bóstwa. (Oto‎ ‎jest‎ ‎w‎ ‎krótkości‎ ‎treść‎ ‎całego‎ ‎Starego‎ ‎Testamentu.) Dalej,‎ ‎że‎ ‎Ciało‎ ‎to‎ ‎zostało‎ ‎złączone‎ ‎z‎ ‎Bogiem‎ ‎i‎ ‎użyte dla‎ ‎Jego‎ ‎Boskich‎ ‎zamiarów:‎ ‎czyli‎ ‎że‎ ‎święte‎ ‎Człowieczeństwo‎ ‎Jezusa‎ ‎Chrystusa,‎ ‎w‎ ‎którem‎ ‎On‎ ‎żył,‎ ‎cierpiał i‎ ‎umarł‎ ‎jako‎ ‎człowiek,‎ ‎było‎ ‎narzędziem‎ ‎Objawienia i‎ ‎Odkupienia,‎ ‎że‎ ‎On‎ ‎ludzkim‎ ‎głosem‎ ‎mówił,‎ ‎błogosławiąc‎ ‎—‎ ‎ludzkie‎ ‎ręce‎ ‎podnosił,‎ ‎ludzkiem‎ ‎sercem‎ ‎kochał i‎ ‎cierpiał,‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎te‎ ‎ludzkie‎ ‎ręce,‎ ‎serce‎ ‎i‎ ‎głos‎ ‎—‎ ‎złamane, przebite,‎ ‎zmuszone‎ ‎do‎ ‎milczenia‎ ‎—‎ ‎były‎ ‎rękami,‎ ‎sercem i‎ ‎głosem‎ ‎samego‎ ‎Boga.

Proszę‎ ‎nad‎ ‎tem ‎twierdzeniem‎ ‎zastanowić‎ ‎się‎ ‎dobrze. Choć‎ ‎Osoba‎ ‎Chrystusa‎ ‎była‎ ‎Osobą‎ ‎Boską,‎ ‎natura, która‎ ‎czyniła‎ ‎Go‎ ‎dostępnym‎ ‎dla‎ ‎ludzi‎ ‎i‎ ‎czynnym,‎ ‎była naturą‎ ‎ludzką.

Chrześcijanie‎ ‎wierzą,‎ ‎że‎ ‎przez‎ ‎to‎ ‎połączenie‎ ‎Bóstwa‎ ‎z‎ ‎Człowieczeństwem‎ ‎zostali‎ ‎odkupieni.‎ ‎Dlatego w‎ ‎ostatnich‎ ‎chwilach‎ ‎tego‎ ‎życia‎ ‎upokorzeń,‎ ‎biorąc chleb‎ ‎i‎ ‎łamiąc‎ ‎go,‎ ‎powiedział‎ ‎Chrystus‎ ‎nie:‎ ‎„oto‎ ‎moja istota”‎ ‎lecz‎ ‎„to‎ ‎jest‎ ‎Ciało‎ ‎moje,‎ ‎które‎ ‎się‎ ‎za‎ ‎was‎ ‎wydaje„‎ ‎(Ł.‎ ‎XXII,‎ ‎19),‎ ‎gdyż‎ ‎to‎ ‎ciało‎ ‎było‎ ‎narzędziem‎ ‎Odkupienia.‎ ‎I,‎ ‎jeżeli‎ ‎ma‎ ‎się‎ ‎wierzyć‎ ‎w‎ ‎to‎ ‎twierdzenie chrześcijan,‎ ‎czyn‎ ‎ten‎ ‎był‎ ‎tylko‎ ‎dalszym‎ ‎ciągiem‎ ‎(choć w‎ ‎innem‎ ‎znaczeniu)‎ ‎tego‎ ‎pierwszego‎ ‎aktu,‎ ‎znanego‎ ‎jako Wcielenie.‎ ‎Ten,‎ ‎który‎ ‎poświęcił‎ ‎chleb‎ ‎w‎ ‎czasie‎ ‎ostatniej‎ ‎ze‎ ‎Swymi‎ ‎uczniami‎ ‎Wieczerzy,‎ ‎poświęcił‎ ‎przedtem łono‎ ‎Marji.‎ ‎Według‎ ‎wierzenia‎ ‎chrześcijan‎ ‎Bóg‎ ‎w‎ ‎obu chwilach‎ ‎użył‎ ‎materjalnej‎ ‎substancji‎ ‎dla‎ ‎Swego‎ ‎Boskie go‎ ‎celu.

 

2.‎ ‎Aż‎ ‎do‎ ‎tego‎ ‎punktu‎ ‎wszyscy‎ ‎znani‎ ‎jako‎ ‎„prawowierni”‎ ‎chrześcijanie‎ ‎są‎ ‎mniej‎ ‎więcej‎ ‎w‎ ‎zgodzie‎ ‎ze‎ ‎sobą, zwłaszcza‎ ‎jeśli‎ ‎zadadzą‎ ‎sobie‎ ‎pracę‎ ‎zastanowienia‎ ‎się nad‎ ‎podstawami‎ ‎swojej‎ ‎religji.

Dopiero‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎punkcie‎ ‎katolicyzm‎ ‎oddziela‎ ‎się od‎ ‎innych‎ ‎religij‎ ‎chrześcijańskich.‎ ‎Kiedy‎ ‎bowiem‎ ‎protestanci‎ ‎widzą‎ ‎w‎ ‎człowieczem‎ ‎życiu‎ ‎Chrystusa,‎ ‎opisanem‎ ‎w‎ ‎Ewangeljach,‎ ‎całość‎ ‎Jego‎ ‎działalności,‎ ‎a‎ ‎w‎ ‎Jego słowach‎ ‎„Dokonało‎ ‎się”‎ ‎dowód,‎ ‎źe‎ ‎Objawienie‎ ‎skończone,‎ ‎a‎ ‎Odkupienie‎ ‎dokonane,‎ ‎katolicy‎ ‎wierzą,‎ ‎iż‎ ‎pod pewnym‎ ‎względem‎ ‎ten‎ ‎koniec‎ ‎jest‎ ‎dopiero‎ ‎początkiem, jest‎ ‎raczej‎ ‎wstępem‎ ‎do‎ ‎działalności,‎ ‎a‎ ‎nie‎ ‎jej‎ ‎zamknięciem.‎ ‎Protestanci‎ ‎utrzymują,‎ ‎źe‎ ‎właściwie‎ ‎Kościół‎ ‎jest niepotrzebny,‎ ‎chyba‎ ‎jako‎ ‎czysto‎ ‎ludzkie‎ ‎stowarzyszenie‎ ‎ułatwiające,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎pożyteczne‎ ‎dla‎ ‎zjednoczenia i‎ ‎zorganizowania‎ ‎sił‎ ‎indywidualnych.‎ ‎Katolicy‎ ‎zaś‎ ‎wierzą,‎ ‎źe‎ ‎Kościół‎ ‎jest‎ ‎naprawdę‎ ‎Ciałem‎ ‎Chrystusa,‎ ‎który w‎ ‎tym‎ ‎Kościele‎ ‎żyje,‎ ‎mówi‎ ‎i‎ ‎działa‎ ‎tak‎ ‎samo‎ ‎(choć w‎ ‎innem‎ ‎znaczeniu‎ ‎i‎ ‎innych‎ ‎warunkach),‎ ‎jak‎ ‎żył,‎ ‎mówił i‎ ‎działał‎ ‎w‎ ‎Galilei‎ ‎i‎ ‎Jerozolimie.‎ ‎

Proszę‎ ‎mi‎ ‎pozwolić wytłumaczyć‎ ‎to‎ ‎dokładniej. Widzieliśmy,‎ ‎że‎ ‎wszyscy‎ ‎chrześcijanie‎ ‎zgadzają się,‎ ‎iż‎ ‎Bóg‎ ‎we‎ ‎Wcieleniu‎ ‎połączył‎ ‎Swą‎ ‎Boską‎ ‎naturę ze‎ ‎stworzoną‎ ‎naturą‎ ‎ludzką,‎ ‎by‎ ‎dokonać‎ ‎Swego‎ ‎dzieła, źe‎ ‎wziął‎ ‎od‎ ‎Marji‎ ‎to‎ ‎stworzone‎ ‎ciało,‎ ‎w‎ ‎którem‎ ‎żył i‎ ‎pracował.

Otóż‎ ‎katolicy‎ ‎idą‎ ‎o‎ ‎krok‎ ‎dalej,‎ ‎krok‎ ‎równoległy do‎ ‎Wcielenia,‎ ‎choć‎ ‎nie‎ ‎identyczny‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎wierzą,‎ że‎ ‎Bóg łączy‎ ‎z‎ ‎Sobą‎ ‎ludzką‎ ‎naturą‎ ‎Swych‎ uczni‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎tak‎ ‎utworzonem‎ ‎Ciele‎ ‎żyje,‎ ‎działa‎ ‎i‎ ‎mówi.‎ ‎Katolicy‎ ‎wierzą,‎ ‎że Jezus‎ ‎żył‎ ‎naturalnem‎ ‎życiem‎ ‎na‎ ‎ziemi‎ ‎przed‎ ‎dwoma lat‎ ‎tysiącami‎ ‎w‎ ‎Ciele‎ ‎wziętem‎ ‎od‎ ‎Marji,‎ ‎teraz‎ ‎zaś‎ ‎żyje życiem‎ ‎mistycznem‎ ‎w‎ ‎Ciele‎ ‎wziętem‎ ‎od‎ ‎ludzkości‎ ‎wogóle, w‎ ‎Ciele‎ ‎zwanem‎ ‎Kościołem‎ ‎katolickim,‎ ‎źe‎ ‎słowa‎ ‎Kościoła‎ ‎są‎ ‎Jego‎ ‎słowami,‎ ‎życie‎ ‎i‎ ‎czyny‎ ‎Kościoła‎ ‎Jego życiem‎ ‎i‎ ‎czynami‎ ‎(z‎ ‎pewnemi‎ ‎zastrzeżeniami‎ ‎i‎ ‎wyjątkami)‎ ‎podobnie‎ ‎jak‎ ‎czyny,‎ ‎słowa‎ ‎i‎ ‎życie‎ ‎opowiedziane w‎ ‎Ewangeljach,‎ ‎były‎ ‎Jego‎ ‎słowami‎ ‎i‎ ‎Jego‎ ‎życiem.‎ ‎Dlatego‎ ‎też‎ ‎wierzą‎ ‎Kościołowi,‎ ‎przekonani,‎ ‎źe „czyniąc‎ ‎tak, wierzą‎ ‎samemu‎ ‎Bogu.‎ ‎Kościół‎ ‎jest‎ ‎nie‎ ‎tylko‎ ‎przedstawicielem‎ ‎Boga,‎ ‎nie‎ ‎tylko‎ ‎Jego‎ ‎Oblubienicą,‎ ‎lecz w‎ ‎pewnem,‎ ‎bardzo‎ ‎realnem‎ ‎znaczeniu‎ ‎Nim‎ ‎samym. W‎ ‎ten‎ ‎to‎ ‎sposób‎ ‎dotrzymuje‎ ‎On‎ ‎przyrzeczenia,‎ ‎danego uczniom,‎ ‎źe‎ ‎będzie‎ ‎z‎ ‎nimi‎ ‎do‎ ‎skończenia‎ ‎świata.‎ ‎Dotrzymuje‎ ‎On‎ ‎go‎ ‎jeszcze‎ ‎w‎ ‎inny‎ ‎sposób:‎ ‎przez‎ ‎obecność Swą‎ ‎w‎ ‎Sakramencie‎ ‎Ołtarza,‎ ‎ale‎ ‎na‎ ‎teraz‎ ‎nie‎ ‎o‎ ‎tem mowa.

W‎ ‎inny‎ ‎jeszcze‎ ‎sposób,‎ ‎by‎ ‎lepiej‎ ‎określić‎ ‎stanowisko,‎ ‎o‎ ‎które‎ ‎mi‎ ‎chodzi,‎ ‎można‎ ‎powiedzieć,‎ ‎źe‎ ‎Bóg w‎ ‎Ewangeljach‎ ‎objawił‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎życiu‎ ‎jednostki,‎ ‎w‎ ‎Kościele‎ ‎zaś‎ ‎objawia‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎życiu‎ ‎zbiorowem.

Zatem,‎ ‎gdy‎ ‎my‎ ‎katolicy‎ ‎mówimy‎ ‎protestantom, że‎ ‎można‎ ‎widzieć‎ ‎Jezusa,‎ ‎to‎ ‎widzieć‎ ‎Go‎ ‎naprawdę można‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎Ciele‎ ‎zwanem‎ ‎Kościołem‎ ‎katolickim. Ewangelje‎ ‎są‎ ‎opowiadaniem‎ ‎o‎ ‎życiu‎ ‎przeszłem,‎ ‎Kościół jest‎ ‎żyjącą‎ ‎Ewangelją,‎ ‎opowiadającą‎ ‎teraźniejsze‎ ‎życie Chrystusa.‎ ‎Tu‎ ‎widoczny‎ ‎jest‎ ‎On‎ ‎dla‎ ‎wszystkich‎ ‎oczu, tu‎ ‎powtarza‎ ‎On‎ ‎w‎ ‎jednym‎ ‎wieku‎ ‎po‎ ‎drugim‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎jednym kraju‎ ‎po‎ ‎drugnn‎ ‎wypadki‎ ‎i‎ ‎zajścia‎ ‎życia‎ ‎przeżytego w‎ ‎Judei.‎ ‎Tu‎ ‎wykończa‎ ‎On‎ ‎i‎ ‎wypełnia‎ ‎szkic,‎ ‎rzucony na‎ ‎kartę‎ ‎historji‎ ‎świata‎ ‎przed‎ ‎dwoma‎ ‎tysiącami‎ ‎lat,‎ ‎tu żyje,‎ ‎cierpi,‎ ‎umiera‎ ‎i‎ ‎stale‎ ‎zmartwychwstaje.‎ ‎Jezus Chrystus‎ ‎jest‎ ‎zawsze‎ ‎ten‎ ‎sam‎ ‎wczoraj,‎ ‎dziś‎ ‎i‎ ‎będzie ten‎ ‎sam‎ ‎przez‎ ‎wieki.

 

3.‎ ‎(I).  ‎Przed‎ ‎zastanowieniem‎ ‎się‎ ‎nad‎ ‎możliwością tego‎ ‎twierdzenia,‎ ‎a‎ ‎także‎ ‎nad‎ ‎bardzo‎ ‎zdumiewającą  analogją‎ ‎dostarczoną‎ ‎nam‎ ‎przez‎ ‎świeże‎ ‎i‎ ‎najnowsze badania‎ ‎naukowe,‎ ‎należy‎ ‎zwrócić‎ ‎uwagę,‎ ‎że‎ ‎Pismo‎ ‎św. bardzo‎ ‎silnie‎ ‎popiera‎ ‎to‎ ‎katolickie‎ ‎twierdzenie,‎ ‎oraz że‎ ‎myśl,‎ ‎którą‎ ‎podałem,‎ ‎była‎ ‎myślą‎ ‎samego‎ ‎Chrystusa i‎ ‎współczesnych‎ ‎Mu‎ ‎Jego‎ ‎uczniów.‎ ‎I‎ ‎nie‎ ‎będziemy‎ ‎mogli odrzucić‎ ‎tej‎ ‎zasady‎ ‎katolicyzmu‎ ‎jako‎ ‎późniejszej‎ ‎naleciałości,‎ ‎jako‎ ‎rezultatu‎ ‎ludzkich‎ ‎ambicyj‎ ‎czy‎ ‎też‎ ‎fantazyj‎ ‎średniowiecznych‎ ‎mistyków,‎ ‎gdy‎ ‎się‎ ‎zastanowimy nad‎ ‎niektóremi‎ ‎słowami,‎ ‎wypowiedzianemi‎ ‎przez‎ ‎Niego i‎ ‎Jego‎ ‎apostołów.‎ ‎
Na przykład‎ ‎trudno‎ ‎o‎ ‎wyraźniejsze potwierdzenie‎ ‎tej‎ ‎myśli,‎ ‎jak‎ ‎słowa:‎ ‎„Jam‎ ‎jest‎ ‎winnym szczepem,‎ ‎wyście‎ ‎latoroślami‎„‎(Jan‎ ‎XV,‎ ‎5).‎ ‎Kto‎ ‎was słucha,‎ ‎Mnie‎ ‎słucha,‎ ‎a‎ ‎kto‎ ‎wami‎ ‎gardzi,‎ ‎i‎ ‎Mną‎ ‎gardzi (Łuk.‎ ‎X,‎ ‎16).‎ ‎Jako‎ ‎Mnie‎ ‎posłał‎ ‎Ojciec,‎ ‎tak‎ ‎i‎ ‎Ja‎ ‎was‎ ‎posyłam”‎ ‎(Jan‎ ‎XX,‎ ‎21).

Jedyną‎ ‎różnicą‎ ‎między‎ ‎szczepem‎ ‎winnym‎ ‎a‎ ‎jego latoroślami‎ ‎(gałęziami)‎ ‎jest‎ ‎ta,‎ ‎źe‎ ‎szczep‎ ‎jest‎ ‎całością, a‎ ‎gałęzie‎ ‎częścią.‎ ‎Gałęzie‎ ‎nie‎ ‎są‎ ‎ani‎ ‎naśladowaniem, ani‎ ‎przedstawicielkami‎ ‎winnego‎ ‎szczepu,‎ ‎nie‎ ‎są‎ ‎przytwierdzone‎ ‎do‎ ‎niego‎ ‎jak‎ ‎świeczki‎ ‎na‎ ‎choince,‎ ‎są‎ ‎one‎ ‎jego rezultatem,‎ ‎jego‎ ‎częściami,‎ ‎żyjącemi‎ ‎jednem‎ ‎nim‎ ‎życiem. W‎ ‎najdokładniejszem‎ ‎znaczeniu‎ ‎wyrazu‎ ‎są‎ ‎z‎ ‎nim‎ ‎identyczne.‎ ‎Szczep‎ ‎winnicy‎ ‎łączy‎ ‎gałęzie‎ ‎w‎ ‎całość,‎ ‎przez nie‎ ‎ujawnia‎ ‎się‎ ‎jego‎ ‎życie,‎ ‎bez‎ ‎niego‎ ‎są‎ ‎one‎ ‎niczem;‎ ‎bez nich‎ ‎zostaje‎ ‎sama‎ ‎myśl‎ ‎Boska.‎ ‎Nie‎ ‎można‎ ‎wytworzyć sobie‎ ‎realnego‎ ‎pojęcia‎ ‎o‎ ‎szczepie‎ ‎winnym‎ ‎jak‎ ‎tylko za pomocą‎ ‎gałęzi.‎ ‎Tak‎ ‎samo‎ ‎na‎ ‎każdym‎ ‎kroku‎ ‎w‎ ‎pismach‎ ‎św.‎ ‎Pawła‎ ‎spotykamy‎ ‎zdania‎ ‎pozornie‎ ‎zupełnie bez‎ ‎związku‎ ‎albo‎ ‎niemożliwie‎ ‎przesadne,‎ ‎jeśli‎ ‎myśl o‎ ‎identyczności‎ ‎Chrystusa‎ ‎i‎ ‎Jego‎ ‎Kościoła‎ ‎nie‎ ‎kierowała pisarzem.‎ ‎Jeszcze‎ ‎wciąż‎ ‎dusze‎ ‎żyjące‎ ‎w‎ ‎zjednoczeniu z‎ ‎Chrystusem‎ ‎nazywa‎ ‎się‎ ‎Jego‎ ‎Ciałem‎ ‎albo‎ ‎Jego‎ ‎Członkami,‎ ‎mówi‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎nich‎ ‎jako‎ ‎o‎ ‎posiadających‎ ‎„ducha Chrystusowego”,‎ ‎są‎ ‎określone‎ ‎w‎ ‎zdaniu‎ ‎tajemniczem, zrozumiałem‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎katolickiej‎ ‎interpretacji,‎ ‎jako‎ ‎dopełniające‎ ‎czego‎ ‎nie‎ ‎dostawa‎ ‎„cierpieniom‎ ‎Chrystusa” (Kol.‎ ‎I.‎ ‎24).‎ ‎Zdaje‎ ‎mi‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎dla‎ ‎tych‎ ‎przynajmniej, którzy‎ ‎uważają‎ ‎Nowy‎ ‎Testament‎ ‎za‎ ‎dokładny‎ ‎opis‎ ‎słów i‎ ‎zamiarów‎ ‎Chrystusa‎ ‎i‎ ‎Jego‎ ‎przyjaciół,‎ ‎jest‎ ‎niemożliwe zaprzeczyć,‎ ‎iż‎ ‎opisane‎ ‎przeze‎ ‎mnie‎ ‎pojmowanie‎ ‎było ideą‎ ‎Założyciela‎ ‎Chrześcijaństwa,‎ ‎i‎ że‎ ‎tak‎ ‎Go‎ ‎rozumieli Jego‎ ‎słuchacze.

(II)‎ ‎To‎ ‎co‎ ‎dotąd‎ ‎zostało‎ ‎powiedziane,‎ ‎będzie‎ ‎przez wielu‎ ‎krytyków‎ ‎uważane‎ ‎tylko‎ ‎jako‎ ‎sztuczne,‎ ‎metaforyczne‎ ‎określenie‎ ‎stanowiska‎ ‎niemożliwego‎ ‎w‎ ‎rzeczywistości‎ ‎do‎ ‎utrzymania,‎ ‎jako‎ ‎obraz‎ ‎malowniczy,‎ ‎lecz nieprawdopodobny.‎ ‎A‎ ‎jednak‎ ‎ośmielę‎ ‎się‎ ‎więcej‎ ‎jeszcze‎ ‎powiedzieć.‎ ‎Bo‎ ‎w‎ ‎jakiem‎ ‎właściwie‎ ‎znaczeniu‎ ‎ma to‎ ‎pojmowanie‎ ‎być‎ ‎czemś‎ ‎przenośnem?

„Życie‎ ‎—‎ ‎mówią‎ ‎—‎ ‎posiada‎ ‎tylko‎ ‎jednostka,‎ ‎życie rośliny,‎ ‎człowieka,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎najbardziej‎ ‎bosko‎ ‎natchniony Mistrz‎ ‎mógł‎ ‎żyć‎ ‎tylko‎ ‎jako‎ ‎indywiduum.‎ ‎Twierdzić,‎ że życie‎ ‎Jezusa‎ ‎może‎ ‎w‎ ‎realnem‎ ‎znaczeniu‎ ‎wyrazów‎ ‎być identyczne‎ ‎z‎ ‎życiem‎ ‎tłumu‎ ‎uczniów,‎ ‎jakkolwiek‎ ‎głęboką byłaby‎ ‎ich‎ ‎miłość‎ ‎dla‎ ‎Mistrza‎ ‎i‎ ‎jakkolwiek‎ ‎jednakie byłyby‎ ‎ich‎ ‎cele‎ ‎i‎ ‎pragnienia‎ ‎z‎ ‎Jego‎ ‎pragnieniami i‎ ‎celami‎ ‎—‎ ‎twierdzić‎ ‎coś‎ ‎podobnego,‎ ‎to‎ ‎znaczy‎ ‎nadawać‎ ‎wyrazom‎ ‎znaczenie,‎ ‎jakiego‎ ‎nie‎ ‎posiadają.”

Otóż‎ ‎chciałbym,‎ ‎by‎ ‎ci,‎ ‎którzy‎ ‎tak‎ ‎myślą,‎ ‎zastanowili‎ ‎się‎ ‎nad‎ ‎faktem‎ ‎znanym‎ ‎w‎ ‎życiu‎ ‎organicznem, a‎ ‎niedawno‎ ‎odkrytym.‎ ‎Przed‎ ‎pięćdziesięciu,‎ ‎nawet jeszcze‎ ‎przed‎ ‎dwudziestu‎ ‎laty‎ ‎przykładu‎ ‎tego‎ ‎nie‎ ‎można byłoby‎ ‎podać,‎ ‎lecz‎ ‎dzisiejsza‎ ‎nauka‎ ‎wie‎ ‎doskonale,‎ że życie‎ ‎organiczne,‎ ‎t.‎ ‎j.‎ ‎jego‎ ‎strona‎ ‎fizyczna‎ ‎jest‎ ‎rezultatem‎ ‎niezliczonej‎ ‎ilości‎ ‎komórek,‎ ‎z‎ ‎których‎ ‎każda‎ ‎posiada‎ ‎pewną‎ ‎własną‎ ‎indywidualność.‎ ‎Indywidualność‎ ‎ta jest‎ ‎przez‎ ‎zjednoczenie‎ ‎poniekąd‎ ‎stłumiona,‎ ‎bynajmniej atoli‎ ‎niezniszczona.‎ ‎

Powtórzmy‎ ‎to‎ ‎w‎ ‎sposób‎ ‎prostszy. Każde‎ ‎ciało‎ ‎organiczne,‎ ‎np.‎ ‎ciało‎ ‎człowieka‎ ‎albo też‎ ‎ciało‎ ‎psa‎ ‎może‎ ‎być‎ ‎obserwowane‎ ‎z‎ ‎dwóch‎ ‎punktów widzenia.‎ ‎Posiada‎ ‎ono‎ ‎najpierw‎ ‎życie‎ ‎własne,‎ ‎jedyne, zaczynające‎ ‎się‎ ‎przed‎ ‎narodzeniem‎ ‎a‎ ‎kończące‎ ‎ze‎ ‎śmiercią.‎ ‎I‎ ‎to‎ ‎w‎ ‎ścisłem‎ ‎znaczeniu‎ ‎nazywa‎ ‎się‎ ‎życiem.‎ ‎Lecz dalej,‎ ‎w‎ ‎tem‎ ‎jednem‎ ‎życiu‎ ‎są‎ ‎zgromadzone‎ ‎życia‎ ‎niezmiernej‎ ‎ilości‎ ‎komórek,‎ ‎tworzących‎ ‎to‎ ‎ciało.‎ ‎Te‎ ‎komórki‎ ‎ciągle‎ ‎się‎ ‎tworzą,‎ ‎rozwijają,‎ ‎umierają‎ ‎i‎ ‎giną‎ ‎przy odnawianiu‎ ‎się‎ ‎tkanek,‎ ‎każda‎ ‎żyjąc‎ ‎własnem‎ ‎życiem, lecz‎ ‎przemianami‎ ‎temi’‎ ‎nie‎ ‎wpływają‎ ‎na‎ ‎życie‎ ‎ciała w‎ ‎całości.‎ ‎Ciało‎ ‎dorosłego‎ ‎mężczyzny‎ ‎nie‎ ‎posiada‎ ‎ani jednej‎ ‎z‎ ‎tych‎ ‎komórek,‎ ‎które‎ ‎posiadało‎ ‎w‎ ‎chwili‎ ‎narodzin,‎ ‎pomimo‎ ‎źe‎ ‎przez‎ ‎te‎ ‎wszystkie‎ ‎lata‎ ‎ciało‎ ‎jego‎ ‎żyło bez‎ ‎przerwy.‎ ‎Komórki‎ ‎są‎ ‎w‎ ‎rzeczywistości‎ ‎osobnemi jakby‎ ‎żyjątkami,‎ ‎lecz‎ ‎równocześnie‎ ‎przez‎ ‎swą‎ ‎mistyczną łączność‎ ‎są‎ ‎także‎ ‎czemś‎ ‎więcej.

Najlepszą‎ ‎ilustracją‎ ‎tego‎ ‎są‎ ‎objawy‎ ‎rozkładu.‎ ‎Człowiek,‎ ‎mówimy,‎ ‎„umiera”,‎ ‎jego‎ ‎życie‎ ‎zgasło,‎ ‎t.‎j.‎ ‎jedność jego‎ ‎życia‎ ‎skończyła‎ ‎się,‎ ‎ale‎ ‎jeszcze‎ ‎długo‎ ‎po‎ ‎jego zgonie‎ ‎komórki‎ ‎jego‎ ‎żyją‎ ‎dalej,‎ ‎każda‎ ‎dla‎ ‎siebie. Śmierć‎ ‎człowieka‎ ‎oznacza‎ ‎zniszczenie‎ ‎całości‎ ‎jego jestestwa,‎ ‎rozkład‎ ‎—‎ ‎zniszczenie‎ ‎tysięcy‎ ‎komórek.‎ ‎Tak jasną‎ ‎jest‎ ‎ta‎ ‎różnica‎ ‎dwóch‎ ‎rodzajów‎ ‎życia‎ ‎każdego organicznego‎ ‎ciała,‎ ‎źe‎ ‎mamy‎ ‎dwa‎ ‎wyrażenia‎ ‎na‎ ‎to: śmierć‎ ‎i‎ ‎rozkład.‎ ‎Otóż‎ ‎zastanówmy‎ ‎się‎ ‎nad‎ ‎tą‎ ‎myślą z‎ ‎innego‎ ‎stanowiska.‎ ‎Do‎ ‎niedawna‎ ‎myślano,‎ ‎że‎ ‎gdy ciało‎ ‎jest‎ ‎zranione,‎ ‎to‎ ‎w‎ ‎jakiś‎ ‎tajemniczy‎ ‎i‎ ‎prawie‎ ‎mechaniczny‎ ‎sposób‎ ‎tkanki‎ ‎same‎ ‎goją‎ ‎się.‎ ‎Teraz‎ ‎wiemy, że‎ ‎we‎ ‎krwi‎ ‎jest‎ ‎pełno‎ ‎samodzielnie‎ ‎żyjących,‎ ‎przynajmniej‎ ‎dopóki‎ ‎całe‎ ‎ciało‎ ‎żyje,‎ ‎żyjątek,‎ ‎mających‎ ‎swoje własne‎ ‎instynkty,‎ ‎swobodę‎ ‎ruchów‎ ‎i‎ ‎źe‎ ‎po‎ ‎zranieniu lub‎ ‎zatruciu‎ ‎ciała‎ ‎owe,‎ ‎instynktem‎ ‎wiedzione,‎ ‎nieomal inteligentnie‎ ‎zabierają‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎zwalczania‎ ‎choroby. Bez‎ ‎wątpienia‎ ‎ciału‎ ‎jest‎ ‎jedno,‎ ‎ma‎ ‎własne‎ ‎życie, a‎ ‎przecież‎ ‎równocześnie‎ ‎jest‎ ‎ogromnie‎ ‎skomplikcwanem‎ ‎zjednoczeniem,‎ ‎rządzonem‎ ‎jedną‎ ‎wolą,‎ ‎lecz‎ ‎posiadającem‎ ‎różne‎ ‎„ministerja”,‎ ‎które‎ ‎jakby‎ ‎pracują‎ ‎zupełnie‎ ‎niezależnie‎ ‎od‎ ‎tej‎ ‎woli,‎ ‎a‎ ‎jednak‎ ‎podlegają‎ ‎jej w‎ ‎sposób,‎ ‎o‎ ‎którym‎ ‎dotychczas‎ ‎psychologja‎ ‎i‎ ‎biologja mało‎ ‎mogą‎ ‎powiedzieć.‎ ‎Tajemnice‎ ‎niby‎ ‎—‎ ‎mechanicznej teorji‎ ‎życia‎ ‎zostały‎ ‎odkryte,‎ ‎lecz‎ ‎tajemnice‎ ‎życia‎ ‎organicznego‎ ‎znacznie‎ ‎się‎ ‎zwiększyły.

To‎ ‎porównanie,‎ ‎zaczerpnięte‎ ‎z‎ ‎fizjologji,‎ ‎może‎ ‎wydawać‎ ‎się‎ ‎trochę‎ ‎naciągnięte,‎ ‎jednak‎ ‎analogja‎ ‎jest‎ ‎zanadto‎ ‎uderzająca,‎ ‎by‎ ‎ją‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎pominąć.‎ ‎Zastanawialiśmy‎ ‎się‎ ‎właśnie,‎ ‎czy‎ ‎można‎ ‎mówić‎ ‎o‎ ‎życiu Kościoła‎ ‎jako‎ ‎identycznem‎ ‎z‎ ‎życiem‎ ‎Chrystusa,‎ ‎czyli utożsamiać‎ ‎świadomość‎ ‎tysięcy‎ ‎katolików‎ ‎ze‎ ‎świadomością‎ ‎Boską‎ ‎Chrystusa,‎ ‎i‎ ‎widzimy,‎ ‎że‎ ‎badania,‎ ‎dokonane‎ ‎nad‎ ‎życiem‎ ‎komórek,‎ ‎dają‎ ‎nam‎ ‎dokładną‎ ‎paralelę z‎ ‎tą‎ ‎podstawą‎ ‎katolicyzmu,‎ ‎o‎ ‎ile‎ ‎ją‎ ‎dotąd‎ ‎zbadaliśmy. Widzimy,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎tylko‎ ‎jest‎ ‎możliwe,‎ ‎ale‎ ‎jest‎ ‎konieczne, aby‎ ‎ciało‎ ‎organiczne,‎ ‎t.‎ ‎j.‎ ‎najwyższa‎ ‎forma‎ ‎życia‎ ‎fizycznego,‎ ‎jaką‎ ‎znamy,‎ ‎składało‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎tysięcy‎ ‎istnień niewidocznych,‎ ‎które‎ ‎łączą‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎całość,‎ ‎ta‎ ‎zaś‎ ‎całość, utworzona‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎wszystkich‎ ‎razem,‎ ‎jest‎ ‎i‎ ‎równocześnie zależna‎ ‎od‎ ‎nich,‎ ‎i‎ ‎równocześnie‎ ‎od‎ ‎nich‎ ‎odrębna.‎ ‎Jeśli jest‎ ‎to‎ ‎dokładną‎ ‎prawdą‎ ‎w‎ ‎życiu‎ ‎fizycznem,‎ ‎to‎ ‎możemy z‎ ‎pewną‎ ‎słusznością‎ ‎spodziewać‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎jest‎ ‎to‎ ‎również prawdziwe‎ ‎w‎ ‎życiu‎ ‎duchowem;‎ ‎tem‎ ‎zaś‎ ‎bardziej‎ ‎znaczącem‎ ‎jest‎ ‎to‎ ‎podobieństwo,‎ ‎gdy‎ ‎zważymy,‎ ‎że‎ ‎nauka o‎ ‎życiu‎ ‎komórek‎ ‎bardzo‎ ‎niedawno‎ ‎powstała.

 

(III)‎ ‎Możemy‎ ‎teraz‎ ‎jasno‎ ‎przeciwstawić‎ ‎sobie‎ ‎protestanckie‎ ‎i‎ ‎katolickie‎ ‎pojęcia‎ ‎o‎ ‎tem,‎ ‎czem‎ ‎jest‎ ‎chrześcijaństwo.

Dla‎ ‎protestantów‎ ‎chrześcijaństwo‎ ‎polega‎ ‎na‎ ‎łączności‎ ‎indywidualnej‎ ‎z‎ ‎Chrystusem,‎ ‎czyli‎ ‎jednej‎ ‎indywidualności‎ ‎z‎ ‎drugą,‎ ‎i‎ ‎nic‎ ‎więcej.‎ ‎Utrzymują‎ ‎oni,‎ ‎że Osoba‎ ‎Boska‎ ‎żyla‎ ‎na‎ ‎ziemi‎ ‎przed‎ ‎dwoma‎ ‎tysiącami‎ ‎lat, działała,‎ ‎mówiła,‎ ‎spełniła‎ ‎swe‎ ‎zadanie‎ ‎i‎ ‎wróciła‎ ‎tam, skąd‎ przyszła;‎ ‎a‎ ‎prawdziwą‎ ‎religją‎ ‎jest‎ ‎zbliżenie‎ ‎się człowieka‎ ‎do‎ ‎tej‎ ‎Boskiej‎ ‎Osoby,‎ ‎do‎ ‎czego‎ ‎nie‎ ‎potrzeba ani‎ ‎księdza,‎ ‎ani‎ ‎Kościoła,‎ ‎ani‎ ‎sakramentów.

Otóż‎ ‎katolicki‎ ‎pogląd‎ ‎jest‎ ‎mojem‎ ‎zdaniem‎ ‎daleko szerszy‎ ‎i‎ ‎zarazem‎ ‎prostszy,‎ ‎będąc‎ ‎równocześnie‎ ‎daleko bardziej‎ ‎wykończonym‎ ‎niż‎ ‎pogląd‎ ‎protestancki.‎ ‎Dla katolików‎ ‎Jezus‎ ‎Chrystus‎ ‎żyje‎ ‎dalej‎ ‎na‎ ‎ziemi‎ ‎tak‎ ‎samo, choć‎ ‎w‎ ‎inny,‎ ‎mistyczny‎ ‎sposób,‎ ‎jak‎ ‎żył‎ ‎przed‎ ‎dwoma tysiącami‎ ‎lat,‎ ‎gdyż‎ ‎ma‎ ‎Ciało,‎ ‎w‎ ‎którem‎ ‎żyje,‎ ‎i‎ ‎głos, którym‎ ‎przemawia.‎ ‎Jak‎ ‎wówczas‎ ‎wziął‎ ‎On‎ ‎jednego rodzaju‎ ‎ciało,‎ ‎by‎ ‎dokonać‎ ‎zamierzonego‎ ‎dzieła,‎ ‎tak teraz‎ ‎wziął‎ ‎inny‎ ‎rodzaj‎ ‎ciała,‎ ‎by‎ ‎dalej‎ ‎to‎ ‎dzieło‎ ‎prowadzić;‎ ‎Ciało‎ ‎złożone‎ ‎z‎ ‎tysięcy‎ ‎komórek,‎ ‎z‎ ‎których każda‎ ‎jest‎ ‎duszą‎ ‎żyjącą‎ ‎własnem‎ ‎życiem,‎ ‎a‎ ‎równocześnie‎ ‎częścią‎ ‎składową‎ ‎tego‎ ‎Ciała,‎ ‎przez‎ ‎me‎ ‎objawiającego‎ ‎się.‎ ‎Dla‎ ‎katolika‎ ‎zatem‎ ‎chrystjanizm‎ ‎nie‎ ‎jest tylko‎ ‎sprawą‎ ‎osobistą‎ ‎jednostki,‎ ‎choć‎ ‎jest‎ ‎i‎ ‎tem‎ ‎także, gdyż‎ ‎każda‎ ‎komórka‎ ‎ma‎ ‎osobiste‎ ‎stosunki‎ ‎z‎ ‎całością ciała;‎ ‎lecz‎ ‎zarazem‎ ‎jest‎ ‎czemś‎ ‎daleko‎ ‎większem.‎ ‎Katolik‎ ‎nie‎ ‎czerpie‎ ‎łaski‎ ‎z‎ ‎tego‎ ‎lub‎ ‎owego‎ ‎sakramentu, tylko‎ ‎jako‎ ‎jednostka‎ ‎dla‎ ‎siebie‎ ‎wyłącznie.‎ ‎Ksiądz‎ ‎dla niego‎ ‎nie‎ ‎jest‎ ‎tylko‎ ‎reprezentantem‎ ‎dobrym‎ ‎lub‎ ‎złym Mistrza,‎ ‎życie‎ ‎duszy‎ ‎nie‎ ‎jest‎ ‎tylko‎ ‎indywidualnem‎ ‎istnieniem‎ ‎jej‎ ‎w‎ ‎świecie‎ ‎duchowym.‎ ‎Dla‎ ‎niego‎ ‎‎wszystko jest‎ ‎powiększone,‎ ‎rozszerzone,‎ ‎nadziemskie‎ ‎przez‎ ‎ten zdumiewający‎ ‎fakt,‎ ‎że‎ ‎on‎ ‎jest‎ ‎nie‎ ‎tylko‎ ‎naśladowcą Chrystusa,‎ ‎nie‎ ‎tylko‎ ‎Jego‎ ‎uczniem,‎ ‎nawet‎ ‎nie‎ ‎tylko poślubioną‎ ‎Chrystusowi‎ ‎duszą,‎ ‎lecz‎ ‎jest‎ ‎częścią‎ ‎Ciała Chrystusowego,‎ ‎i‎ ‎jego‎ ‎życie‎ ‎w‎ ‎Chrystusie‎ ‎jest‎ ‎z‎ ‎tego‎ ‎powodu‎ ‎daleko‎ ‎realniejsze‎ ‎i‎ ‎głębsze,‎ ‎niż‎ ‎jego‎ ‎indywidualne życie,‎ ‎tak‎ ‎iż‎ ‎może‎ ‎on‎ ‎bez-‎ ‎przesady‎ ‎lub‎ ‎metafory‎ ‎powtórzyć‎ ‎słowa‎ ‎św.‎ ‎Pawła:‎ ‎„Żywię…‎ ‎już‎ ‎nie‎ ‎ja‎ ‎żywię,‎ ‎ale‎ ‎żywię‎ ‎we‎ ‎mnie‎ ‎Chrystus“‎ ‎(Gal.‎ ‎II,‎ ‎20);‎ ‎może‎ ‎lepiej‎ ‎niż‎ ‎jaki kolwiek‎ ‎indywidualista‎ ‎w‎ ‎religji‎ ‎ocenić‎ ‎słowa‎ ‎Chrystusa, że‎ ‎kto‎ ‎nie straci‎ ‎własnego‎ ‎życia,‎ ‎nie‎ ‎może‎ ‎być‎ ‎zbawiony.
Dla‎ ‎katolika‎ ‎zawsze‎ ‎na‎ ‎ziemi‎ ‎znajduje‎ ‎się‎ ‎ta‎ ‎zdumiewająca Postać,‎ ‎której‎ ‎portret‎ ‎odmalowany‎ ‎w‎ ‎Ewangeljach porwał‎ ‎ludzi‎ ‎—‎ ‎artystów,‎ ‎mędrców‎ ‎i‎ ‎filantropów‎ ‎— napełnił‎ ‎ich‎ ‎miłością‎ ‎i‎ ‎tęsknotą,‎ ‎a‎ ‎on‎ ‎czuje‎ ‎się‎ ‎częścią tej‎ ‎Postaci!‎ ‎Zawsze‎ ‎rozbrzmiewa‎ ‎ten‎ ‎głos,‎ ‎który pocieszał‎ ‎Magdalenę‎ ‎i‎ ‎przebaczał‎ ‎łotrowi;‎ ‎ta‎ ‎sama Boska‎ ‎moc,‎ ‎lecząca‎ ‎chorych‎ ‎i‎ ‎wskrzeszająca‎ ‎zmarłych, działa‎ ‎na‎ ‎ziemi,‎ ‎nie‎ ‎tylko‎ ‎z‎ ‎wysokości‎ ‎Niebios,‎ ‎lecz tu‎ ‎przez‎ ‎naturę‎ ‎ludzką.‎ ‎Jeśliby‎ ‎nawet‎ ‎katolicyzm mógł‎ ‎mylić‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎tem‎ ‎nadzwyczajnem‎ ‎pojęciu,‎ ‎to w‎ ‎każdym‎ ‎razie‎ ‎nie‎ ‎można‎ ‎go‎ ‎oskarżać‎ ‎o‎ ‎zastawienie Osoby‎ ‎systemem,‎ ‎ponieważ‎ ‎całe‎ ‎jego‎ ‎życie‎ ‎i‎ ‎nadzieja, czyli‎ ‎to,‎ ‎co‎ ‎ludzie‎ ‎nazywają‎ ‎systemem,‎ ‎opiera‎ ‎się‎ ‎na Osobie‎ ‎Chrystusa‎ ‎o‎ ‎wiele‎ ‎dostępniejszej,‎ ‎realniejszej i‎ ‎bliższej,‎ ‎niż‎ ‎Chrystus‎ ‎panujący‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎odległych Niebiosach‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎zbliżający‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎ziemi.‎ ‎Prawdziwym kapłanem,‎ ‎rozdającym‎ ‎sakramenta‎ ‎jest,‎ ‎według‎ ‎wiary każdego‎ ‎katolika,‎ ‎sama‎ ‎osoba‎ ‎Najwyższego‎ ‎i‎ ‎Wiecznego Kapłana.

Takie‎ ‎jest‎ ‎to ‎nadzwyczajne‎ ‎twierdzenie‎ ‎katolicyzmu.‎ ‎Teraz‎ ‎należy‎ ‎zastanowić‎ ‎się‎ ‎nad‎ ‎niektóremi konkluzjami‎ ‎zeń‎ ‎wypływającemi.‎ ‎One‎ ‎nam‎ ‎pokażą, czy‎ ‎należy‎ ‎to‎ ‎twierdzenie‎ ‎przyjąć‎ ‎jako‎ ‎hipotezę,‎ ‎na której‎ ‎można‎ ‎budować.

 

 

III.

W‎ ‎poprzednim‎ ‎rozdziale‎ ‎podaliśmy‎ ‎twierdzenie katolickiego‎ ‎Kościoła,‎ ‎iż‎ ‎jest‎ ‎on‎ ‎mistycznem‎ ‎Ciałem Chrystusa,‎ ‎przez‎ ‎które‎ ‎Chrystus‎ ‎żyje,‎ ‎mówi‎ ‎i‎ ‎działa. Jako‎ ‎argumenty‎ ‎w‎ ‎obronie‎ ‎tej‎ ‎tezy‎ ‎przedstawiliśmy tylko‎ ‎parę‎ ‎zdań‎ ‎z‎ ‎Pisma‎ ‎św.‎ ‎i‎ ‎pewną‎ ‎analogję,‎ ‎zaczerpniętą‎ ‎z‎ ‎fizjologji;‎ ‎poz’niej‎ ‎czas‎ ‎będzie‎ ‎na‎ ‎dokładniejszą argumentację,‎ ‎na razie‎ ‎określiliśmy‎ ‎jedynie‎ ‎stanowisko Kościoła.‎ ‎Ale‎ ‎uprzednio‎ ‎należy‎ ‎jeszcze‎ ‎zaznaczyć parę‎ ‎dalszych‎ ‎twierdzeń‎ ‎Kościoła‎ ‎katolickiego,‎ ‎zwykle uważanych‎ ‎za‎ ‎przeszkodę‎ ‎do‎ ‎przyjęcia‎ ‎katolicyzmu przez‎ ‎całą‎ ‎resztę‎ ‎świata,‎ ‎a‎ ‎będących‎ ‎w‎ ‎gruncie‎ ‎rzeczy‎ ‎tylko‎ ‎prostą‎ ‎konsekwencją‎ ‎tego‎ ‎podstawowego twierdzenia.

 

1.‎ ‎Jest‎ ‎bardzo‎ ‎naturalne,‎ ‎że‎ ‎jeżeli‎ ‎przyjmuje‎ ‎się hipotezę‎ ‎Chrystusowego‎ ‎Ciała‎ ‎w‎ ‎Kościele,‎ ‎to‎ ‎głos Kościoła‎ ‎musi‎ ‎posiadać‎ ‎tę‎ ‎samą‎ ‎powagę‎ ‎co‎ ‎głos Chrystusa.‎ ‎(Nie‎ ‎chcę‎ ‎tu‎ ‎powiedzieć,‎ ‎by‎ ‎Kościół‎ ‎mógł‎ ‎dać światu‎ ‎jakieś‎ ‎nowe‎ ‎prawdy‎ ‎nieznane‎ ‎apostołom,‎ ‎lecz że‎ ‎tłumacząc‎ ‎Objawienie‎ ‎dane‎ ‎przez‎ ‎Zbawiciela,‎ ‎Kościół‎ ‎jest‎ ‎równie‎ ‎nieomylny,‎ ‎jak‎ ‎nieomylnym‎ ‎był‎ ‎Chrystus.)‎ ‎Twierdzenie‎ ‎to,‎ ‎znane‎ ‎jako‎ ‎dogmat‎ ‎o‎ ‎Nieomylności,‎ ‎jest‎ ‎stałym‎ ‎kamieniem‎ ‎obrazy‎ ‎dla‎ ‎protestantów. Ze‎ ‎stanowiska‎ ‎protestanckiego‎ ‎dogmat‎ ‎ten‎ ‎jest‎ ‎rzeczywiście‎ ‎bezsensowny,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎bluźnierczy.‎ ‎Jeśli‎ ‎się przyjmuje‎ ‎ich‎ ‎zasady,‎ ‎to‎ ‎rozumowanie‎ ‎ich‎ ‎jest‎ ‎zupełnie logiczne.‎ ‎Wszyscy‎ ‎ludzie‎ ‎mogą‎ ‎się‎ ‎mylić,‎ ‎Kościół składa‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎ludzi,‎ ‎zatem‎ ‎i‎ ‎Kościół‎ ‎może‎ ‎się‎ ‎mylić. Lecz‎ ‎ze‎ ‎stanowiska‎ ‎katolickiego‎ ‎nieomylność‎ ‎jest‎ ‎konieczna‎ ‎i‎ ‎stanowczo‎ ‎prawdziwa,‎ ‎gdyż‎ ‎jeżeli‎ ‎się‎ ‎przyjmie,‎ ‎źe‎ ‎złączenie‎ ‎ludzi‎ ‎w‎ ‎Kościele‎ ‎katolickim‎ ‎tworzy wyższą‎ ‎jednostkę,‎ ‎niż‎ ‎złączenie‎ ‎komórek‎ ‎tworzy‎ ‎ciało organiczne,‎ ‎a‎ ‎tą‎ ‎wyższą‎ ‎jednostką‎ ‎jest‎ ‎Bóg‎ ‎nieomylny, wówczas‎ ‎postanowienia‎ ‎ciała‎ ‎tego‎ ‎są‎ ‎postanowieniami nieomylnego‎ ‎Boga.‎ ‎Jeżeli‎ ‎Jezus‎ ‎Chrystus‎ ‎był‎ ‎nieomylny,‎ ‎żyjąc‎ ‎w‎ ‎ciele‎ ‎ludzkiem,‎ ‎to‎ ‎jest‎ ‎nim‎ ‎nadal w‎ ‎swem‎ ‎Ciele‎ ‎mistycznem,‎ ‎w‎ ‎Kościele.

Ze‎ ‎takie‎ ‎wywyższenie‎ ‎związku‎ ‎komórek‎ ‎jest możliwe,‎ ‎czyli‎ ‎że‎ ‎zgodny‎ ‎sąd‎ ‎większej‎ ‎ilości‎ ‎osób‎ ‎jest ogólnie‎ ‎uznany‎ ‎za‎ ‎więcej‎ ‎wartościowy‎ ‎niż‎ ‎osobny głos‎ ‎każdej‎ ‎z‎ ‎nich,‎ ‎tego‎ ‎dowodem‎ ‎system‎ ‎sądów‎ ‎przysięgłych,‎ ‎przyjęty‎ ‎prawie‎ ‎w‎ ‎całym‎ ‎cywilizowanym świecie.‎ ‎Bez‎ ‎wahania‎ ‎dajemy‎ ‎dwunastu‎ ‎ludziom‎ ‎zgodnie‎ ‎myślącym‎ ‎prawo‎ ‎życia‎ ‎i‎ ‎śmierci,‎ ‎którego‎ ‎nie‎ ‎dalibyśmy‎ ‎żadnemu‎ ‎z‎ ‎tych‎ ‎dwunastu‎ ‎ludzi‎ ‎osobno.‎ ‎Prawda, że‎ ‎sądowi‎ ‎przysięgłych‎ ‎nie‎ ‎przyznajemy‎ ‎bezwzględnej nieomylności,‎ ‎ponieważ‎ ‎robimy‎ ‎zastrzeżenie,‎ ‎że‎ ‎ich wyrok‎ ‎może‎ ‎być‎ ‎zmieniony,‎ ‎lecz‎ ‎uważamy,‎ że‎ ‎w‎ ‎ten sposób‎ ‎zbliżyliśmy‎ ‎się‎ ‎możliwie‎ ‎do‎ ‎doskonałości.‎ ‎Katolicy‎ ‎zaś‎ ‎wierzą,‎ ‎że‎ ‎sąd‎ ‎Kościoła‎ ‎wznosi‎ ‎się‎ ‎wyżej, że‎ ‎suma‎ ‎opinji‎ ‎katolickiej,‎ ‎wyrażona‎ ‎np.‎ ‎przez‎ ‎sobór, dochodzi‎ ‎do‎ ‎nadludzkiej‎ ‎wyżyny,‎ ‎że‎ ‎suma‎ ‎ludzkich komórek‎ ‎wznosi‎ ‎się,‎ ‎jak‎ ‎w‎ ‎życiu‎ ‎organicznem,‎ ‎do‎ ‎nowej‎ ‎życiowej‎ ‎jednostki,‎ ‎a‎ ‎ta‎ ‎jednostka‎ ‎jest‎ ‎Boska. „Kto‎ ‎was‎ ‎słucha,‎ ‎Mnie‎ ‎słucha,‎ ‎a‎ ‎kto‎ ‎wami‎ ‎gardzi,‎ ‎Mną gardzi”. ‎„Jam‎ ‎jest‎ ‎winny‎ ‎szczep,‎ ‎w‎yście‎ ‎latorośle.” Nieomylność‎ ‎jest‎ ‎zatem‎ ‎według‎ ‎hipotezy‎ ‎katolickiej konieczną‎ ‎częścią‎ ‎tego‎ ‎ciała,‎ ‎w‎ ‎którem‎ ‎myśli‎ ‎i‎ ‎działa myśl‎ ‎Boża.‎ ‎Jeśli‎ ‎takie‎ ‎Ciało‎ ‎jest,‎ ‎to‎ ‎musi Ono‎ ‎być‎ ‎nieomylne.

 

2.‎ ‎Drugim‎ ‎punktem,‎ ‎ilustrującym‎ ‎to‎ ‎pojęcie,‎ ‎jest ogromna‎ ‎w‎aga,‎ ‎jaką‎ ‎katolicy‎ ‎przywiązują‎ ‎do‎ ‎należenia‎ ‎do‎ ‎ich‎ ‎społeczności.‎ ‎Jest‎ ‎zupełną‎ ‎prawdą‎ ‎i‎ ‎zupełnie‎ ‎się‎ ‎tego‎ ‎nie‎ ‎wstydzimy,‎ ‎że‎ ‎gotowiśmy‎ ‎pójść‎ ‎na kraj‎ ‎ziemi,‎ ‎by‎ ‎zyskać‎ ‎jednego‎ ‎prozelitę;‎ ‎jest‎ ‎także prawdą,‎ że‎ ‎z‎ ‎przerażeniem‎ ‎patrzymy‎ ‎na‎ ‎tych‎ ‎nieszczęśliwych,‎ ‎którzy‎ ‎dawniej‎ ‎należeli‎ ‎do‎ ‎Kościoła,‎ ‎a‎ ‎wystąpili‎ ‎z‎ ‎niego.

Dla‎ ‎protestantów‎ ‎takie‎ ‎stanowisko‎ ‎jest‎ ‎zupełnie niezrozumiałe,‎ ‎gdyż‎ ‎prawdziwy‎ ‎protestant‎ ‎nie‎ ‎wyobraża sobie,‎ ‎by‎ ‎społeczeństwo‎ ‎ludzkie‎ ‎mogło‎ ‎być‎ ‎czemś‎ ‎więcej‎ ‎niż‎ ‎ludzkiem;‎ ‎może‎ ‎on‎ ‎pragnąć,‎ ‎by‎ ‎jego‎ ‎przyjaciele należeli‎ ‎do‎ ‎tego,‎ ‎co‎ ‎on‎ ‎uważa‎ ‎za‎ ‎najlepsze,‎ ‎może‎ ‎żałować,‎ ‎jeśli‎ ‎odsuwają‎ ‎się,‎ ‎lecz‎ ‎dla‎ ‎protestanta‎ ‎w‎ ‎gruncie rzeczy‎ ‎niema‎ ‎na‎ ‎świecie‎ ‎innego‎ ‎społeczeństwa‎ ‎jak czysto‎ ‎ludzkie,‎ ‎a‎ ‎każda‎ ‎religijna‎ ‎sekta‎ ‎czy‎ ‎szkoła‎ ‎jest sektą‎ ‎czy‎ ‎szkołą‎ ‎ludzką,‎ ‎do‎ ‎której‎ ‎wdarto‎ ‎lub‎ ‎nie‎ ‎warto należeć.‎ ‎Dlatego‎ ‎też‎ ‎patrzy‎ ‎on‎ ‎na‎ ‎katolika,‎ ‎nie‎ ‎chcącego‎ ‎zasiąść‎ ‎przy‎ ‎jednym‎ ‎stole‎ ‎z‎ ‎apostatą,‎ ‎lub‎ ‎na‎ ‎nawróconego,‎ ‎który‎ ‎tern‎ ‎nawróceniem‎ ‎burzy‎ ‎spokój rodziny,‎ ‎jak‎ ‎na‎ ‎nieludzki‎ ‎potwór,‎ ‎więcej‎ ‎liczący‎ ‎się‎ ‎ze swem‎ ‎zdaniem,‎ ‎niż‎ ‎z‎ ‎najświętszemi‎ ‎węzłami‎ ‎krwi‎ ‎lub obowiązkami‎ ‎miłosierdzia.‎ ‎I‎ ‎ze‎ ‎swego‎ ‎stanowiska, według‎ ‎swoich‎ ‎pojąć‎ ‎protestant‎ ‎ma‎ ‎zupełną‎ ‎racją.

Lecz‎ ‎katolik,‎ ‎widzący‎ ‎w‎ ‎Kościele‎ ‎nie‎ ‎tylko‎ ‎społeczność‎ ‎ludzką‎ ‎(nieraz‎ ‎przerażająco‎ ‎ludzką),‎ ‎ale‎ ‎także Ciało,‎ ‎w‎ ‎którem‎ ‎Bóg‎ ‎mieszka,‎ ‎organizm,‎ ‎złożony‎ ‎z‎ ‎niezliczonych,‎ ‎indywidualnych‎ ‎komórek,‎ ‎zjednoczonych Boskością;‎ ‎katolik‎ ‎wierzący,‎ ‎że‎ ‎ta‎ ‎społeczność‎ ‎tak samo‎ ‎zbawia,‎ ‎jak‎ ‎Boski‎ ‎Nauczyciel‎ ‎Zbawcą‎ ‎był‎ ‎świata; że‎ ‎jest‎ ‎to‎ ‎coś‎ ‎więcej‎ ‎niż‎ ‎szkoła‎ ‎filozoficzna,‎ ‎niż‎ ‎najlepsze‎ ‎stowarzyszenie‎ ‎religijne,‎ ‎niż‎ ‎przedstawicielstwo Boga,‎ ‎niż‎ ‎nawet‎ ‎oblubienica‎ ‎Chrystusa;‎ ‎że‎ ‎Kościół‎ ‎nie jest‎ ‎jednym‎ ‎z‎ ‎dziesięciu‎ ‎tysięcy‎ ‎kościołów,‎ ‎lecz‎ ‎jedyny, wyłączny,‎ ‎równie‎ ‎oddalony‎ ‎od‎ ‎innych‎ ‎religij,‎ ‎jak‎ ‎jest oddalony‎ ‎Stwórca‎ ‎od‎ ‎stworzenia,‎ ‎—‎ ‎taki‎ ‎katolik‎ ‎musi uważać‎ ‎należenie‎ ‎do‎ ‎tego‎ ‎ciała‎ ‎jako‎ ‎jedna‎ ‎z‎ ‎jego‎ ‎komórek‎ ‎za‎ ‎rzecz,‎ ‎nie‎ ‎mającą‎ ‎równej‎ ‎na‎ ‎świecie,‎ ‎a‎ ‎zerwanie‎ ‎związku‎ ‎z‎ ‎tem‎ ‎ciałem‎ ‎za‎ ‎straszną‎ ‎katastrofę lub‎ ‎zbrodnię.‎ ‎

Prawda,‎ ‎katolik‎ ‎wierzy,‎ ‎że‎ ‎można‎ ‎należeć‎ ‎do‎ ‎ducha‎ ‎Kościoła,‎ ‎nie‎ ‎należąc‎ ‎zewnętrznie‎ ‎do jego‎ ‎ciała,‎ ‎jest‎ ‎to‎ ‎możliwe,‎ ‎gdy‎ ‎dzieje‎ ‎się‎ ‎bez‎ ‎winy jednostki,‎ ‎mogącej‎ ‎wewnętrznie‎ ‎złączyć‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎osobą, zamieszkującą‎ ‎to‎ ‎ciało,‎ ‎lecz‎ ‎nie‎ ‎takim‎ ‎był‎ ‎zamiar pierwotny‎ ‎Boga;‎ ‎opuścić‎ ‎ciało‎ ‎znaczy‎ ‎opuścić‎ ‎duszę. W‎ ‎każdym‎ ‎razie‎ ‎jednostka‎ ‎taka‎ ‎traci‎ ‎ogromnie,‎ ‎będąc zmuszona‎ ‎stać‎ ‎samotnie,‎ ‎bez‎ ‎łaski‎ ‎i‎ ‎siły‎ ‎zjednoczenia, jakie‎ ‎tylko‎ ‎należenie‎ ‎zewnętrzne‎ ‎do‎ ‎zewnętrznego ciała‎ ‎dać‎ ‎może.

 

3‎.‎ ‎Musimy‎ ‎jeszcze‎ ‎trzeci‎ ‎punkt‎ ‎zaznaczyć.‎ ‎Według‎ ‎katolickiej‎ ‎hipotezy‎ ‎jest‎ ‎na‎ ‎ziemi,‎ ‎w‎ ‎Kościele‎ ‎katolickim‎ ‎obecna‎ ‎ta‎ ‎sama‎ ‎Osoba‎ ‎i‎ ‎Myśl,‎ ‎która‎ ‎żyła pod‎ ‎imieniem‎ ‎Jezusa‎ ‎Chrystusa‎ ‎na‎ ‎ziemi‎ ‎przed‎ ‎dwoma tysiącami‎ ‎lat.‎ ‎Otoczenie‎ ‎jej‎ ‎jest‎ ‎to‎ ‎samo,‎ ‎czyli:‎ ‎ludzka natura,‎ ‎ludzkie‎ ‎ambicje,‎ ‎interesa,‎ ‎cnoty,‎ ‎wady,‎ ‎siły i‎ ‎słabości,‎ ‎tak‎ ‎jak‎ ‎było‎ ‎wtedy.‎

Jeżeli‎ ‎hipoteza‎ ‎katolicka‎ ‎jest‎ ‎prawdziwa,‎ ‎to‎ ‎rezultaty‎ ‎powinny‎ ‎być‎ ‎podobne‎ ‎do‎ ‎siebie.‎ ‎O‎ ‎ile‎ ‎Jezus‎ ‎był‎ ‎przyjęty‎ ‎lub‎ ‎odepchnięty‎ ‎przez‎ ‎świat,‎ ‎do‎ ‎którego‎ ‎przyszedł,‎ ‎tak‎ ‎samo teraz‎ ‎powinien‎ ‎być‎ ‎odrzucany‎ ‎lub‎ ‎przyjmowany‎ ‎przez takich‎ ‎samych‎ ‎ludzi‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎tych‎ ‎samych‎ ‎powodów.‎ ‎Przypomina‎ ‎to‎ ‎powtórzenie‎ ‎pewnego‎ ‎doświadczenia‎ ‎chemicznego.‎ ‎Jeżeli‎ ‎w‎ ‎danych‎ ‎okolicznościach‎ ‎zostanie‎ ‎do danych‎ ‎elementów‎ ‎zastosowana‎ ‎pewna‎ ‎siła,‎ ‎rezultat będzie‎ ‎zawsze‎ ‎identyczny.‎ ‎Będzie‎ ‎dowodem,‎ ‎źe‎ ‎siła jest‎ ‎ta‎ ‎sama,‎ ‎jeśli‎ ‎ten‎ ‎sam‎ ‎rezultat‎ ‎otrzyma‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎takich‎ ‎samych‎ ‎warunkach.‎ ‎Zatem,‎ ‎jeżeli‎ ‎w‎ ‎historji‎ ‎Kościoła‎ ‎katolickiego‎ ‎znajdziemy‎ ‎te‎ ‎same‎ ‎sytuacje‎ ‎psychologiczne,‎ ‎co‎ ‎opowiadane‎ ‎w‎ ‎Ewangeljach,‎ ‎w‎ ‎tych‎ ‎samych‎ ‎warunkach,‎ ‎jeżeli‎ ‎znajdziemy‎ ‎Piotrów,‎ ‎Judaszów i‎ ‎Piłatów,‎ ‎otaczających‎ ‎przez‎ ‎wszystkie‎ ‎wieki‎ ‎Kościół, jeżeli‎ ‎usłyszymy‎ ‎te‎ ‎same‎ ‎zarzuty,‎ ‎te‎ ‎same‎ ‎oskarżenia, krytyki,‎ ‎te‎ ‎same‎ ‎wybuchy‎ ‎ognia‎ ‎i‎ ‎piorunów,‎ ‎jeśli‎ ‎zobaczymy,‎ ‎że‎ ‎trędowaci‎ ‎są‎ ‎uleczani,‎ ‎zmarli‎ ‎wskrzeszani, szatani‎ ‎wypędzani‎ ‎i‎ ‎tak‎ ‎samo‎ ‎tłumaczone‎ ‎te‎ ‎rzeczy przez‎ ‎niedowiarków,‎ ‎jeśli‎ ‎te‎ ‎same‎ ‎nadzwyczajne‎ ‎twierdzenia,‎ ‎podawane‎ ‎światu,‎ ‎spotykają‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎takiemi‎ ‎samemi‎ ‎wstrętami,‎ ‎odrazami,‎ ‎sądami‎ ‎lub‎ ‎przyjęciami: jeżeli‎ ‎więc‎ ‎znajdziemy‎ ‎w‎ ‎Kościele‎ ‎katolickim‎ ‎i‎ ‎jedynie w‎ ‎nim‎ ‎te‎ ‎same‎ ‎fakty‎ ‎i‎ ‎zjawiska,‎ ‎jakie‎ ‎są‎ ‎opowiedziane w‎ ‎Ewangeljach,‎ ‎powtarzające‎ ‎się‎ ‎dalej,‎ ‎to‎ ‎jedynym wnioskiem‎ ‎może‎ ‎być,‎ ‎że‎ ‎ta‎ ‎sama‎ ‎Osoba,‎ ‎która‎ ‎wtedy je‎ ‎wywoływała,‎ ‎wywołuje‎ ‎je‎ ‎dziś;‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎katolickie‎ ‎twierdzenie‎ ‎posiadania‎ ‎żyjącego‎ ‎Chrystusa‎ ‎jest‎ ‎prawdziwe. Jeśli‎ ‎warunki‎ ‎i‎ ‎rezultaty‎ ‎są‎ ‎identyczne,‎ ‎to‎ ‎i‎ ‎siła‎ ‎tworząca‎ ‎je‎ ‎musi‎ ‎być‎ ‎ta‎ ‎sama.

W‎ ‎związku‎ ‎z‎ ‎tem‎ ‎jeszcze‎ ‎jedno‎ ‎należy‎ ‎zaznaczyć.

Na‎ ‎obronę‎ ‎Boskości‎ ‎Chrystusa‎ ‎czerpie‎ ‎się‎ ‎pewne argumenty‎ ‎z‎ ‎Ewangelij,‎ ‎na przykład‎ ‎opowieść‎ ‎o‎ ‎Zmartwychwstaniu.‎ ‎Otóż,‎ ‎gdyby‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎tak‎ ‎zupełnie dosłownie‎ ‎przyjąć‎ ‎tę‎ ‎opowieść‎ ‎o‎ ‎Zmartwychwstaniu, jak‎ ‎ona‎ ‎jest‎ ‎opowiedziana,‎ ‎myślę,‎ ‎źe‎ ‎niewielu‎ ‎znalazłoby‎ ‎się‎ ‎ludzi,‎ ‎przeczących‎ ‎Boskości‎ ‎Chrystusa.‎ ‎Lecz właśnie‎ ‎pozorna‎ ‎niemożebność‎ ‎dowiedzenia‎ ‎prawdy‎ ‎tej opowieści‎ ‎wiele‎ ‎umysłów‎ ‎wstrzymuje‎ ‎od‎ ‎przyjęcia chrześcijańskiego‎ ‎stanowiska.‎ ‎Tacy‎ ‎ludzie‎ ‎mówią:‎ ‎„To wszystko‎ ‎bardzo‎ ‎pięknie,‎ ‎ale‎ ‎jak‎ ‎ja‎ ‎mogę‎ ‎upewnić‎ ‎się, że‎ ‎On‎ ‎zmartwychwstał?‎ ‎To‎ ‎były‎ ‎czasy‎ ‎pełne‎ ‎łatwowierności,‎ ‎oczekujące‎ ‎zawsze‎ ‎cudów.‎ ‎Ci,‎ ‎co‎ ‎opowiadają,‎ ‎że‎ ‎widzieli‎ ‎zmartwychwstałego‎ ‎Jezusa,‎ ‎nie‎ ‎są‎ ‎wiarogodnymi‎ ‎świadkami.‎ ‎Następnie‎ ‎w‎ ‎czterech‎ ‎Ewangeljach‎ ‎są‎ ‎co pra‎wda‎ ‎tylko‎ ‎powierzchowne,‎ ‎ale‎ ‎są‎ ‎jednak‎ ‎pewne ‎niezgodności,‎ ‎wreszcie‎ ‎tak‎ ‎trudno‎ ‎dzisiaj krytykować‎ ‎Biblję!‎ ‎Dlatego‎ ‎nie‎ ‎chcę‎ ‎opierać‎ ‎całego mego‎ ‎istnienia‎ ‎na‎ ‎nauce,‎ ‎której‎ ‎nie‎ ‎mogę‎ ‎sprawdzić. Może‎ ‎Chrystus‎ ‎zmartwychwstał,‎ ‎może‎ ‎nie.‎ ‎Nie‎ ‎byłem tam,‎ ‎nie‎ ‎widziałem.‎ ‎A‎ ‎w‎ ‎gruncie‎ ‎rzeczy‎ ‎wydaje‎ ‎mi‎ ‎się prawdopodobniejszem,,‎ ‎że‎ ‎ewangeliści‎ ‎oszukiwali‎ ‎albo sami‎ ‎byli‎ ‎oszukani,‎ ‎niż‎ ‎żeby‎ ‎Chrystus‎ ‎był‎ ‎Bogiem. Może‎ ‎obie‎ ‎alternatywy‎ ‎są‎ ‎prawdopodobne,‎ ‎ale‎ ‎wolę tę,‎ ‎która‎ ‎wydaje‎ ‎mi‎ ‎się‎ ‎prawdopodobniejsza”.‎ ‎Tak samo‎ ‎mówi‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎innych‎ ‎argumentach‎ ‎Boskości‎ ‎Chrystusa,‎ ‎czerpanych‎ ‎z‎ ‎Ewangelij.

 

W‎ ‎dalszych‎ ‎rozdziałach‎ ‎mam‎ ‎zamiar‎ ‎trzymać‎ ‎się metody,‎ ‎która‎ ‎może‎ ‎pośrednio‎ ‎rozwiązuje‎ ‎trudności takiej‎ ‎krytyki.‎ ‎Prawda,‎ ‎dowieść‎ ‎namacalnie‎ ‎Zmartwychwstania‎ ‎Chrystusa‎ ‎nie‎ ‎mogę,‎ ‎lecz‎ ‎gdybym‎ ‎po trafił‎ ‎wykazać,‎ że‎ ‎zjawisko‎ ‎zmartwychwstania‎ ‎jest‎ ‎znamienną‎ ‎cechą‎ ‎Kościoła‎ ‎katolickiego,‎ że‎ ‎Chrystus‎ ‎w‎ ‎Kościele‎ ‎katolickiem‎ ‎zmartwychwstaje‎ ‎nie‎ ‎raz‎ ‎lub‎ ‎dwa, ale‎ ‎ciągle,‎ ‎odwalając‎ ‎daleko‎ ‎większe‎ ‎kamienie‎ ‎grobowe niż‎ ‎ten,‎ ‎który‎ ‎grób‎ ‎Jego‎ ‎zamykał,‎ ‎gdyby‎ ‎było‎ ‎rzeczą możliwą‎ ‎widzieć‎ ‎Go‎ ‎wchodzącego‎ ‎przez‎ ‎lepiej‎ ‎zamknięte‎ ‎drzwi‎ ‎niź‎ ‎w‎ ‎wieczerniku,‎ ‎gdyby‎ ‎ten‎ ‎„znak‎ ‎Jonasza‎ ‎proroka” ‎był‎ ‎stałym‎ ‎znakiem‎ ‎katolicyzmu‎ ‎zawsze‎ ‎i‎ ‎wszędzie,‎ ‎byłoby‎ ‎to‎ ‎możliwie‎ ‎najsilniejszym‎ ‎argumentem‎ ‎przemawiającym‎ ‎za‎ ‎prawdą‎ ‎Ewangelij.‎ ‎A‎ ‎gdyby w‎ ‎dodatku‎ ‎dało‎ ‎się‎ ‎wykazać,‎ ‎źe‎ ‎wszystkie‎ ‎inne‎ ‎oznaki Jego‎ ‎Boskości‎ ‎omawiane‎ ‎w‎ ‎Ewangeljach‎ ‎znajdują‎ ‎się w‎ ‎katolicyzmie,‎ ‎gdyby‎ ‎Jego‎ ‎pochodowi‎ ‎przez‎ ‎wieki towarzyszyło‎ ‎otwieranie‎ ‎się‎ ‎grobów,‎ ‎uzdrawianie‎ ‎ślepców,‎ ‎karmienie‎ ‎tłumów,‎ ‎a‎ ‎nade wszystko‎ ‎to‎ ‎dziwne tchnienie‎ ‎Boskości,‎ ‎wówczas‎ ‎Mu‎ ‎przyznawanej,‎ ‎to‎ ‎argumentacja‎ ‎nasza‎ ‎zyskałaby‎ ‎wiele‎ ‎na‎ ‎sile.

‎Podobną trochę‎ ‎uwagę‎ ‎czyni‎ ‎w‎ ‎swem‎ ‎dziele‎ ‎p.‎ ‎Mallock.‎ ‎Pisze on‎ ‎tam,‎ ‎choć‎ ‎nie‎ ‎jest‎ ‎chrześcijaninem:‎ ‎„Rozumiem twierdzenie‎ ‎katolickie,‎ ‎choć‎ ‎innych‎ ‎twierdzeń‎ ‎nie‎ ‎rozumiem.‎ ‎Kościół‎ ‎katolicki‎ ‎mówi‎ ‎do‎ ‎swych‎ ‎dzieci: musicie‎ ‎wierzyć‎ ‎w‎ ‎to,‎ ‎bo‎ ‎mówię‎ ‎wam,‎ ‎że‎ ‎widziałem, a‎ ‎wiecie,‎ ‎że‎ ‎mówię‎ ‎tylko‎ ‎prawdę.‎ ‎Nie‎ ‎odsyłam‎ ‎was jedynie‎ ‎do‎ ‎książek,‎ ‎lecz‎ ‎do‎ ‎mojej‎ ‎nieprzerwanej‎ ‎świadomości,‎ ‎zwanej‎ ‎tradycją.‎ ‎Możecie‎ ‎wierzyć‎ ‎w‎ ‎Zmartwychwstanie,‎ ‎bo‎ ‎mówię‎ ‎wam,‎ ‎źe‎ ‎tam‎ ‎byłem‎ ‎i‎ ‎widziałem;‎ ‎widziałem‎ ‎na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎odwalony‎ ‎kamień grobowy,‎ ‎widziałem‎ ‎Pana‎ ‎życia,‎ ‎gdy‎ ‎wyszedł‎ ‎z‎ ‎grobu. Z‎ ‎Marjami‎ ‎byłem‎ ‎przy‎ ‎pustym‎ ‎grobie,‎ ‎słyszałem kroki‎ ‎w‎ ‎ogrodzie,‎ ‎oczami‎ ‎zaszłemi‎ ‎łzami,‎ ‎lecz‎ ‎jasnowidzącemi‎ ‎miłością‎ ‎widziałem‎ ‎Jego,‎ ‎którego‎ ‎moja‎ ‎towarzyszka‎ ‎wzięła‎ ‎za‎ ‎ogrodnika*.

„Jest‎ ‎to‎ ‎w‎ ‎każdym‎ ‎razie‎ ‎rozsądna‎ ‎i‎ ‎jasna‎ ‎argumentacja.”‎ ‎—‎ ‎dodaje‎ ‎p.‎ ‎Mallock (*)

W‎ ‎ten‎ ‎mniej‎ ‎więcej‎ ‎sposób‎ ‎mam‎ ‎zamiar‎ ‎i‎ ‎ja‎ ‎dowodzić.‎ ‎Nie‎ ‎oprę‎ ‎się‎ ‎poprostu‎ ‎na‎ ‎spisanych‎ ‎faktach, mimo‎ ‎że‎ ‎osobiście‎ ‎wierzę‎ ‎zupełnie‎ ‎w‎ ‎ich‎ ‎prawdziwość; lecz‎ ‎będę‎ ‎się‎ ‎starał‎ ‎przedstawić‎ ‎Kościół‎ ‎katolicki‎ ‎tak, jak‎ ‎go‎ ‎znam,‎ ‎by‎ ‎każdy‎ ‎sam‎ ‎mógł‎ ‎go‎ ‎poznać‎ ‎i‎ ‎osądzić. Mam‎ ‎nadzieję‎ ‎zwrócić‎ ‎uwagę‎ ‎na‎ ‎coś,‎ ‎co‎ ‎można‎ ‎nazwać‎ ‎osobistością,‎ ‎żyjącą‎ ‎obecnie,‎ ‎a‎ ‎świadomą‎ ‎rzeczy które‎ ‎działy‎ ‎się‎ ‎od‎ ‎dwóch‎ ‎tysięcy‎ ‎lat,‎ ‎posiadającą‎ ‎zaś instynkty‎ ‎i‎ ‎metody,‎ ‎mogące‎ ‎tylko‎ ‎stanowić‎ ‎jej‎ ‎chlubę. Mam‎ ‎poza‎ ‎tem ‎nadzieję,‎ ‎że‎ ‎porównywając‎ ‎to,‎ ‎co‎ ‎się z‎ ‎niej‎ ‎widzi,‎ ‎z‎ ‎przechowywanemi‎ ‎przez‎ ‎nią‎ ‎pisemnemi dowodami,‎ ‎będzie‎ ‎można‎ ‎upewnić‎ ‎się,‎ ‎ze‎ ‎jest‎ ‎ona‎ ‎na prawdę‎ ‎tem,‎ ‎czem‎ ‎twierdzi‎ ‎że‎ ‎jest;‎ ‎dalej,‎ obserwując jej‎ ‎niezmienność‎ ‎przez‎ ‎tyle‎ ‎wieków,‎ ‎jak‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎innych‎ ‎dowodów,‎ ‎zgodzić‎ ‎się‎ ‎wypadnie‎ ‎na‎ ‎to,‎ ‎ze‎ ‎jest‎ ‎ona‎ ‎jak utrzymuje‎ ‎—‎ ‎jedyną‎ ‎i‎ ‎wyłączną‎ ‎prawdą‎ ‎świata, wreszcie,‎ ‎że‎ ‎tylko‎ ‎hipoteza‎ ‎Jej‎ ‎Boskości‎ ‎może‎ ‎wytłumaczyć‎ ‎fakt‎ ‎jej‎ ‎istnienia.‎ ‎W‎ ‎ten‎ ‎sposób‎ ‎można‎ ‎także wypełnić‎ ‎luki,‎ ‎jakie‎ ‎dla‎ ‎niektórych‎ ‎umysłów‎ ‎znajdują się‎ ‎w‎ ‎owych‎ ‎pisanych‎ ‎dokumentach.‎ ‎Jeśli‎ ‎się‎ ‎ma‎ ‎dwa stare‎ ‎rękopisy‎ ‎i‎ ‎widzi‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎godzą‎ ‎się‎ ‎one‎ ‎zupełnie ze‎ ‎sobą,‎ ‎to‎ ‎bezpiecznie‎ ‎można‎ ‎nieczytelne‎ ‎ustępy‎ ‎w‎ ‎jednym‎ ‎zastąpić‎ ‎odpowiedniemi‎ ‎ustępami‎ ‎drugiego.‎ ‎Jeżeli‎ ‎w‎ ‎wielu‎ ‎punktach‎ ‎żyjący‎ ‎Kościół‎ ‎powtarza‎ ‎doskonale‎ ‎opisy‎ ‎Ewangelij,‎ ‎to‎ ‎ma‎ ‎się‎ ‎prawo‎ ‎przyjąć świadectwo‎ ‎Kościoła‎ ‎dla‎ ‎tych‎ ‎punktów,‎ ‎w‎ ‎których Ewangelje‎ ‎wydają‎ ‎się‎ ‎niedokładne‎ ‎lub‎ ‎nie‎ ‎zasługujące na‎ ‎wiarę.

 

4.‎ ‎Wreszcie‎ ‎należy‎ ‎zaznaczyć,‎ ‎że‎ ‎wyżej‎ ‎podane twierdzenie‎ ‎głosi‎ ‎jedynie‎ ‎Kościół‎ ‎katolicki.‎ ‎Można śmiało‎ ‎utrzymywać,‎ ‎bez‎ ‎obawy‎ ‎spotkania‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎zaprzeczeniem,‎ ‎źe‎ ‎żadna‎ ‎z‎ ‎wielkich‎ ‎religij‎ ‎istniejących na‎ ‎świecie,‎ ‎żadna‎ ‎sekta‎ ‎protestancka,‎ ‎choćby‎ ‎najbardziej‎ ‎zarozumiała,‎ ‎nigdy‎ ‎nie‎ ‎głosiła,‎ ‎by‎ ‎jej‎ ‎twórca żył‎ ‎mistycznie,‎ ‎a‎ ‎jednak‎ ‎realnie‎ ‎w‎ ‎ciele‎ ‎utworzonem z‎ ‎jego‎ ‎uczni.‎ ‎W‎ ‎niektórych‎ ‎formach‎ ‎buddyzmu‎ ‎były użyte‎ ‎wyrażenia‎ ‎o‎ ‎bardzo‎ ‎ścisłem‎ ‎transcendentalnem zjednoczeniu‎ ‎mistrza‎ ‎z‎ ‎uczniami,‎ ‎lecz‎ ‎nigdy‎ ‎ani‎ ‎buddyzm,‎ ‎ani‎ ‎mahometanizm,‎ ‎ani‎ ‎konfucjonizm,‎ ‎ani‎ ‎jaka bądź‎ ‎forma‎ ‎protestantyzmu,‎ ‎ani‎ ‎żadna‎ ‎religja‎ ‎ludów dzikich‎ ‎nie‎ ‎twierdziła,‎ ‎że‎ ‎tłum‎ ‎wiernych‎ ‎tworzy‎ ‎żyjący organizm,‎ ‎w‎ ‎którym‎ ‎Bóg‎ ‎żyje.‎ ‎Nigdy‎ ‎poza‎ ‎katolicyzmem‎ ‎nie‎ ‎wygłoszono‎ ‎uroczystego‎ ‎twierdzenia:‎ ‎„Jam jest‎ ‎szczep‎ ‎winny,‎ ‎a‎ ‎wy‎ ‎latorośle.”‎ ‎„Kto‎ ‎was‎ ‎słucha, Mnie‎ ‎słucha.”

Ta‎ ‎wyłączność‎ ‎katolickiego‎ ‎twierdzenia‎ ‎jest‎ ‎znacząca.‎ ‎„Czytałem‎ ‎—‎ ‎pisze‎ ‎św.‎ ‎Augustyn‎ ‎—‎ ‎wszystkich‎ ‎mędrców‎ ‎świata,‎ ‎a‎ ‎żaden‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎nie‎ ‎śmiał‎ ‎po wiedzieć:‎ ‎Pójdźcie‎ ‎do‎ ‎Mnie‎ ‎wszyscy‎ ‎(Mat.‎ ‎XII,‎ ‎28).

Współczesny‎ ‎katolik‎ ‎może‎ ‎powiedzieć:‎ ‎widziałem wszystkie‎ ‎kościoły‎ ‎świata,‎ ‎a‎ ‎żaden‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎nie‎ ‎odważył się‎ ‎wymówić‎ ‎słów‎ ‎samego!‎ ‎Boga.‎ ‎Wiele‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎mówi: „Posiadam‎ ‎prawdę,‎ ‎uczę‎ ‎drogi‎ ‎i‎ ‎obiecuję‎ ‎życie,‎ ‎“‎ ‎ale‎ ‎ani jeden‎ ‎nie‎ ‎mówi.‎ ‎„Jam‎ ‎jest‎ ‎Prawdy,‎ ‎Drogami‎ ‎Żywotem”‎. Żaden‎ ‎tego‎ ‎nie‎ ‎mówi,‎ ‎wyjąwszy‎ ‎jedynie‎ ‎Kościół‎ ‎katolicki,‎ ‎żaden‎ ‎nie‎ ‎głosi,‎ ‎że‎ ‎jest‎ ‎Boski‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎przemawia‎ ‎głosem‎ ‎Boga.‎ ‎Anglikanie‎ ‎nie‎ ‎ośmielają‎ ‎wyklinać‎ ‎za‎ ‎herezję,‎ ‎nonkonformiści‎ ‎nie‎ ‎pragną‎ ‎nawet,‎ ‎wschodni chrześcijanie,‎ ‎nie‎ ‎uznający‎ ‎Stolicy‎ ‎świętej,‎ ‎wygłaszają piękne‎ ‎słowa,‎ ‎lecz‎ ‎nie‎ ‎mają‎ ‎tej‎ ‎gorliwości‎ ‎misjonarskiej,‎ ‎ani‎ ‎tej‎ ‎pewności‎ ‎siebie,‎ ‎jaką‎ ‎Boskość‎ ‎mieć musi.‎ ‎Sam‎ ‎tylko‎ ‎Kościół‎ ‎katolicki‎ ‎postępuje,‎ ‎mówi i‎ ‎zachowuje‎ ‎się‎ ‎tak,‎ ‎jak‎ ‎tylko‎ ‎społeczność‎ ‎przekonana, że‎ ‎posiada‎ ‎Boskość,‎ ‎może‎ ‎zachowywać‎ ‎się,‎ ‎mówić i‎ ‎postępować.

Lecz‎ ‎znaczenie‎ ‎wyłączności‎ ‎twierdzenia‎ ‎jeszcze jest‎ ‎spotęgowane‎ ‎stokrotnie,‎ ‎jeśli‎ ‎w‎ ‎jaki‎ ‎bądź‎ ‎sposób może‎ ‎być ‎usprawiedliwione.‎ ‎Jeżeli‎ ‎można‎ ‎wykazać,‎ ‎że to‎ ‎twierdzenie‎ ‎jest‎ ‎podstawą‎ ‎wszystkich‎ ‎czynów‎ ‎Kościoła,‎ ‎że‎ ‎powodzenie‎ ‎jego‎ ‎polityki‎ ‎na‎ ‎niem‎ ‎spoczywa, że‎ ‎jego‎ ‎życie‎ ‎z‎ ‎niego‎ ‎pochodzi,‎ ‎że‎ ‎ono‎ ‎jest‎ ‎punktem środkowym‎ ‎jego‎ ‎istnienia,‎ ‎i‎ ‎wreszcie,‎ ‎że‎ ‎to‎ ‎twierdzenie Kościoła,‎ ‎wypowiedziane‎ ‎także‎ ‎przez‎ ‎Chrystusa‎ ‎w‎ ‎Ewangeljach,‎ ‎wywołuje‎ ‎te‎ ‎same‎ ‎rezultaty,‎ ‎niemożliwe‎ ‎do‎ ‎otrzymania‎ ‎przy‎ ‎jakiejkolwiek‎ ‎innej‎ ‎hipotezie,‎ ‎w‎ ‎takim‎ ‎razie,‎ ‎o‎ ‎ile‎ ‎chodzi‎ ‎o‎ ‎moralne‎ ‎dowody,‎ ‎twierdzenie‎ ‎to‎ ‎jest o‎ ‎wiedzione.‎ ‎Jeżeli‎ ‎Chrystus‎ ‎zdołał‎ ‎stworzyć‎ ‎taką‎ ‎społeczność‎ ‎jak‎ ‎ta,‎ ‎dając‎ ‎jej‎ ‎więcej‎ ‎niż‎ ‎ludzką‎ ‎siłę‎ ‎i‎ ‎powodzenie‎ ‎me‎ ‎mające‎ ‎równego‎ ‎w‎ ‎historji‎ ‎ludzkiej,‎ ‎jeśli‎ ‎może On‎ ‎pokazać‎ ‎wątpiącemu‎ ‎takie‎ ‎ciało‎ ‎jak‎ ‎to,‎ ‎w‎ ‎którem żyje,‎ ‎mogące‎ ‎wyciągnąć‎ ‎ręce‎ ‎i‎ ‎podać‎ ‎bok‎ ‎dotknięciom sceptycyzmu‎ ‎na‎ ‎dowód,‎ ‎że‎ ‎to‎ ‎naprawdę‎ ‎jest‎ ‎On‎ ‎sam, zmartwychwstający‎ ‎ciągle‎ ‎po‎ ‎czemś‎ ‎gorszem‎ ‎nawet niż‎ ‎śmierć‎ ‎zwykłych‎ ‎ludzkich‎ ‎sił,‎ ‎to‎ ‎w‎ ‎takim‎ ‎razie‎ ‎trudno‎ ‎wyobrazić‎ ‎sobie‎ ‎inną‎ ‎odpowiedź,‎ ‎jak‎ ‎daną‎ ‎przez Tomasza:‎ ‎„Pan‎ ‎mój‎ ‎i‎ ‎Bóg‎ ‎mój‎” ‎(Tan‎ ‎XX,‎ ‎28).

Wezwanie‎ ‎Kościoła‎ ‎jest‎ ‎w‎ ‎gruncie‎ ‎rzeczy‎ ‎niezmiernie‎ ‎proste‎ ‎i‎ ‎wyraźne.‎ ‎Naturalnie‎ ‎można‎ ‎wezwanie‎ ‎to wyrazić‎ ‎w‎ ‎bardzo‎ ‎skomplikowany‎ ‎i‎ ‎sztuczny‎ ‎sposób, można‎ ‎ubrać‎ ‎je‎ ‎w‎ ‎metafory‎ ‎i‎ ‎ozdoby,‎ ‎aż‎ ‎wyda‎ ‎się‎ ‎za skomplikowane,‎ ‎by‎ ‎było‎ ‎prawdziwe.‎ ‎Jednak‎ ‎wezwanie to‎ ‎jest‎ ‎tak‎ ‎proste,‎ ‎jak‎ ‎wołanie‎ ‎dziecka‎ ‎przez‎ ‎matkę. Wierzę,‎ ‎że‎ ‎mogą‎ ‎być‎ ‎bardzo‎ ‎uczone‎ ‎książki‎ ‎o‎ ‎uczuciach macierzyńskich‎ ‎i‎ ‎dziecinnych;‎ ‎można‎ ‎opisać‎ ‎uśmiech, wymieniając‎ ‎mięśnie‎ ‎i‎ ‎nerwy,‎ ‎i‎ ‎rozkładać‎ ‎łzy‎ ‎na‎ ‎wodór, węgiel‎ ‎i‎ ‎inne‎ ‎pierwiastki,‎ ‎mimo‎ ‎to‎ ‎uśmiechy‎ ‎i‎ ‎łzy‎ ‎należą‎ ‎do‎ ‎najprostszych‎ ‎ze‎ ‎znanych‎ ‎nam‎ ‎rzeczy.‎ ‎Tak wezwanie‎ ‎Kościoła‎ ‎do‎ ‎świata‎ ‎głoszące,‎ ‎że‎ ‎posiada‎ ‎On Wieczną‎ ‎Mądrość‎ ‎i‎ ‎Źródło‎ ‎Miłości,‎ ‎jest‎ ‎równie‎ ‎szczere i‎ ‎proste‎ ‎jak‎ ‎spojrzenie‎ ‎matki‎ ‎w‎ ‎oczy‎ ‎dziecka.‎ ‎Cała wymowa‎ ‎jego‎ ‎mówców‎ ‎i‎ ‎wiedza‎ ‎mędrców,‎ ‎i‎ ‎wspaniałość‎ ‎jego‎ ‎ceremonij‎ ‎mogą‎ ‎być‎ ‎zjednoczone‎ ‎w‎ ‎jednem zdaniu,‎ ‎które‎ ‎tylko‎ ‎Boskie‎ ‎usta‎ ‎mogą‎ ‎wymówić:‎ ‎„Pójdźcie‎ ‎do‎ ‎Mnie‎ ‎wszyscy„‎ ‎(Mat.‎ ‎XII,‎ ‎28).

 

IV.

W‎ ‎tych‎ ‎wstępnych‎ ‎rozdziałach,‎ ‎dlatego‎ ‎też‎ ‎trochę urwanych‎ ‎i‎ ‎zagmatwanych,‎ ‎musimy‎ ‎zastanowić‎ ‎się jeszcze‎ ‎nad‎ ‎jednem,‎ ‎nad‎ ‎czemś,‎ ‎coby‎ ‎można‎ ‎nazwać „punktem‎ ‎widzenia„.‎ ‎Wiem‎ ‎dobrze,‎ ‎że‎ ‎dla‎ ‎wielu,‎ ‎szczególnie‎ ‎dla‎ ‎ludzi‎ ‎wychowanych‎ ‎w‎ ‎protestantyzmie‎ ‎więcej‎ ‎ewangelickiego‎ ‎rodzaju,‎ ‎a‎ ‎jeszcze‎ ‎bardziej‎ ‎dla‎ ‎wychowanych‎ ‎pod‎ ‎wpływami‎ ‎racjonalistycznemi,‎ ‎stanowisko,‎ ‎które‎ ‎starałem‎ ‎się‎ ‎opisać,‎ ‎a‎ ‎w‎ ‎następnych‎ ‎rozdziałach‎ ‎pragnę‎ ‎zilustrować,‎ ‎musi‎ ‎wydawać‎ ‎się‎ ‎nierealne‎ ‎i‎ ‎fantastyczne.‎ ‎Żyjemy‎ ‎w‎ ‎t‎‎zw.‎ ‎„wieku‎ ‎nauki”, czyli‎ ‎wieku,‎ ‎w‎ ‎którym‎ ‎umysły‎ ‎ludzkie‎ ‎są‎ ‎skłonne‎ ‎uważać‎ ‎za‎ ‎niedowiedzioną‎ ‎każdą‎ ‎tezę,‎ ‎nie‎ ‎dającą‎ ‎się‎ ‎zredukować‎ ‎do‎ ‎fizycznej‎ ‎formułki.‎ ‎Chciałbym‎ ‎dać‎ ‎przykład‎ ‎tego,‎ ‎co‎ ‎myślę,‎ ‎w‎ ‎formie‎ ‎opowieści.

Trzech‎ ‎ludzi‎ ‎oglądało‎ ‎wzgórze‎ ‎—‎ ‎geolog,‎ ‎rolnik i‎ ‎malarz.‎ ‎Geolog‎ ‎zwracał‎ ‎uwagę‎ ‎na‎ ‎formację‎ ‎skał, na‎ ‎kierunki‎ ‎strumieni,‎ ‎na‎ ‎skład‎ ‎ziemi;‎ ‎rolnik‎ ‎badał‎ ‎ziemię‎ ‎i‎ ‎klimat;‎ ‎malarz‎ ‎naszkicował‎ ‎kontury,‎ ‎cienie‎ ‎i‎ ‎światła.‎ ‎Każdy‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎był‎ ‎przekonany,‎ ‎źe‎ ‎wyczerpująco wystudjował‎ ‎wzgórze,‎ ‎każdy‎ ‎wierzył,‎ ‎że‎ ‎zapamiętał wszystko,‎ ‎co‎ ‎godne‎ ‎było‎ ‎uwagi,‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎reszta‎ ‎nie‎ ‎zasługiwała‎ ‎na‎ ‎uwagę‎ ‎jako‎ ‎podrzędna‎ ‎i‎ ‎bez‎ ‎znaczenia.‎ ‎Każdy byłby‎ ‎uważał‎ ‎towarzyszy‎ ‎swych‎ ‎za‎ ‎nierozsądnych‎ ‎marzycieli.‎ ‎Geolog‎ ‎powiedziałby,‎ ‎że‎ ‎rolnik‎ ‎jest‎ ‎ordynarnym dorobkiewiczem,‎ ‎a‎ ‎malarz‎ ‎warjatem.‎ ‎Rolnik‎ ‎nazwałby geologa‎ ‎uczonym‎ ‎marzycielem,‎ ‎malarza‎ ‎zaś‎ ‎głupcem. Malarz‎ ‎obu‎ ‎traktowałby‎ ‎jako‎ ‎materjalistów.‎ ‎A‎ ‎przecież‎ ‎dla‎ ‎nas,‎ ‎stojących‎ ‎z‎ ‎boku,‎ ‎jest‎ ‎zupełnie‎ ‎jasnem,‎ ‎że każdy‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎miał‎ ‎słuszność‎ ‎twierdząc,‎ ‎a‎ ‎mylił‎ ‎się przecząc.‎ ‎Ich‎ ‎określenia‎ ‎wzgórza‎ ‎zupełnie‎ ‎sobie‎ ‎nie przeczyły,‎ ‎mimo‎ ‎że‎ ‎bodaj‎ ‎jedyną‎ ‎ich‎ ‎wspólnością‎ ‎było istnienie‎ ‎wzgórza‎ ‎i‎ ‎świadectwo‎ ‎ich‎ ‎zmysłów.‎ ‎A‎ ‎jednak prostą‎ ‎jest‎ ‎rzeczą,‎ ‎że‎ ‎aby‎ ‎mieć‎ ‎dokładne‎ ‎pojęcie‎ ‎o‎ ‎wzgórzu,‎ ‎należy‎ ‎połączyć‎ ‎w‎ ‎całość‎ ‎opisy‎ ‎wszystkich‎ ‎tych trzech‎ ‎ludzi,‎ ‎należy‎ ‎poznać‎ ‎skład‎ ‎geologiczny,‎ ‎zbadać warunki‎ ‎rolnicze‎ ‎i‎ ‎opisać‎ ‎wygląd‎ ‎artystyczny,‎ ‎jeżeli‎ ‎ma się‎ ‎mieć‎ ‎jasne‎ ‎i‎ ‎zupełne‎ ‎pojęcie‎ ‎o‎ ‎wzgórzu,‎ ‎jeżeli‎ ‎pragnie się‎ ‎znać‎ ‎je‎ ‎nie‎ ‎tylko‎ ‎powierzchownie.

Moją‎ ‎opowieść‎ ‎łatwo‎ ‎tu‎ ‎zastosować.

W‎ ‎świecie‎ ‎znajduje‎ ‎się‎ ‎wzgórze,‎ ‎zwane‎ ‎przynajmniej‎ ‎przez‎ ‎katolików‎ ‎„Wzgórzem‎ ‎Boga”.‎ ‎Na‎ ‎wzgórzu tem‎ ‎jest‎ ‎miasto‎ ‎zbudowane,‎ ‎a‎ ‎dokoła‎ ‎tłumy,‎ ‎patrzące na‎ ‎nie.

Jednego‎ ‎zajmuje‎ ‎ono‎ ‎jako‎ ‎wielkie‎ ‎zrzeszenie‎ ‎ludzi, większe‎ ‎w‎ ‎swych‎ ‎konturach‎ ‎i‎ ‎rysunku‎ ‎niż‎ ‎jakiekolwiek inne‎ ‎zrzeszenie‎ ‎ludzkie;‎ ‎jest‎ ‎ono‎ ‎utworzone‎ ‎według pewnego‎ ‎planu,‎ ‎nosi‎ ‎ślady‎ ‎wielkiej‎ ‎siły‎ ‎twórczej,‎ ‎jest w‎ ‎pewien‎ ‎sposób‎ ‎ułożone,‎ ‎ma‎ ‎pewne‎ ‎cechy,‎ ‎jest‎ ‎czemś wyjątkowem,‎ ‎mimo‎ ‎że‎ ‎jest‎ ‎zwykłem‎ ‎ludzkiem‎ ‎miastem. To‎ ‎jest‎ ‎obraz‎ ‎narysowany‎ ‎przez‎ ‎historyka.

Dla‎ ‎innego‎ ‎jest‎ ‎to‎ ‎stowarzyszenie,‎ ‎dające‎ ‎pewne rezultaty;‎ ‎jego‎ ‎grunt‎ ‎społeczny‎ ‎przydatny‎ ‎jest‎ ‎tylko dla‎ ‎pewnych‎ ‎owoców,‎ ‎wywiera‎ ‎ono‎ ‎wpływ‎ ‎na‎ ‎otaczającą‎ ‎je‎ ‎okolicą,‎ ‎może‎ ‎ono‎ ‎rozwijać‎ ‎się‎ ‎lub‎ ‎zanikać. Tak‎ ‎sądzi‎ ‎socjolog.

Trzeci‎ ‎jeszcze‎ ‎inaczej‎ ‎patrzy.‎ ‎Wzgórze‎ ‎to‎ ‎przedstawia‎ ‎pewną‎ ‎ideę,‎ ‎posiada‎ ‎władzę‎ ‎odrębną,‎ ‎piękność, więcej‎ ‎—‎ ‎wzrusza‎ ‎patrzącego,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ uczy‎ ‎go,‎ ‎rozjaśnia‎ ‎fakty‎ ‎i‎ ‎stosunki‎ ‎i‎ ‎jest‎ ‎natchnieniem‎ ‎życia.‎ ‎Tak mówi‎ ‎człowiek‎ ‎wierzący.

W‎ ‎taki‎ ‎sposób‎ ‎można‎ ‎w‎ ‎nieskończoność‎ ‎mnożyć przykłady‎ ‎odrębnego‎ ‎zapatrywania‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎to‎ ‎miasto. Czasy,‎ ‎w‎ ‎których‎ ‎żyjemy,‎ ‎mają‎ ‎tendencję‎ ‎uważania, że‎ ‎tylko‎ ‎jeden‎ ‎sposób‎ ‎zapatrywania‎ ‎się‎ ‎jest‎ ‎wart uwagi.‎ ‎Wskutek‎ ‎tego‎ ‎redukuje‎ ‎się‎ ‎katolicyzm,‎ ‎jak wogóle‎ ‎wszystkie‎ ‎religje,‎ ‎do‎ ‎pewnej‎ ‎formułki‎ ‎i‎ ‎uważa się,‎ ‎że‎ ‎objawy,‎ ‎nie‎ ‎dające‎ ‎się‎ ‎objąć‎ ‎ową‎ ‎formułką,‎ ‎są podrzędne‎ ‎i‎ ‎bez‎ ‎wartości.‎ ‎Jest‎ ‎to‎ ‎bez‎ ‎wątpienia‎ ‎równie‎ ‎ciasny‎ ‎i‎ ‎jednostronny‎ ‎pogląd‎ ‎jak‎ ‎przyjęcie‎ ‎geologa,‎ ‎albo‎ ‎artysty,‎ ‎albo‎ ‎rolnika‎ ‎za‎ ‎jedynego‎ ‎wiarogodnego‎ ‎świadka,‎ ‎a‎ ‎lekceważenie‎ ‎innych.‎ ‎Wprost zdumiewające‎ ‎jest‎ ‎zaślepienie‎ ‎niektórych‎ ‎t‎zw.‎ ‎„nowoczesnych‎ ‎myślicieli”,‎ ‎a‎ ‎szczególnie‎ ‎tych,‎ ‎którzy‎ ‎sami tak‎ ‎się‎ ‎nazywają.‎ ‎Niezaprzeczenie‎ ‎zrobili‎ ‎oni‎ ‎bardzo wiele‎ ‎dla‎ ‎powiększenia‎ ‎ogólnej‎ ‎sumy‎ ‎wiedzy‎ ‎ludzkiej, opowiedzieli‎ ‎nam‎ ‎niezliczone‎ ‎fakty‎ ‎z‎ ‎nauki‎ ‎porównawczej‎ ‎o‎ ‎religjach,‎ ‎o‎ ‎których‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎wiedzieliśmy.

Żaden‎ ‎inteligentny‎ ‎katolik‎ ‎nie‎ ‎pomyśli‎ ‎nawet‎ ‎na‎ ‎chwilę o‎ ‎odrzuceniu‎ ‎„nowoczesnej‎ ‎myśli”‎ ‎jako‎ ‎niepotrzebnej, lub‎ ‎w‎ ‎swych‎ ‎twierdzeniach‎ ‎mylnej,‎ ‎a‎ ‎przecież‎ ‎ta‎ ‎myśl nowoczesna,‎ ‎tak‎ ‎pyszniąca‎ ‎się‎ ‎rozległością,‎ ‎umiejętnością‎ ‎uogólniania‎ ‎i‎ ‎wynajdywania‎ ‎wspólności,‎ ‎wpadła w‎ ‎błąd‎ ‎przynajmniej‎ ‎równie‎ ‎głęboko‎ ‎jak‎ ‎mnich‎ ‎średniowieczny,‎ ‎że‎ ‎prócz‎ ‎niej‎ ‎niema‎ ‎nic‎ ‎godnego‎ ‎uwagi, żadnego‎ ‎zjawiska‎ ‎wartościowego,‎ ‎jeżeli‎ ‎nie‎ ‎może‎ ‎ono być‎ ‎zredukowane‎ ‎do‎ ‎jej‎ ‎rozmiarów.‎ ‎Nie‎ ‎daje‎ ‎się‎ ‎wyczerpującego‎ ‎opisu‎ ‎gotyckiej‎ ‎katedry,‎ ‎gdy‎ ‎się‎ ‎mówi, że‎ ‎zbudowana‎ ‎została‎ ‎z‎ ‎granitu,‎ ‎w‎ ‎stylu‎ ‎gotyckim, ani‎ ‎też‎ ‎gdy‎ ‎się‎ ‎mówi,‎ ‎źe‎ ‎jest‎ ‎to‎ ‎miejsce‎ ‎poświęcone czci‎ ‎Boga,‎ ‎albo‎ ‎miejsce,‎ ‎gdzie‎ ‎rozbrzmiewa‎ ‎muzyka organowa,‎ ‎lub‎ ‎gdzie‎ ‎znajduje‎ ‎się‎ ‎tron‎ ‎biskupi.‎ ‎Wszystkie‎ ‎te‎ ‎określenia‎ ‎są‎ ‎prawdziwe,‎ ‎lecz‎ ‎o‎ ‎ile‎ ‎nie‎ ‎zna‎ ‎się wszystkich,‎ ‎nie‎ ‎wie‎ ‎się,‎ ‎czem‎ ‎jest‎ ‎katedra.

 

Otóż‎ ‎w‎ ‎następnych‎ ‎rozdziałach‎ ‎mam‎ ‎zamiar‎ ‎mówić‎ ‎o‎ ‎Kościele‎ ‎katolickim‎ ‎ze‎ ‎stanowiska‎ ‎znanego‎ ‎katolikom,‎ ‎a‎ ‎jednak‎ ‎zdaje‎ ‎się‎ ‎zupełnie‎ ‎prawie‎ ‎obcego nie‎ ‎-‎ ‎katolikom.‎ ‎Można‎ ‎znaleźć‎ ‎setki‎ ‎doskonałych‎ ‎traktatów‎ ‎o‎ ‎Kościele‎ ‎katolickim‎ ‎jako‎ ‎o‎ ‎społeczności‎ ‎ludzkiej,‎ ‎o‎ ‎zrzeszeniu‎ ‎wiernych,‎ ‎o‎ ‎tem,‎ ‎że‎ ‎był‎ ‎on‎ ‎przez wszystkie‎ ‎wieki‎ ‎mecenasem‎ ‎sztuki;‎ ‎o‎ ‎tem,‎ ‎że‎ ‎jest‎ ‎pewnego‎ ‎rodzaju‎ ‎pobożną‎ ‎masonerją,‎ ‎o‎ ‎jego‎ ‎policyjnej sile,‎ ‎utrzymującej‎ ‎nędzarzy‎ ‎w‎ ‎rezygnacji,‎ ‎o‎ ‎tem,‎ ‎że jest‎ ‎przytułkiem‎ ‎dla‎ ‎dusz‎ ‎nie‎ ‎mających‎ ‎siły‎ ‎do‎ ‎pracy, o‎ ‎tem‎ ‎wreszcie,‎ ‎że‎ ‎jest‎ ‎przytułkiem‎ ‎nauki.‎ ‎Lecz‎ ‎niekatolicy,‎ ‎jakby‎ ‎z‎ ‎reguły,‎ ‎nie‎ ‎wiedzą,‎ ‎że‎ ‎istnieje‎ ‎inny punkt‎ ‎widzenia,‎ ‎daleko‎ ‎ważniejszy‎ ‎—‎ ‎prawdziwy‎ ‎czy błędny‎ ‎—‎ ‎z‎ ‎którego‎ ‎Kościół‎ ‎widać‎ ‎jako‎ ‎Ciało,‎ ‎w‎ ‎którem‎ ‎przebywa‎ ‎Bóg‎ ‎między‎ ‎ludźmi,‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎bez‎ ‎uwzględnienia‎ ‎tego‎ ‎punktu‎ ‎widzenia,‎ ‎a‎ ‎już,‎ ‎co‎ ‎najmniej,‎ ‎bez pamiętania‎ ‎o‎ ‎tem,‎ ‎że‎ ‎istnieje‎ ‎taki‎ ‎punkt‎ ‎widzenia,‎ ‎najgłówniejsze‎ ‎fakty‎ ‎z‎ ‎historji‎ ‎tego‎ ‎Kościoła‎ ‎nie‎ ‎dadzą się‎ ‎wprost‎ ‎wyjaśnić.‎ ‎Kto‎ ‎myśli,‎ ‎że‎ ‎potrafi‎ ‎wytłumaczyć‎ ‎istnienie‎ ‎katedry,‎ ‎nie‎ ‎uwzględniając‎ ‎wiary‎ ‎w‎ ‎Boga osób‎ ‎chodzących‎ ‎modlić‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎niej,‎ ‎ten‎ ‎popełnia‎ ‎wielki błąd‎ ‎naukowy.‎ ‎Bo‎ ‎wytłumaczeniem‎ ‎jej‎ ‎istnienia‎ ‎nie jest,‎ ‎że‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎niej‎ ‎znajduje‎ ‎tron‎ ‎biskupi,‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎wyraz cathedra‎ ‎ten‎ ‎tron‎ ‎oznacza.‎ ‎Daleko‎ ‎już waźniejszem byłoby‎ ‎wyjaśnienie,‎ ‎dlaczego‎ ‎wogóle‎ ‎biskup‎ ‎istnieje? Śpiew‎ ‎przy‎ ‎akompanjamencie‎ ‎organów‎ ‎może‎ ‎należeć do‎ ‎znamiennych‎ ‎cech‎ ‎katedry,‎ ‎ale‎ ‎ważniejsze‎ ‎jest‎ ‎wyjaśnić,‎ ‎dlaczego‎ ‎są‎ ‎ludzie,‎ ‎którzy‎ ‎zadają‎ ‎sobie‎ ‎trud grania‎ ‎i‎ ‎śpiewania‎ ‎w‎ ‎katedrze?‎ ‎Architektura‎ ‎katedry może‎ ‎być‎ ‎czysto‎ ‎gotycka,‎ ‎lecz‎ ‎wyjaśnić‎ ‎trzeba‎ ‎motywy‎ ‎psychiczne,‎ ‎które‎ ‎stworzyły‎ ‎taką‎ ‎rzecz‎ ‎jak‎ ‎architektura.‎

‎Powierzchowni‎ ‎komentatorowie‎ ‎katolicyzmu raczą‎ ‎mu‎ ‎uprzejmie‎ ‎przyznawać,‎ ‎że‎ ‎jest‎ ‎najlepiej zorganizowaną‎ ‎na‎ ‎świecie‎ ‎instytucją,‎ ‎najlepiej‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎najwyższą‎ ‎cześć‎ ‎zasługującą‎ ‎macierzą‎ ‎najszlachetniejszej sztuki,‎ ‎przytem‎ ‎najbardziej‎ ‎ekskluzywnem‎ ‎zrzeszeniem pod‎ ‎pewnym‎ ‎względem,‎ ‎a‎ ‎pod‎ ‎innym‎ ‎najbardziej‎ ‎zaborczem;‎ ‎równocześnie‎ ‎denuncjują‎ ‎go‎ ‎jako‎ ‎arcydzieło szatana,‎ ‎lub‎ ‎jako‎ ‎nieszczęśliwy‎ ‎wynik‎ ‎szeregu‎ ‎prób ułożenia‎ ‎społecznych‎ ‎stosunków,‎ ‎albo‎ ‎wreszcie‎ ‎jako fetyszyzm,‎ ‎oparty‎ ‎na‎ ‎zabobonie.‎ ‎Nawet‎ ‎zdają‎ ‎się‎ ‎nie przeczuwać,‎ ‎że‎ ‎tysiące‎ ‎równie‎ ‎inteligentnych‎ ‎umysłów, po‎ ‎dokładnem‎ ‎i‎ ‎starannem‎  zbadaniu‎ ‎wszystkich‎ ‎zasad katolicyzmu,‎ ‎wierzy,‎ ‎iż‎ ‎jest‎ ‎on‎ ‎świątynią‎ ‎Boga,‎ ‎społecznem,‎ ‎ludzkiem‎ ‎Ciałem,‎ ‎w‎ ‎którem‎ ‎Syn‎ ‎Boży‎ ‎mieszka, przemawia,‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎dlatego‎ ‎to,‎ ‎poza‎ ‎wszystkiemi‎ ‎innemi powodami,‎ ‎jest‎ ‎on‎ ‎tem,‎ ‎czem‎ ‎jest.‎ ‎Nie‎ ‎oburzam‎ ‎się na‎ ‎te‎ ‎wszystkie‎ ‎sądy,‎ ‎nie‎ ‎mam‎ ‎im‎ ‎za‎ ‎złe‎ ‎światła,‎ ‎jakie rzucili‎ ‎na‎ ‎historję‎ ‎katolicyzmu‎ ‎—‎ ‎nawet‎ ‎na‎ ‎najgorsze części‎ ‎tej‎ ‎historji‎ ‎—‎ ‎na‎ ‎jego‎ ‎grzechy,‎ ‎lekkomyślności, występki,‎ ‎będące‎ ‎rezultatem‎ ‎jego‎ ‎bardzo‎ ‎ziemskiego człowieczeństwa,‎ ‎protestuję‎ ‎tylko‎ ‎przeciw‎ ‎ich‎ ‎nieświadomości‎ ‎faktu,‎ ‎iż‎ ‎istnieje‎ ‎inny‎ ‎punkt‎ ‎widzenia,‎ ‎ich‎ ‎milczącej‎ ‎zgodzie,‎ ‎by‎ ‎nie‎ ‎liczyć‎ ‎się‎ ‎ze‎ ‎zjawiskami‎ ‎nie‎ ‎podlegającemi‎ ‎ich‎ ‎kategorjom,‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎wszelkie‎ ‎zdanie‎ ‎o‎ ‎katolicyzmie‎ ‎uważać‎ ‎należy‎ ‎za‎ ‎bezwartościowe,‎ ‎o‎ ‎ile‎ ‎nie zgadza‎ ‎się‎ ‎ono‎ ‎z‎ ‎tem‎ ‎pojęciem,‎ ‎jakie‎ ‎oni‎ ‎sobie‎ ‎o‎ ‎nim wyrobili.‎

‎Zadaniem‎ ‎mojem‎ ‎w‎ ‎dalszych‎ ‎rozdziałach‎ ‎tej książki‎ ‎będzie‎ ‎mówić‎ ‎o‎ ‎Kościele,‎ ‎opierając‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎hipotezie,‎ ‎że‎ ‎jest‎ ‎on‎ ‎naprawdę‎ ‎Ciałem‎ ‎Chrystusa,‎ ‎i‎ ‎że jako‎ ‎całość‎ ‎jest‎ ‎on‎ ‎nie‎ ‎tylko‎ ‎zjednoczeniem‎ ‎ułomnych jednostek‎ ‎ludzkich,‎ ‎lecz‎ ‎żyje,‎ ‎przemawia‎ ‎i‎ ‎działa‎ ‎czynami‎ ‎i‎ ‎słowami‎ ‎Chrystusa.‎ ‎Jeśli‎ ‎zdołam‎ ‎przytoczyć silne‎ ‎argumenty‎ ‎na‎ ‎poparcie‎ ‎twierdzenia,‎ ‎że‎ ‎życie Chrystusa,‎ ‎opowiedziane‎ ‎w‎ ‎Ewangeljach,‎ ‎wiernie‎ ‎powtarza‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎życiu‎ ‎Kościoła,‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎cechy‎ ‎tego‎ ‎życia‎ ‎są cechami‎ ‎Boskiego‎ ‎życia,‎ ‎to‎ ‎dam‎ ‎silną‎ ‎podstawę‎ ‎do uznania,‎ ‎iż‎ ‎jest‎ ‎prawdą‎ ‎to,‎ ‎co‎ ‎Kościół‎ ‎głosi,‎ ‎że‎ ‎jest‎ ‎on jedynym‎ ‎i‎ ‎wyłącznym‎ ‎organem‎ ‎Boskiego‎ ‎Objawienia. Należy‎ ‎o‎ ‎tym‎ ‎punkcie‎ ‎widzenia,‎ ‎przynajmniej‎ ‎jako o‎ ‎hipotezie,‎ ‎pamiętać‎ ‎ciągle.

 

Aleksander‎ ‎VI‎ ‎mógł‎ ‎być‎ ‎bardzo‎ ‎złym‎ ‎człowiekiem,‎ ‎to‎ ‎jednak‎ ‎rzeczy‎ ‎nie‎ ‎zmienia.‎ ‎Niejeden‎ ‎katolik‎ ‎może‎ ‎być‎ ‎bardzo‎ ‎tępym‎ ‎i‎ ‎mało‎ ‎wykształconym w‎ ‎rzeczach‎ ‎religijnych,‎ ‎to‎ ‎również‎ ‎jest‎ ‎obojętne. Dogmat‎ ‎o‎ ‎Obecności‎ ‎Sakramentalnej‎ ‎może‎ ‎być‎ ‎bardzo niejasnym‎ ‎dogmatem;‎ ‎dla‎ ‎wielu‎ ‎cześć,‎ ‎oddawana‎ ‎Matce Boskiej,‎ ‎może‎ ‎wydawać‎ ‎się‎ ‎niewłaściwą,‎ ‎a‎ ‎spowiedź upokorzeniem;‎ ‎cuda,‎ ‎któremi‎ ‎słynie‎ ‎Lourdes,‎ ‎mogą być‎ ‎wytłumaczone‎ ‎w‎ ‎sposób‎ ‎naukowy‎ ‎podobnie‎ ‎jak ekstazy‎ ‎św.‎ ‎Teresy‎ ‎—‎ ‎to‎ ‎wszystko‎ ‎zupełnie‎ ‎nie‎ ‎ma‎ ‎nic do‎ ‎rzeczy.‎ ‎Trzeba‎ ‎bowiem‎ ‎mieć‎ ‎na‎ ‎uwadze,‎ ‎że‎ ‎to wszystko‎ ‎może‎ ‎być‎ ‎lub‎ ‎nie‎ ‎być,‎ ‎a‎ ‎jednak‎ ‎Kościół może‎ ‎być‎ ‎Ciałem‎ ‎Chrystusa,‎ ‎który‎ ‎może‎ ‎być‎ ‎duszą i‎ ‎życiem‎ ‎jego.‎ ‎Rozmaite‎ ‎wykroczenia‎ ‎lub‎ ‎nawet‎ ‎błędy katolików,‎ ‎ich‎ ‎głupota,‎ ‎ich‎ ‎podłości,‎ ‎tragedje,‎ ‎komedje, a‎ ‎nawet‎ ‎ordynarne‎ ‎farsy‎ ‎nie‎ ‎zmieniają‎ ‎idei.‎ ‎Nasz Pan‎ ‎był‎ ‎zdradzony‎ ‎przez‎ ‎apostoła,‎ ‎drugi‎ ‎zaparł‎ ‎się Go;‎ ‎na‎ ‎dworze‎ ‎Piłata‎ ‎uważany‎ ‎był‎ ‎za‎ ‎wariata,‎ ‎a‎ ‎za głupca‎ ‎na‎ ‎dworze‎ ‎Heroda.‎ ‎Nawet‎ ‎gdy‎ ‎żył‎ ‎na‎ ‎ziemi, przybrawszy‎ ‎na‎ ‎siebie‎ ‎postać‎ ‎człowieka:‎ ‎„niepoczesna między‎ ‎ludźmi‎ ‎osoba‎ ‎jego,‎ ‎a‎ ‎postawa‎ ‎jego‎ ‎między‎ ‎synami‎ ‎człowieczymi”‎ ‎(Izajasz‎ ‎LII.‎ ‎14).

 

 


R.‎ ‎H.‎ ‎BENSON -Chrystus w życiu Kościoła, NAKŁAD‎ ‎KSIĘGARNI‎ ‎SW.‎ ‎WOJCIECHA.1921

 

*)‎ ‎Całe‎ ‎to‎ ‎rozumowanie‎ ‎wzięte‎ ‎z‎ ‎Doctrine‎ ‎and‎ ‎Doctrinal‎ ‎Disruption‎ ‎Mallocka.


ZASADY PUBLIKOWANIA KOMENTARZY
Prosimy o merytoryczne komentarze. Naszym celem jest obnażanie kłamstwa, a nie przyczynianie się do potęgowania zamętu. Dlatego bezpodstawne opinie zaprzeczające obiektywnej prawdzie publikujemy wyłącznie, gdy zachodzi potrzeba reakcji na fałszywe informacje.

Jedna odpowiedź do „„Chrystus w życiu Kościoła”. – Klucz do zrozumienia katolickiej wiary. Cz.I. „Teza -Chrystus w Kościele”.”

  1. Awatar Zbyszek
    Zbyszek

    Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj odpowiedź do Zbyszek Anuluj pisanie odpowiedzi