TEZA-CHRYSTUS W KOŚCIELE
I.
Zarzut, jaki w ostatnich czasach robią chrystjanizmowi w ogóle, a katolicyzmowi w szczególności, zwrócony jest przeciw twierdzeniu, iż katolicyzm zdobył — jedynie i wyłącznie Prawdę. Przecież — mówią jego przeciwnicy — jeśli się weźmie pod uwagę historję religji, wszystkie te niezliczone wierzenia, jakie kwitnęły zarówno na Wschodzie jak i na Zachodzie we wszystkich stuleciach istnienia człowieka na ziemi, to okaże się, jak to twierdzenie jest nieuzasadnione i aroganckie. Prawdę możemy tylko znaleźć we wspólnym spadku wszystkich razem religijnych pomysłów, jakie ogół ludzki stworzył (jeżeli patrzymy na rzeczy ze stanowiska demokratycznego); albo też znajdziemy ją w zgodnych konkluzjach najwybitniejszych religijnych myślicieli wszystkich czasów (jeżeli wolimy pogląd arystokratyczny). Przede wszystkiem jednak pamiętać należy, że w sprawach religijnych niepodobna stać twardo przy swoich twierdzeniach. Doświadczenie nas uczy, że nieraz twierdzenia jednego pokolenia obala pokolenie następne. Musimy wierzyć w postęp, jakkolwiek nie zawsze jesteśmy pewni, na czem on polega. Nie ma bowiem absolutnej prawdy i ostatecznego jej objawienia. Wszystkie wierzenia, jakie były i są, tylko formami są i symbolami tej jednej Prawdy, którą różnie widziały w różnych czasach rozmaite umysły i temperamenty.
Drugi zarzut, jaki katolicyzmowi robią jego przeciwnicy jest, że on dzisiaj nie przejął się duchem swego Założyciela. Twierdzą, że chrystjanizm w początkach swoich polegał na życiu poświęconem miłości i czci dla Osoby Chrystusa, gdy tymczasem dzisiejszy katolicyzm polega na miłości i czci dla doktryny, a tą doktryną jest zorganizowana instytucja, zwana Kościołem. Pierwsza lepsza sekta protestancka, pozbawiona wszelkich niezmiennych obrządów religijnych i wszelkiej zarozumiałej pewności siebie, a oparta konsekwentnie na wierze w istnienie osobistej łączności każdego jej wyznawcy z Jezusem Chrystusem, — każda taka sekta jest zatem o wiele bliższa ducha Ewangelji niż misternie zorganizowany Kościół katolicki. Jest zawsze nadzieja — mówią przeciwnicy Kościoła — że przez cześć i miłość dla Osoby, w miarą, jak wieki idą za wiekami, dojdziemy do lepszego zrozumienia Chrystusa. Postać może sią stać dla nas symbolem prawie każdego kierunku pojąć. Może zatem przekonamy sią, że Chrystusa może tak dobrze interpretować luteranizm jak i żarliwy fanatyzm Neapolitańczyka, źe można go zarówno uczynić patronem stowarzyszeń robotniczych jak i kliki zaśniedziałych monarchistów. Ale dla tych, którzy wielbią doktryną, nie ma nadziei, a tem mniej jest tej nadziei, im bardziej doktryna ich jest wypracowana i wykończona. Dlatego też dla katolicyzmu niema najmniejszej nadziei.
Niepodobna mi w rozprawie niniejszej, wcale nie filozoficznej, odpowiedzieć na te zarzuty, jak zasługują, zarzuty niezawodnie głębokie i daleko idące, sięgające aż do podstaw pojęcia o Prawdzie i o Bogu. Lecz postaram sią odpowiedzieć na nie ubocznie, przez uzasadnienie tego stanowiska, jakie zajmuje katolicyzm. Usiłowaniem mojem jest opisać życie katolicyzmu, a zwłaszcza tych nadzwyczajnych zjawisk, jakie w nim spotykamy, aby w umyśle czytelnika wytworzyć powątpiewanie o wartości wspomnianych dwóch zarzutów; innemi słowy — chcę wykazać, że Kościół katolicki, który osiąga tak zdumiewające, tak jedyne w swoim rodzaju rezultaty, ma prawo do żądania wyłącznego i uprzywilejowanego stanowiska; a nadto, że nie tylko nie odchylił się wcale od zamiarów swego Założyciela, ale przeciwnie wypełnia je i ilustruje w sposób taki i w takim stopniu, iż żadna sekta protestancka nawet pretensji mieć nie może, iżby je równie dobrze spełniała.
Nie mam wcale zamiaru występować choćby pośrednio przeciw pozytywnym twierdzeniom którejkolwiek innej religji, gdyż ostatecznie ludzie zawsze mają mniej lub więcej. racji w tem co afirmują, a nie mają Jej gdy przeczą. Zresztą w tych czasach ciągłego przeczenia i ciągłego protestowania przeciw wszystkiemu, fakt jakiejkolwiek afirmacji stanowi taką przyjemność, że każdy zdrowo myślący człowiek, katolik lub niekatolik, może żywić dla niej tylko życzliwe uczucia.
W książce tej opiszę życie katolicyzmu, jakiem je widzę w przeszłości i w teraźniejszości: olśniewające nas taką pięknością, brzemienne w takie afiirmacje, tak spoiste w sobie, tak trwałe w swym rozwoju, a tak żywotne i nieśmiertelne, że może, co najmniej, rościć pretensję do pewnej powagi w rzeczach wiary. Jedno tylko będę się starał udowodnić, mianowicie, że życie to, które będę opisywał, jest zupełną i dokładną kopją wspomnień, zawartych w Ewangeljach.
Ale w tym celu muszę przede wszystkiem zdać choćby w krótkości sprawę z tego, co ma być uważane jako prawowierne interpretowanie Ewangelji i co za takie uważane było w przeszłości przez wszystkie chrześcijańskie religje. Nie narzucam z góry mniemania, że ta interpretacja jest właściwa, postaram się udowodnić to w następnych rozdziałach. Przedtem jednak muszę ją wyłuszczyć.
II.
Wszyscy chrześcijanie od najdawniejszych do najnowszych czasów wierzyli i wierzą, że postać, którą znamy pod nazwą Jezusa Chrystusa, była Osobą Boga; że Bóg zesłał Swego Syna, aby zbawił świat i pouczył go, jak ma postępować; że Syn Boży dokonał tego Swem Życiem, Śmiercią i Zmartwychwstaniem, i że wreszcie obowiązkiem jest wszystkich, którzy chcą się nazywać Jego uczniami, naśladować wskazany przez Niego przykład.
Starajmy się twierdzenie to zbadać dokładniej.
1. Chrześcijanie wierzą, że dzieło Odkupienia i Objawienia zostało dokonane przez Naturę człowieczą Chrystusa, połączoną z Jego Naturą Boską, czyli, że Bóg nie działał tu jedynie przez Swą Boskość, lecz także przez Swe człowieczeństwo; że po kolei zostały wybrane, najpierw naród, potem plemię, potem rodzina, a w końcu osoba potrzebna do tego celu: a więc naprzód lud izraelski, następnie plemię Judy, dalej ród Dawida i nareszcie Mar ja, i wtedy nadzwyczajnym aktem cudownej potęgi Ducha Świętego zostało stworzone ciało ludzkie tak doskonałe i czyste, że zasługiwało na to, by służyć mogło za mieszkanie Bóstwa. (Oto jest w krótkości treść całego Starego Testamentu.) Dalej, że Ciało to zostało złączone z Bogiem i użyte dla Jego Boskich zamiarów: czyli że święte Człowieczeństwo Jezusa Chrystusa, w którem On żył, cierpiał i umarł jako człowiek, było narzędziem Objawienia i Odkupienia, że On ludzkim głosem mówił, błogosławiąc — ludzkie ręce podnosił, ludzkiem sercem kochał i cierpiał, i że te ludzkie ręce, serce i głos — złamane, przebite, zmuszone do milczenia — były rękami, sercem i głosem samego Boga.
Proszę nad tem twierdzeniem zastanowić się dobrze. Choć Osoba Chrystusa była Osobą Boską, natura, która czyniła Go dostępnym dla ludzi i czynnym, była naturą ludzką.
Chrześcijanie wierzą, że przez to połączenie Bóstwa z Człowieczeństwem zostali odkupieni. Dlatego w ostatnich chwilach tego życia upokorzeń, biorąc chleb i łamiąc go, powiedział Chrystus nie: „oto moja istota” lecz „to jest Ciało moje, które się za was wydaje„ (Ł. XXII, 19), gdyż to ciało było narzędziem Odkupienia. I, jeżeli ma się wierzyć w to twierdzenie chrześcijan, czyn ten był tylko dalszym ciągiem (choć w innem znaczeniu) tego pierwszego aktu, znanego jako Wcielenie. Ten, który poświęcił chleb w czasie ostatniej ze Swymi uczniami Wieczerzy, poświęcił przedtem łono Marji. Według wierzenia chrześcijan Bóg w obu chwilach użył materjalnej substancji dla Swego Boskie go celu.
2. Aż do tego punktu wszyscy znani jako „prawowierni” chrześcijanie są mniej więcej w zgodzie ze sobą, zwłaszcza jeśli zadadzą sobie pracę zastanowienia się nad podstawami swojej religji.
Dopiero w tym punkcie katolicyzm oddziela się od innych religij chrześcijańskich. Kiedy bowiem protestanci widzą w człowieczem życiu Chrystusa, opisanem w Ewangeljach, całość Jego działalności, a w Jego słowach „Dokonało się” dowód, źe Objawienie skończone, a Odkupienie dokonane, katolicy wierzą, iż pod pewnym względem ten koniec jest dopiero początkiem, jest raczej wstępem do działalności, a nie jej zamknięciem. Protestanci utrzymują, źe właściwie Kościół jest niepotrzebny, chyba jako czysto ludzkie stowarzyszenie ułatwiające, a nawet pożyteczne dla zjednoczenia i zorganizowania sił indywidualnych. Katolicy zaś wierzą, źe Kościół jest naprawdę Ciałem Chrystusa, który w tym Kościele żyje, mówi i działa tak samo (choć w innem znaczeniu i innych warunkach), jak żył, mówił i działał w Galilei i Jerozolimie.
Proszę mi pozwolić wytłumaczyć to dokładniej. Widzieliśmy, że wszyscy chrześcijanie zgadzają się, iż Bóg we Wcieleniu połączył Swą Boską naturę ze stworzoną naturą ludzką, by dokonać Swego dzieła, źe wziął od Marji to stworzone ciało, w którem żył i pracował.
Otóż katolicy idą o krok dalej, krok równoległy do Wcielenia, choć nie identyczny — i wierzą, że Bóg łączy z Sobą ludzką naturą Swych uczni i w tak utworzonem Ciele żyje, działa i mówi. Katolicy wierzą, że Jezus żył naturalnem życiem na ziemi przed dwoma lat tysiącami w Ciele wziętem od Marji, teraz zaś żyje życiem mistycznem w Ciele wziętem od ludzkości wogóle, w Ciele zwanem Kościołem katolickim, źe słowa Kościoła są Jego słowami, życie i czyny Kościoła Jego życiem i czynami (z pewnemi zastrzeżeniami i wyjątkami) podobnie jak czyny, słowa i życie opowiedziane w Ewangeljach, były Jego słowami i Jego życiem. Dlatego też wierzą Kościołowi, przekonani, źe „czyniąc tak, wierzą samemu Bogu. Kościół jest nie tylko przedstawicielem Boga, nie tylko Jego Oblubienicą, lecz w pewnem, bardzo realnem znaczeniu Nim samym. W ten to sposób dotrzymuje On przyrzeczenia, danego uczniom, źe będzie z nimi do skończenia świata. Dotrzymuje On go jeszcze w inny sposób: przez obecność Swą w Sakramencie Ołtarza, ale na teraz nie o tem mowa.
W inny jeszcze sposób, by lepiej określić stanowisko, o które mi chodzi, można powiedzieć, źe Bóg w Ewangeljach objawił się w życiu jednostki, w Kościele zaś objawia się w życiu zbiorowem.
Zatem, gdy my katolicy mówimy protestantom, że można widzieć Jezusa, to widzieć Go naprawdę można tylko w Ciele zwanem Kościołem katolickim. Ewangelje są opowiadaniem o życiu przeszłem, Kościół jest żyjącą Ewangelją, opowiadającą teraźniejsze życie Chrystusa. Tu widoczny jest On dla wszystkich oczu, tu powtarza On w jednym wieku po drugim i w jednym kraju po drugnn wypadki i zajścia życia przeżytego w Judei. Tu wykończa On i wypełnia szkic, rzucony na kartę historji świata przed dwoma tysiącami lat, tu żyje, cierpi, umiera i stale zmartwychwstaje. Jezus Chrystus jest zawsze ten sam wczoraj, dziś i będzie ten sam przez wieki.
3. (I). Przed zastanowieniem się nad możliwością tego twierdzenia, a także nad bardzo zdumiewającą analogją dostarczoną nam przez świeże i najnowsze badania naukowe, należy zwrócić uwagę, że Pismo św. bardzo silnie popiera to katolickie twierdzenie, oraz że myśl, którą podałem, była myślą samego Chrystusa i współczesnych Mu Jego uczniów. I nie będziemy mogli odrzucić tej zasady katolicyzmu jako późniejszej naleciałości, jako rezultatu ludzkich ambicyj czy też fantazyj średniowiecznych mistyków, gdy się zastanowimy nad niektóremi słowami, wypowiedzianemi przez Niego i Jego apostołów.
Na przykład trudno o wyraźniejsze potwierdzenie tej myśli, jak słowa: „Jam jest winnym szczepem, wyście latoroślami„(Jan XV, 5). Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, i Mną gardzi (Łuk. X, 16). Jako Mnie posłał Ojciec, tak i Ja was posyłam” (Jan XX, 21).
Jedyną różnicą między szczepem winnym a jego latoroślami (gałęziami) jest ta, źe szczep jest całością, a gałęzie częścią. Gałęzie nie są ani naśladowaniem, ani przedstawicielkami winnego szczepu, nie są przytwierdzone do niego jak świeczki na choince, są one jego rezultatem, jego częściami, żyjącemi jednem nim życiem. W najdokładniejszem znaczeniu wyrazu są z nim identyczne. Szczep winnicy łączy gałęzie w całość, przez nie ujawnia się jego życie, bez niego są one niczem; bez nich zostaje sama myśl Boska. Nie można wytworzyć sobie realnego pojęcia o szczepie winnym jak tylko za pomocą gałęzi. Tak samo na każdym kroku w pismach św. Pawła spotykamy zdania pozornie zupełnie bez związku albo niemożliwie przesadne, jeśli myśl o identyczności Chrystusa i Jego Kościoła nie kierowała pisarzem. Jeszcze wciąż dusze żyjące w zjednoczeniu z Chrystusem nazywa się Jego Ciałem albo Jego Członkami, mówi się o nich jako o posiadających „ducha Chrystusowego”, są określone w zdaniu tajemniczem, zrozumiałem tylko w katolickiej interpretacji, jako dopełniające czego nie dostawa „cierpieniom Chrystusa” (Kol. I. 24). Zdaje mi się, że dla tych przynajmniej, którzy uważają Nowy Testament za dokładny opis słów i zamiarów Chrystusa i Jego przyjaciół, jest niemożliwe zaprzeczyć, iż opisane przeze mnie pojmowanie było ideą Założyciela Chrześcijaństwa, i że tak Go rozumieli Jego słuchacze.
(II) To co dotąd zostało powiedziane, będzie przez wielu krytyków uważane tylko jako sztuczne, metaforyczne określenie stanowiska niemożliwego w rzeczywistości do utrzymania, jako obraz malowniczy, lecz nieprawdopodobny. A jednak ośmielę się więcej jeszcze powiedzieć. Bo w jakiem właściwie znaczeniu ma to pojmowanie być czemś przenośnem?
„Życie — mówią — posiada tylko jednostka, życie rośliny, człowieka, a nawet najbardziej bosko natchniony Mistrz mógł żyć tylko jako indywiduum. Twierdzić, że życie Jezusa może w realnem znaczeniu wyrazów być identyczne z życiem tłumu uczniów, jakkolwiek głęboką byłaby ich miłość dla Mistrza i jakkolwiek jednakie byłyby ich cele i pragnienia z Jego pragnieniami i celami — twierdzić coś podobnego, to znaczy nadawać wyrazom znaczenie, jakiego nie posiadają.”
Otóż chciałbym, by ci, którzy tak myślą, zastanowili się nad faktem znanym w życiu organicznem, a niedawno odkrytym. Przed pięćdziesięciu, nawet jeszcze przed dwudziestu laty przykładu tego nie można byłoby podać, lecz dzisiejsza nauka wie doskonale, że życie organiczne, t. j. jego strona fizyczna jest rezultatem niezliczonej ilości komórek, z których każda posiada pewną własną indywidualność. Indywidualność ta jest przez zjednoczenie poniekąd stłumiona, bynajmniej atoli niezniszczona.
Powtórzmy to w sposób prostszy. Każde ciało organiczne, np. ciało człowieka albo też ciało psa może być obserwowane z dwóch punktów widzenia. Posiada ono najpierw życie własne, jedyne, zaczynające się przed narodzeniem a kończące ze śmiercią. I to w ścisłem znaczeniu nazywa się życiem. Lecz dalej, w tem jednem życiu są zgromadzone życia niezmiernej ilości komórek, tworzących to ciało. Te komórki ciągle się tworzą, rozwijają, umierają i giną przy odnawianiu się tkanek, każda żyjąc własnem życiem, lecz przemianami temi’ nie wpływają na życie ciała w całości. Ciało dorosłego mężczyzny nie posiada ani jednej z tych komórek, które posiadało w chwili narodzin, pomimo źe przez te wszystkie lata ciało jego żyło bez przerwy. Komórki są w rzeczywistości osobnemi jakby żyjątkami, lecz równocześnie przez swą mistyczną łączność są także czemś więcej.
Najlepszą ilustracją tego są objawy rozkładu. Człowiek, mówimy, „umiera”, jego życie zgasło, t.j. jedność jego życia skończyła się, ale jeszcze długo po jego zgonie komórki jego żyją dalej, każda dla siebie. Śmierć człowieka oznacza zniszczenie całości jego jestestwa, rozkład — zniszczenie tysięcy komórek. Tak jasną jest ta różnica dwóch rodzajów życia każdego organicznego ciała, źe mamy dwa wyrażenia na to: śmierć i rozkład. Otóż zastanówmy się nad tą myślą z innego stanowiska. Do niedawna myślano, że gdy ciało jest zranione, to w jakiś tajemniczy i prawie mechaniczny sposób tkanki same goją się. Teraz wiemy, że we krwi jest pełno samodzielnie żyjących, przynajmniej dopóki całe ciało żyje, żyjątek, mających swoje własne instynkty, swobodę ruchów i źe po zranieniu lub zatruciu ciała owe, instynktem wiedzione, nieomal inteligentnie zabierają się do zwalczania choroby. Bez wątpienia ciału jest jedno, ma własne życie, a przecież równocześnie jest ogromnie skomplikcwanem zjednoczeniem, rządzonem jedną wolą, lecz posiadającem różne „ministerja”, które jakby pracują zupełnie niezależnie od tej woli, a jednak podlegają jej w sposób, o którym dotychczas psychologja i biologja mało mogą powiedzieć. Tajemnice niby — mechanicznej teorji życia zostały odkryte, lecz tajemnice życia organicznego znacznie się zwiększyły.
To porównanie, zaczerpnięte z fizjologji, może wydawać się trochę naciągnięte, jednak analogja jest zanadto uderzająca, by ją można było pominąć. Zastanawialiśmy się właśnie, czy można mówić o życiu Kościoła jako identycznem z życiem Chrystusa, czyli utożsamiać świadomość tysięcy katolików ze świadomością Boską Chrystusa, i widzimy, że badania, dokonane nad życiem komórek, dają nam dokładną paralelę z tą podstawą katolicyzmu, o ile ją dotąd zbadaliśmy. Widzimy, że nie tylko jest możliwe, ale jest konieczne, aby ciało organiczne, t. j. najwyższa forma życia fizycznego, jaką znamy, składało się z tysięcy istnień niewidocznych, które łączą się w całość, ta zaś całość, utworzona z nich wszystkich razem, jest i równocześnie zależna od nich, i równocześnie od nich odrębna. Jeśli jest to dokładną prawdą w życiu fizycznem, to możemy z pewną słusznością spodziewać się, że jest to również prawdziwe w życiu duchowem; tem zaś bardziej znaczącem jest to podobieństwo, gdy zważymy, że nauka o życiu komórek bardzo niedawno powstała.
(III) Możemy teraz jasno przeciwstawić sobie protestanckie i katolickie pojęcia o tem, czem jest chrześcijaństwo.
Dla protestantów chrześcijaństwo polega na łączności indywidualnej z Chrystusem, czyli jednej indywidualności z drugą, i nic więcej. Utrzymują oni, że Osoba Boska żyla na ziemi przed dwoma tysiącami lat, działała, mówiła, spełniła swe zadanie i wróciła tam, skąd przyszła; a prawdziwą religją jest zbliżenie się człowieka do tej Boskiej Osoby, do czego nie potrzeba ani księdza, ani Kościoła, ani sakramentów.
Otóż katolicki pogląd jest mojem zdaniem daleko szerszy i zarazem prostszy, będąc równocześnie daleko bardziej wykończonym niż pogląd protestancki. Dla katolików Jezus Chrystus żyje dalej na ziemi tak samo, choć w inny, mistyczny sposób, jak żył przed dwoma tysiącami lat, gdyż ma Ciało, w którem żyje, i głos, którym przemawia. Jak wówczas wziął On jednego rodzaju ciało, by dokonać zamierzonego dzieła, tak teraz wziął inny rodzaj ciała, by dalej to dzieło prowadzić; Ciało złożone z tysięcy komórek, z których każda jest duszą żyjącą własnem życiem, a równocześnie częścią składową tego Ciała, przez me objawiającego się. Dla katolika zatem chrystjanizm nie jest tylko sprawą osobistą jednostki, choć jest i tem także, gdyż każda komórka ma osobiste stosunki z całością ciała; lecz zarazem jest czemś daleko większem. Katolik nie czerpie łaski z tego lub owego sakramentu, tylko jako jednostka dla siebie wyłącznie. Ksiądz dla niego nie jest tylko reprezentantem dobrym lub złym Mistrza, życie duszy nie jest tylko indywidualnem istnieniem jej w świecie duchowym. Dla niego wszystko jest powiększone, rozszerzone, nadziemskie przez ten zdumiewający fakt, że on jest nie tylko naśladowcą Chrystusa, nie tylko Jego uczniem, nawet nie tylko poślubioną Chrystusowi duszą, lecz jest częścią Ciała Chrystusowego, i jego życie w Chrystusie jest z tego powodu daleko realniejsze i głębsze, niż jego indywidualne życie, tak iż może on bez- przesady lub metafory powtórzyć słowa św. Pawła: „Żywię… już nie ja żywię, ale żywię we mnie Chrystus“ (Gal. II, 20); może lepiej niż jaki kolwiek indywidualista w religji ocenić słowa Chrystusa, że kto nie straci własnego życia, nie może być zbawiony.
Dla katolika zawsze na ziemi znajduje się ta zdumiewająca Postać, której portret odmalowany w Ewangeljach porwał ludzi — artystów, mędrców i filantropów — napełnił ich miłością i tęsknotą, a on czuje się częścią tej Postaci! Zawsze rozbrzmiewa ten głos, który pocieszał Magdalenę i przebaczał łotrowi; ta sama Boska moc, lecząca chorych i wskrzeszająca zmarłych, działa na ziemi, nie tylko z wysokości Niebios, lecz tu przez naturę ludzką. Jeśliby nawet katolicyzm mógł mylić się w tem nadzwyczajnem pojęciu, to w każdym razie nie można go oskarżać o zastawienie Osoby systemem, ponieważ całe jego życie i nadzieja, czyli to, co ludzie nazywają systemem, opiera się na Osobie Chrystusa o wiele dostępniejszej, realniejszej i bliższej, niż Chrystus panujący tylko w odległych Niebiosach i nie zbliżający się do ziemi. Prawdziwym kapłanem, rozdającym sakramenta jest, według wiary każdego katolika, sama osoba Najwyższego i Wiecznego Kapłana.
Takie jest to nadzwyczajne twierdzenie katolicyzmu. Teraz należy zastanowić się nad niektóremi konkluzjami zeń wypływającemi. One nam pokażą, czy należy to twierdzenie przyjąć jako hipotezę, na której można budować.
III.
W poprzednim rozdziale podaliśmy twierdzenie katolickiego Kościoła, iż jest on mistycznem Ciałem Chrystusa, przez które Chrystus żyje, mówi i działa. Jako argumenty w obronie tej tezy przedstawiliśmy tylko parę zdań z Pisma św. i pewną analogję, zaczerpniętą z fizjologji; poz’niej czas będzie na dokładniejszą argumentację, na razie określiliśmy jedynie stanowisko Kościoła. Ale uprzednio należy jeszcze zaznaczyć parę dalszych twierdzeń Kościoła katolickiego, zwykle uważanych za przeszkodę do przyjęcia katolicyzmu przez całą resztę świata, a będących w gruncie rzeczy tylko prostą konsekwencją tego podstawowego twierdzenia.
1. Jest bardzo naturalne, że jeżeli przyjmuje się hipotezę Chrystusowego Ciała w Kościele, to głos Kościoła musi posiadać tę samą powagę co głos Chrystusa. (Nie chcę tu powiedzieć, by Kościół mógł dać światu jakieś nowe prawdy nieznane apostołom, lecz że tłumacząc Objawienie dane przez Zbawiciela, Kościół jest równie nieomylny, jak nieomylnym był Chrystus.) Twierdzenie to, znane jako dogmat o Nieomylności, jest stałym kamieniem obrazy dla protestantów. Ze stanowiska protestanckiego dogmat ten jest rzeczywiście bezsensowny, a nawet bluźnierczy. Jeśli się przyjmuje ich zasady, to rozumowanie ich jest zupełnie logiczne. Wszyscy ludzie mogą się mylić, Kościół składa się z ludzi, zatem i Kościół może się mylić. Lecz ze stanowiska katolickiego nieomylność jest konieczna i stanowczo prawdziwa, gdyż jeżeli się przyjmie, źe złączenie ludzi w Kościele katolickim tworzy wyższą jednostkę, niż złączenie komórek tworzy ciało organiczne, a tą wyższą jednostką jest Bóg nieomylny, wówczas postanowienia ciała tego są postanowieniami nieomylnego Boga. Jeżeli Jezus Chrystus był nieomylny, żyjąc w ciele ludzkiem, to jest nim nadal w swem Ciele mistycznem, w Kościele.
Ze takie wywyższenie związku komórek jest możliwe, czyli że zgodny sąd większej ilości osób jest ogólnie uznany za więcej wartościowy niż osobny głos każdej z nich, tego dowodem system sądów przysięgłych, przyjęty prawie w całym cywilizowanym świecie. Bez wahania dajemy dwunastu ludziom zgodnie myślącym prawo życia i śmierci, którego nie dalibyśmy żadnemu z tych dwunastu ludzi osobno. Prawda, że sądowi przysięgłych nie przyznajemy bezwzględnej nieomylności, ponieważ robimy zastrzeżenie, że ich wyrok może być zmieniony, lecz uważamy, że w ten sposób zbliżyliśmy się możliwie do doskonałości. Katolicy zaś wierzą, że sąd Kościoła wznosi się wyżej, że suma opinji katolickiej, wyrażona np. przez sobór, dochodzi do nadludzkiej wyżyny, że suma ludzkich komórek wznosi się, jak w życiu organicznem, do nowej życiowej jednostki, a ta jednostka jest Boska. „Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi”. „Jam jest winny szczep, wyście latorośle.” Nieomylność jest zatem według hipotezy katolickiej konieczną częścią tego ciała, w którem myśli i działa myśl Boża. Jeśli takie Ciało jest, to musi Ono być nieomylne.
2. Drugim punktem, ilustrującym to pojęcie, jest ogromna waga, jaką katolicy przywiązują do należenia do ich społeczności. Jest zupełną prawdą i zupełnie się tego nie wstydzimy, że gotowiśmy pójść na kraj ziemi, by zyskać jednego prozelitę; jest także prawdą, że z przerażeniem patrzymy na tych nieszczęśliwych, którzy dawniej należeli do Kościoła, a wystąpili z niego.
Dla protestantów takie stanowisko jest zupełnie niezrozumiałe, gdyż prawdziwy protestant nie wyobraża sobie, by społeczeństwo ludzkie mogło być czemś więcej niż ludzkiem; może on pragnąć, by jego przyjaciele należeli do tego, co on uważa za najlepsze, może żałować, jeśli odsuwają się, lecz dla protestanta w gruncie rzeczy niema na świecie innego społeczeństwa jak czysto ludzkie, a każda religijna sekta czy szkoła jest sektą czy szkołą ludzką, do której wdarto lub nie warto należeć. Dlatego też patrzy on na katolika, nie chcącego zasiąść przy jednym stole z apostatą, lub na nawróconego, który tern nawróceniem burzy spokój rodziny, jak na nieludzki potwór, więcej liczący się ze swem zdaniem, niż z najświętszemi węzłami krwi lub obowiązkami miłosierdzia. I ze swego stanowiska, według swoich pojąć protestant ma zupełną racją.
Lecz katolik, widzący w Kościele nie tylko społeczność ludzką (nieraz przerażająco ludzką), ale także Ciało, w którem Bóg mieszka, organizm, złożony z niezliczonych, indywidualnych komórek, zjednoczonych Boskością; katolik wierzący, że ta społeczność tak samo zbawia, jak Boski Nauczyciel Zbawcą był świata; że jest to coś więcej niż szkoła filozoficzna, niż najlepsze stowarzyszenie religijne, niż przedstawicielstwo Boga, niż nawet oblubienica Chrystusa; że Kościół nie jest jednym z dziesięciu tysięcy kościołów, lecz jedyny, wyłączny, równie oddalony od innych religij, jak jest oddalony Stwórca od stworzenia, — taki katolik musi uważać należenie do tego ciała jako jedna z jego komórek za rzecz, nie mającą równej na świecie, a zerwanie związku z tem ciałem za straszną katastrofę lub zbrodnię.
Prawda, katolik wierzy, że można należeć do ducha Kościoła, nie należąc zewnętrznie do jego ciała, jest to możliwe, gdy dzieje się bez winy jednostki, mogącej wewnętrznie złączyć się z osobą, zamieszkującą to ciało, lecz nie takim był zamiar pierwotny Boga; opuścić ciało znaczy opuścić duszę. W każdym razie jednostka taka traci ogromnie, będąc zmuszona stać samotnie, bez łaski i siły zjednoczenia, jakie tylko należenie zewnętrzne do zewnętrznego ciała dać może.
3. Musimy jeszcze trzeci punkt zaznaczyć. Według katolickiej hipotezy jest na ziemi, w Kościele katolickim obecna ta sama Osoba i Myśl, która żyła pod imieniem Jezusa Chrystusa na ziemi przed dwoma tysiącami lat. Otoczenie jej jest to samo, czyli: ludzka natura, ludzkie ambicje, interesa, cnoty, wady, siły i słabości, tak jak było wtedy.
Jeżeli hipoteza katolicka jest prawdziwa, to rezultaty powinny być podobne do siebie. O ile Jezus był przyjęty lub odepchnięty przez świat, do którego przyszedł, tak samo teraz powinien być odrzucany lub przyjmowany przez takich samych ludzi i z tych samych powodów. Przypomina to powtórzenie pewnego doświadczenia chemicznego. Jeżeli w danych okolicznościach zostanie do danych elementów zastosowana pewna siła, rezultat będzie zawsze identyczny. Będzie dowodem, źe siła jest ta sama, jeśli ten sam rezultat otrzyma się w takich samych warunkach. Zatem, jeżeli w historji Kościoła katolickiego znajdziemy te same sytuacje psychologiczne, co opowiadane w Ewangeljach, w tych samych warunkach, jeżeli znajdziemy Piotrów, Judaszów i Piłatów, otaczających przez wszystkie wieki Kościół, jeżeli usłyszymy te same zarzuty, te same oskarżenia, krytyki, te same wybuchy ognia i piorunów, jeśli zobaczymy, że trędowaci są uleczani, zmarli wskrzeszani, szatani wypędzani i tak samo tłumaczone te rzeczy przez niedowiarków, jeśli te same nadzwyczajne twierdzenia, podawane światu, spotykają się z takiemi samemi wstrętami, odrazami, sądami lub przyjęciami: jeżeli więc znajdziemy w Kościele katolickim i jedynie w nim te same fakty i zjawiska, jakie są opowiedziane w Ewangeljach, powtarzające się dalej, to jedynym wnioskiem może być, że ta sama Osoba, która wtedy je wywoływała, wywołuje je dziś; i że katolickie twierdzenie posiadania żyjącego Chrystusa jest prawdziwe. Jeśli warunki i rezultaty są identyczne, to i siła tworząca je musi być ta sama.
W związku z tem jeszcze jedno należy zaznaczyć.
Na obronę Boskości Chrystusa czerpie się pewne argumenty z Ewangelij, na przykład opowieść o Zmartwychwstaniu. Otóż, gdyby można było tak zupełnie dosłownie przyjąć tę opowieść o Zmartwychwstaniu, jak ona jest opowiedziana, myślę, źe niewielu znalazłoby się ludzi, przeczących Boskości Chrystusa. Lecz właśnie pozorna niemożebność dowiedzenia prawdy tej opowieści wiele umysłów wstrzymuje od przyjęcia chrześcijańskiego stanowiska. Tacy ludzie mówią: „To wszystko bardzo pięknie, ale jak ja mogę upewnić się, że On zmartwychwstał? To były czasy pełne łatwowierności, oczekujące zawsze cudów. Ci, co opowiadają, że widzieli zmartwychwstałego Jezusa, nie są wiarogodnymi świadkami. Następnie w czterech Ewangeljach są co prawda tylko powierzchowne, ale są jednak pewne niezgodności, wreszcie tak trudno dzisiaj krytykować Biblję! Dlatego nie chcę opierać całego mego istnienia na nauce, której nie mogę sprawdzić. Może Chrystus zmartwychwstał, może nie. Nie byłem tam, nie widziałem. A w gruncie rzeczy wydaje mi się prawdopodobniejszem,, że ewangeliści oszukiwali albo sami byli oszukani, niż żeby Chrystus był Bogiem. Może obie alternatywy są prawdopodobne, ale wolę tę, która wydaje mi się prawdopodobniejsza”. Tak samo mówi się o innych argumentach Boskości Chrystusa, czerpanych z Ewangelij.
W dalszych rozdziałach mam zamiar trzymać się metody, która może pośrednio rozwiązuje trudności takiej krytyki. Prawda, dowieść namacalnie Zmartwychwstania Chrystusa nie mogę, lecz gdybym po trafił wykazać, że zjawisko zmartwychwstania jest znamienną cechą Kościoła katolickiego, że Chrystus w Kościele katolickiem zmartwychwstaje nie raz lub dwa, ale ciągle, odwalając daleko większe kamienie grobowe niż ten, który grób Jego zamykał, gdyby było rzeczą możliwą widzieć Go wchodzącego przez lepiej zamknięte drzwi niź w wieczerniku, gdyby ten „znak Jonasza proroka” był stałym znakiem katolicyzmu zawsze i wszędzie, byłoby to możliwie najsilniejszym argumentem przemawiającym za prawdą Ewangelij. A gdyby w dodatku dało się wykazać, źe wszystkie inne oznaki Jego Boskości omawiane w Ewangeljach znajdują się w katolicyzmie, gdyby Jego pochodowi przez wieki towarzyszyło otwieranie się grobów, uzdrawianie ślepców, karmienie tłumów, a nade wszystko to dziwne tchnienie Boskości, wówczas Mu przyznawanej, to argumentacja nasza zyskałaby wiele na sile.
Podobną trochę uwagę czyni w swem dziele p. Mallock. Pisze on tam, choć nie jest chrześcijaninem: „Rozumiem twierdzenie katolickie, choć innych twierdzeń nie rozumiem. Kościół katolicki mówi do swych dzieci: musicie wierzyć w to, bo mówię wam, że widziałem, a wiecie, że mówię tylko prawdę. Nie odsyłam was jedynie do książek, lecz do mojej nieprzerwanej świadomości, zwanej tradycją. Możecie wierzyć w Zmartwychwstanie, bo mówię wam, źe tam byłem i widziałem; widziałem na własne oczy odwalony kamień grobowy, widziałem Pana życia, gdy wyszedł z grobu. Z Marjami byłem przy pustym grobie, słyszałem kroki w ogrodzie, oczami zaszłemi łzami, lecz jasnowidzącemi miłością widziałem Jego, którego moja towarzyszka wzięła za ogrodnika*.
„Jest to w każdym razie rozsądna i jasna argumentacja.” — dodaje p. Mallock (*)
W ten mniej więcej sposób mam zamiar i ja dowodzić. Nie oprę się poprostu na spisanych faktach, mimo że osobiście wierzę zupełnie w ich prawdziwość; lecz będę się starał przedstawić Kościół katolicki tak, jak go znam, by każdy sam mógł go poznać i osądzić. Mam nadzieję zwrócić uwagę na coś, co można nazwać osobistością, żyjącą obecnie, a świadomą rzeczy które działy się od dwóch tysięcy lat, posiadającą zaś instynkty i metody, mogące tylko stanowić jej chlubę. Mam poza tem nadzieję, że porównywając to, co się z niej widzi, z przechowywanemi przez nią pisemnemi dowodami, będzie można upewnić się, ze jest ona na prawdę tem, czem twierdzi że jest; dalej, obserwując jej niezmienność przez tyle wieków, jak i z innych dowodów, zgodzić się wypadnie na to, ze jest ona jak utrzymuje — jedyną i wyłączną prawdą świata, wreszcie, że tylko hipoteza Jej Boskości może wytłumaczyć fakt jej istnienia. W ten sposób można także wypełnić luki, jakie dla niektórych umysłów znajdują się w owych pisanych dokumentach. Jeśli się ma dwa stare rękopisy i widzi się, że godzą się one zupełnie ze sobą, to bezpiecznie można nieczytelne ustępy w jednym zastąpić odpowiedniemi ustępami drugiego. Jeżeli w wielu punktach żyjący Kościół powtarza doskonale opisy Ewangelij, to ma się prawo przyjąć świadectwo Kościoła dla tych punktów, w których Ewangelje wydają się niedokładne lub nie zasługujące na wiarę.
4. Wreszcie należy zaznaczyć, że wyżej podane twierdzenie głosi jedynie Kościół katolicki. Można śmiało utrzymywać, bez obawy spotkania się z zaprzeczeniem, źe żadna z wielkich religij istniejących na świecie, żadna sekta protestancka, choćby najbardziej zarozumiała, nigdy nie głosiła, by jej twórca żył mistycznie, a jednak realnie w ciele utworzonem z jego uczni. W niektórych formach buddyzmu były użyte wyrażenia o bardzo ścisłem transcendentalnem zjednoczeniu mistrza z uczniami, lecz nigdy ani buddyzm, ani mahometanizm, ani konfucjonizm, ani jaka bądź forma protestantyzmu, ani żadna religja ludów dzikich nie twierdziła, że tłum wiernych tworzy żyjący organizm, w którym Bóg żyje. Nigdy poza katolicyzmem nie wygłoszono uroczystego twierdzenia: „Jam jest szczep winny, a wy latorośle.” „Kto was słucha, Mnie słucha.”
Ta wyłączność katolickiego twierdzenia jest znacząca. „Czytałem — pisze św. Augustyn — wszystkich mędrców świata, a żaden z nich nie śmiał po wiedzieć: Pójdźcie do Mnie wszyscy (Mat. XII, 28).
Współczesny katolik może powiedzieć: widziałem wszystkie kościoły świata, a żaden z nich nie odważył się wymówić słów samego! Boga. Wiele z nich mówi: „Posiadam prawdę, uczę drogi i obiecuję życie, “ ale ani jeden nie mówi. „Jam jest Prawdy, Drogami Żywotem”. Żaden tego nie mówi, wyjąwszy jedynie Kościół katolicki, żaden nie głosi, że jest Boski i że przemawia głosem Boga. Anglikanie nie ośmielają wyklinać za herezję, nonkonformiści nie pragną nawet, wschodni chrześcijanie, nie uznający Stolicy świętej, wygłaszają piękne słowa, lecz nie mają tej gorliwości misjonarskiej, ani tej pewności siebie, jaką Boskość mieć musi. Sam tylko Kościół katolicki postępuje, mówi i zachowuje się tak, jak tylko społeczność przekonana, że posiada Boskość, może zachowywać się, mówić i postępować.
Lecz znaczenie wyłączności twierdzenia jeszcze jest spotęgowane stokrotnie, jeśli w jaki bądź sposób może być usprawiedliwione. Jeżeli można wykazać, że to twierdzenie jest podstawą wszystkich czynów Kościoła, że powodzenie jego polityki na niem spoczywa, że jego życie z niego pochodzi, że ono jest punktem środkowym jego istnienia, i wreszcie, że to twierdzenie Kościoła, wypowiedziane także przez Chrystusa w Ewangeljach, wywołuje te same rezultaty, niemożliwe do otrzymania przy jakiejkolwiek innej hipotezie, w takim razie, o ile chodzi o moralne dowody, twierdzenie to jest o wiedzione. Jeżeli Chrystus zdołał stworzyć taką społeczność jak ta, dając jej więcej niż ludzką siłę i powodzenie me mające równego w historji ludzkiej, jeśli może On pokazać wątpiącemu takie ciało jak to, w którem żyje, mogące wyciągnąć ręce i podać bok dotknięciom sceptycyzmu na dowód, że to naprawdę jest On sam, zmartwychwstający ciągle po czemś gorszem nawet niż śmierć zwykłych ludzkich sił, to w takim razie trudno wyobrazić sobie inną odpowiedź, jak daną przez Tomasza: „Pan mój i Bóg mój” (Tan XX, 28).
Wezwanie Kościoła jest w gruncie rzeczy niezmiernie proste i wyraźne. Naturalnie można wezwanie to wyrazić w bardzo skomplikowany i sztuczny sposób, można ubrać je w metafory i ozdoby, aż wyda się za skomplikowane, by było prawdziwe. Jednak wezwanie to jest tak proste, jak wołanie dziecka przez matkę. Wierzę, że mogą być bardzo uczone książki o uczuciach macierzyńskich i dziecinnych; można opisać uśmiech, wymieniając mięśnie i nerwy, i rozkładać łzy na wodór, węgiel i inne pierwiastki, mimo to uśmiechy i łzy należą do najprostszych ze znanych nam rzeczy. Tak wezwanie Kościoła do świata głoszące, że posiada On Wieczną Mądrość i Źródło Miłości, jest równie szczere i proste jak spojrzenie matki w oczy dziecka. Cała wymowa jego mówców i wiedza mędrców, i wspaniałość jego ceremonij mogą być zjednoczone w jednem zdaniu, które tylko Boskie usta mogą wymówić: „Pójdźcie do Mnie wszyscy„ (Mat. XII, 28).
IV.
W tych wstępnych rozdziałach, dlatego też trochę urwanych i zagmatwanych, musimy zastanowić się jeszcze nad jednem, nad czemś, coby można nazwać „punktem widzenia„. Wiem dobrze, że dla wielu, szczególnie dla ludzi wychowanych w protestantyzmie więcej ewangelickiego rodzaju, a jeszcze bardziej dla wychowanych pod wpływami racjonalistycznemi, stanowisko, które starałem się opisać, a w następnych rozdziałach pragnę zilustrować, musi wydawać się nierealne i fantastyczne. Żyjemy w tzw. „wieku nauki”, czyli wieku, w którym umysły ludzkie są skłonne uważać za niedowiedzioną każdą tezę, nie dającą się zredukować do fizycznej formułki. Chciałbym dać przykład tego, co myślę, w formie opowieści.
Trzech ludzi oglądało wzgórze — geolog, rolnik i malarz. Geolog zwracał uwagę na formację skał, na kierunki strumieni, na skład ziemi; rolnik badał ziemię i klimat; malarz naszkicował kontury, cienie i światła. Każdy z nich był przekonany, źe wyczerpująco wystudjował wzgórze, każdy wierzył, że zapamiętał wszystko, co godne było uwagi, i że reszta nie zasługiwała na uwagę jako podrzędna i bez znaczenia. Każdy byłby uważał towarzyszy swych za nierozsądnych marzycieli. Geolog powiedziałby, że rolnik jest ordynarnym dorobkiewiczem, a malarz warjatem. Rolnik nazwałby geologa uczonym marzycielem, malarza zaś głupcem. Malarz obu traktowałby jako materjalistów. A przecież dla nas, stojących z boku, jest zupełnie jasnem, że każdy z nich miał słuszność twierdząc, a mylił się przecząc. Ich określenia wzgórza zupełnie sobie nie przeczyły, mimo że bodaj jedyną ich wspólnością było istnienie wzgórza i świadectwo ich zmysłów. A jednak prostą jest rzeczą, że aby mieć dokładne pojęcie o wzgórzu, należy połączyć w całość opisy wszystkich tych trzech ludzi, należy poznać skład geologiczny, zbadać warunki rolnicze i opisać wygląd artystyczny, jeżeli ma się mieć jasne i zupełne pojęcie o wzgórzu, jeżeli pragnie się znać je nie tylko powierzchownie.
Moją opowieść łatwo tu zastosować.
W świecie znajduje się wzgórze, zwane przynajmniej przez katolików „Wzgórzem Boga”. Na wzgórzu tem jest miasto zbudowane, a dokoła tłumy, patrzące na nie.
Jednego zajmuje ono jako wielkie zrzeszenie ludzi, większe w swych konturach i rysunku niż jakiekolwiek inne zrzeszenie ludzkie; jest ono utworzone według pewnego planu, nosi ślady wielkiej siły twórczej, jest w pewien sposób ułożone, ma pewne cechy, jest czemś wyjątkowem, mimo że jest zwykłem ludzkiem miastem. To jest obraz narysowany przez historyka.
Dla innego jest to stowarzyszenie, dające pewne rezultaty; jego grunt społeczny przydatny jest tylko dla pewnych owoców, wywiera ono wpływ na otaczającą je okolicą, może ono rozwijać się lub zanikać. Tak sądzi socjolog.
Trzeci jeszcze inaczej patrzy. Wzgórze to przedstawia pewną ideę, posiada władzę odrębną, piękność, więcej — wzrusza patrzącego, a nawet uczy go, rozjaśnia fakty i stosunki i jest natchnieniem życia. Tak mówi człowiek wierzący.
W taki sposób można w nieskończoność mnożyć przykłady odrębnego zapatrywania się na to miasto. Czasy, w których żyjemy, mają tendencję uważania, że tylko jeden sposób zapatrywania się jest wart uwagi. Wskutek tego redukuje się katolicyzm, jak wogóle wszystkie religje, do pewnej formułki i uważa się, że objawy, nie dające się objąć ową formułką, są podrzędne i bez wartości. Jest to bez wątpienia równie ciasny i jednostronny pogląd jak przyjęcie geologa, albo artysty, albo rolnika za jedynego wiarogodnego świadka, a lekceważenie innych. Wprost zdumiewające jest zaślepienie niektórych tzw. „nowoczesnych myślicieli”, a szczególnie tych, którzy sami tak się nazywają. Niezaprzeczenie zrobili oni bardzo wiele dla powiększenia ogólnej sumy wiedzy ludzkiej, opowiedzieli nam niezliczone fakty z nauki porównawczej o religjach, o których nic nie wiedzieliśmy.
Żaden inteligentny katolik nie pomyśli nawet na chwilę o odrzuceniu „nowoczesnej myśli” jako niepotrzebnej, lub w swych twierdzeniach mylnej, a przecież ta myśl nowoczesna, tak pyszniąca się rozległością, umiejętnością uogólniania i wynajdywania wspólności, wpadła w błąd przynajmniej równie głęboko jak mnich średniowieczny, że prócz niej niema nic godnego uwagi, żadnego zjawiska wartościowego, jeżeli nie może ono być zredukowane do jej rozmiarów. Nie daje się wyczerpującego opisu gotyckiej katedry, gdy się mówi, że zbudowana została z granitu, w stylu gotyckim, ani też gdy się mówi, źe jest to miejsce poświęcone czci Boga, albo miejsce, gdzie rozbrzmiewa muzyka organowa, lub gdzie znajduje się tron biskupi. Wszystkie te określenia są prawdziwe, lecz o ile nie zna się wszystkich, nie wie się, czem jest katedra.
Otóż w następnych rozdziałach mam zamiar mówić o Kościele katolickim ze stanowiska znanego katolikom, a jednak zdaje się zupełnie prawie obcego nie - katolikom. Można znaleźć setki doskonałych traktatów o Kościele katolickim jako o społeczności ludzkiej, o zrzeszeniu wiernych, o tem, że był on przez wszystkie wieki mecenasem sztuki; o tem, że jest pewnego rodzaju pobożną masonerją, o jego policyjnej sile, utrzymującej nędzarzy w rezygnacji, o tem, że jest przytułkiem dla dusz nie mających siły do pracy, o tem wreszcie, że jest przytułkiem nauki. Lecz niekatolicy, jakby z reguły, nie wiedzą, że istnieje inny punkt widzenia, daleko ważniejszy — prawdziwy czy błędny — z którego Kościół widać jako Ciało, w którem przebywa Bóg między ludźmi, i że bez uwzględnienia tego punktu widzenia, a już, co najmniej, bez pamiętania o tem, że istnieje taki punkt widzenia, najgłówniejsze fakty z historji tego Kościoła nie dadzą się wprost wyjaśnić. Kto myśli, że potrafi wytłumaczyć istnienie katedry, nie uwzględniając wiary w Boga osób chodzących modlić się w niej, ten popełnia wielki błąd naukowy. Bo wytłumaczeniem jej istnienia nie jest, że się w niej znajduje tron biskupi, i że wyraz cathedra ten tron oznacza. Daleko już waźniejszem byłoby wyjaśnienie, dlaczego wogóle biskup istnieje? Śpiew przy akompanjamencie organów może należeć do znamiennych cech katedry, ale ważniejsze jest wyjaśnić, dlaczego są ludzie, którzy zadają sobie trud grania i śpiewania w katedrze? Architektura katedry może być czysto gotycka, lecz wyjaśnić trzeba motywy psychiczne, które stworzyły taką rzecz jak architektura.
Powierzchowni komentatorowie katolicyzmu raczą mu uprzejmie przyznawać, że jest najlepiej zorganizowaną na świecie instytucją, najlepiej i na najwyższą cześć zasługującą macierzą najszlachetniejszej sztuki, przytem najbardziej ekskluzywnem zrzeszeniem pod pewnym względem, a pod innym najbardziej zaborczem; równocześnie denuncjują go jako arcydzieło szatana, lub jako nieszczęśliwy wynik szeregu prób ułożenia społecznych stosunków, albo wreszcie jako fetyszyzm, oparty na zabobonie. Nawet zdają się nie przeczuwać, że tysiące równie inteligentnych umysłów, po dokładnem i starannem zbadaniu wszystkich zasad katolicyzmu, wierzy, iż jest on świątynią Boga, społecznem, ludzkiem Ciałem, w którem Syn Boży mieszka, przemawia, i że dlatego to, poza wszystkiemi innemi powodami, jest on tem, czem jest. Nie oburzam się na te wszystkie sądy, nie mam im za złe światła, jakie rzucili na historję katolicyzmu — nawet na najgorsze części tej historji — na jego grzechy, lekkomyślności, występki, będące rezultatem jego bardzo ziemskiego człowieczeństwa, protestuję tylko przeciw ich nieświadomości faktu, iż istnieje inny punkt widzenia, ich milczącej zgodzie, by nie liczyć się ze zjawiskami nie podlegającemi ich kategorjom, i że wszelkie zdanie o katolicyzmie uważać należy za bezwartościowe, o ile nie zgadza się ono z tem pojęciem, jakie oni sobie o nim wyrobili.
Zadaniem mojem w dalszych rozdziałach tej książki będzie mówić o Kościele, opierając się na hipotezie, że jest on naprawdę Ciałem Chrystusa, i że jako całość jest on nie tylko zjednoczeniem ułomnych jednostek ludzkich, lecz żyje, przemawia i działa czynami i słowami Chrystusa. Jeśli zdołam przytoczyć silne argumenty na poparcie twierdzenia, że życie Chrystusa, opowiedziane w Ewangeljach, wiernie powtarza się w życiu Kościoła, i że cechy tego życia są cechami Boskiego życia, to dam silną podstawę do uznania, iż jest prawdą to, co Kościół głosi, że jest on jedynym i wyłącznym organem Boskiego Objawienia. Należy o tym punkcie widzenia, przynajmniej jako o hipotezie, pamiętać ciągle.
Aleksander VI mógł być bardzo złym człowiekiem, to jednak rzeczy nie zmienia. Niejeden katolik może być bardzo tępym i mało wykształconym w rzeczach religijnych, to również jest obojętne. Dogmat o Obecności Sakramentalnej może być bardzo niejasnym dogmatem; dla wielu cześć, oddawana Matce Boskiej, może wydawać się niewłaściwą, a spowiedź upokorzeniem; cuda, któremi słynie Lourdes, mogą być wytłumaczone w sposób naukowy podobnie jak ekstazy św. Teresy — to wszystko zupełnie nie ma nic do rzeczy. Trzeba bowiem mieć na uwadze, że to wszystko może być lub nie być, a jednak Kościół może być Ciałem Chrystusa, który może być duszą i życiem jego. Rozmaite wykroczenia lub nawet błędy katolików, ich głupota, ich podłości, tragedje, komedje, a nawet ordynarne farsy nie zmieniają idei. Nasz Pan był zdradzony przez apostoła, drugi zaparł się Go; na dworze Piłata uważany był za wariata, a za głupca na dworze Heroda. Nawet gdy żył na ziemi, przybrawszy na siebie postać człowieka: „niepoczesna między ludźmi osoba jego, a postawa jego między synami człowieczymi” (Izajasz LII. 14).
*) Całe to rozumowanie wzięte z Doctrine and Doctrinal Disruption Mallocka.


Skomentuj