Grzechy zaniedbania Cz.1 – Zaniedbania w modlitwie
O ignorancji religijnej.
Jest to grzech, do którego się właściwie nawet nie poczuwamy, gdyż trwanie w nim uważamy za stan zupełnie normalny. Sądzimy, że uległość starczy za wiedzę, że nieznajomość spraw Bożych stanowi owo »ubóstwo ducha«, które prowadzi do Królestwa niebieskiego, że wreszcie przekraczanie »wiary prostaczków« byłoby zarozumiałością.
Pod pretekstem »szanowania i nienaruszania świętych tajemnic« nie zajmujemy się tedy wcale doktryną wiary katolickiej. Sądzimy nadto, że nasze obowiązki religijne są natury czysto praktycznej, że natomiast w dziedzinie intelektualnej jedynym obowiązującym nas nakazem jest posłuszeństwo. Uważamy, że aby być dobrym katolikiem wystarczy spełniać przykazania boskie i kościelne, umieć na pamięć Skład Apostolski i wiedzieć, kiedy należy odpowiedzieć »amen«.
Bylibyśmy niepomiernie zdumieni, gdyby nam zarzucono, że stanowisko takie graniczy z herezją. A przecież w gruncie rzeczy zbliża się ono do stanowiska pragmatystów i relatywistów, dla których prawda jako taka nie ma znaczenia. Jeśli nie miłujemy Boga także i umysłem naszym, wypieramy się Go nieświadomie, albowiem inteligentnego człowieka, który nie dba o poznanie życia i objawień Bożych, jeden już tylko krok dzieli od istotnego ateizmu.
Sądzimy, że wstępne wiadomości z katechizmu, które się nam niegdyś obiły o uszy, stanowią dla dobrego katolika dostateczne zaopatrzenie, mogące go aż po grobową deskę chronić od głodu duszy. Godzimy się na to, aby dzieci nasze pobierały w szkole lekcje religii, uważamy nawet, że jest to wcale skuteczny środek do utrzymania ich na pewnym poziomie moralnym. Postępy ich jednak w każdym innym przedmiocie nauczania wydają się nam sprawą nierównie ważniejszą. Naukę religii uważamy raczej za rozrywkę, niż za potężny czynnik w ukształtowaniu charakteru dziecka, a podczas gdy każda inna gałąź wiedzy otwiera wszelkie drogi, wiedza religijna według naszego mniemania do niczego nie prowadzi. Tak tedy w wychowaniu dzieci naszych popełniamy ten sam błąd, któremu za własnych szkolnych czasów hołdowaliśmy sami.
Niejednokrotnie idziemy w tym rozumowaniu jeszcze dalej i — nie przyznając się do tego otwarcie — gotowi jesteśmy mniemać, że wiedza religijna jest rzeczą niezbyt zajmującą a zupełnie niepotrzebną, że nie jest stworzona dla ludzi, żyjących w świecie i że, aby się w niej zagłębiać, trzeba mieć specjalne zamiłowanie czy też powołanie.
Co za tym idzie, unikamy jak ognia kazań niedzielnych uważając, że istnieją one jedynie jako rodzaj umartwienia zarówno dla głoszącego je kapłana, jak i dla słuchających ich dewotek. Nie wpada nam nawet na myśl, że słowo Boże powinno docierać do uszu ludzi »normalnych«, sądzimy przeciwnie, że nawet kapłan zdziwiłby się, widząc na swym kazaniu człowieka, zajętego całym szeregiem ważnych i praktycznych spraw. To też udając się na Mszę św. w niedzielę, dowiadujemy się skwapliwie o taką, na której nie ma kazania, a radość nasza, której zresztą nie staramy się ukryć przed dziećmi i innymi domownikami, nie ma granic, jeśli ta właśnie Msza odprawia się dopiero w południe.
Jeśli przypadkiem nie możemy się uchylić od kazania, słuchamy go nie słysząc. Zapadamy w stan neo-buddystycznego kwietyzmu, z którego wyrywamy się tylko chwilami, aby obserwować kapłana lub śledzić, w jaki sposób »wybrnie« z jakiegoś bardziej zawiłego problemu. Górującym w nas uczuciem jest w takich chwilach zadowolenie, że nie jesteśmy w jego skórze.
Zdarza się też, że szczegółowo, choć nie w najlepszej intencji, rozbieramy naukę jakiegoś mniej wytrawnego kaznodziei. Zwracamy baczną uwagę na każde niewłaściwie użyte słowo, na każdą niedokładność, czyhamy wprost na jakiś niefortunny zwrot czy nie dość trafne porównanie i doskonale się tym kosztem bawimy.
Inaczej rzecz się przedstawia, jeśli kazanie wygłasza kapłan znany i uznany za wielkiego kaznodzieję. Słuchanie takich konferencyj jest modne i w dobrym tonie. Z jego słów staramy się jednak podchwycić przede wszystkim aluzje polityczne lub społeczne, finezje psychologiczne, zręcznie i dowcipnie skreślone sylwetki bliźnich — słowem wszystko, prócz samego tylko słowa Bożego. W skutek tego najlepsze nawet kazanie, zamiast rozniecać w nas iskrę Bożą, staje się pewnego rodzaju emocją towarzyską, a omawianie go w kole znajomych przyczynia się wybitnie do ożywienia najbliższej herbatki.
O kulturze religijnej.
W zakresie wiedzy religijnej powodujemy się zatem letargiczną apatią lub snobizmem. Biblioteki swoje zapełniamy dziełami wszystkich pisarzy znanych — choćby z najgorszej strony. Nie znajdujemy natomiast na ich półkach żadnego kącika dla autorów tego rodzaju co św. Augustyn, św. Ambroży czy św. Bernard, nieobcych nam jednak z imienia.
Wielu z nas nie posiada w swej bibliotece ani Biblii, ani Nowego Testamentu; niejeden, będąc jednak praktykującym katolikiem, biorącym nierzadko udział w nocnej adoracji, nie zna w całości ani Pisma św., ani obszerniejszego żywotu Chrystusa Pana. Pobieżne wysłuchanie Ewangelii niedzielnej, odczytywanej w czasie Mszy św., stanowi dla wielu z nas strawę duchową na cały tydzień.(…)
Postać i słowa Zbawiciela znane nam są częstokroć wyłącznie z kina, gdzie w Wielkim Tygodniu można oglądać wspaniały film: Król królów (kosztował kilka milionów!). Poza tym czerpiemy swe wiadomości w dziedzinie Pisma św. z prześlicznej opery Masseneta »Maria Magdalena«, lub ze wzruszającej sztuki Rostanda »Samarytanka«.
Z takiego stanu rzeczy jesteśmy najzupełniej zadowoleni, zwłaszcza że w naszym pojęciu świeca, którą uroczyście niesiemy w czasie procesji Bożego Ciała, wystarczy, aby rozjaśnić mroki naszego umysłu.
Z równą lub jeszcze większą obojętnością odnosimy się do pisarzy katolickich zarówno dawniejszych, jak i współczesnych. Sądzimy widocznie, że Kościół, podobnie jak rewolucja, może się obejść bez uczonych. Nie zdajemy sobie może nawet sprawy, że to, co się nam wydaje prawowiernością, jest jednym z groźnych przejawów duchowego lenistwa.
Co wiemy o Świętych?
Jeśli chcemy być szczerzy wobec samych siebie, musimy przyznać, że postacie Świętych są nam mniej znane, niż nawet bohaterowie mitologiczni. O Achillesie wiemy więcej niż o św. Pawle, o Kallipso więcej niż o św. Teresie z Awili. Nic dziwnego. Najpiękniejsze lata młodości upływały nam na — niedobrowolnym, co prawda — przebywaniu w niezbyt umoralniającej atmosferze Olimpu i Walhalli, wśród bogów i półbogów, których poziom etyczny był tak budujący, że nawet w dzisiejszych wolnomyślnych czasach towarzystwo to mogłoby zwrócić na siebie baczną uwagę policji obyczajowej.
Nałożoną nam w szkole przez księdza prefekta lekturę żywotów Świętych odprawialiśmy ziewając, przebierając nogami i bawiąc się, czym popadło. Wrażenie zaś, jakie z nich odnosiliśmy, było przeważnie wzmożonym do najwyższego stopnia uczuciem nudy. Ich przeżycia i przerażające umartwienia, w porównaniu z pławiącymi się w rozkoszy postaciami mitologii helleńskiej, nie umiały nas wzruszyć, lecz przeciwnie, odbijając jaskrawo od naszej bierności na punkcie religii, raczej nas zabijały. Idąc po tej linii, doszliśmy do stanu jakiejś dziwnej ekwilibrystyki duchowej, przystosowanej do pojęć światowych, która nam pozwala łączyć szczere zresztą odprawianie niektórych praktyk religijnych z duchem i sposobem życia wytwornie — pogańskim.
Przykłady Świętych, ujarzmianie przez nich własnego ja i wyniszczanie się w imię wyższego nakazu, ich »brak zdrowego rozsądku« odstraszały nas, zamiast nas pobudzać do naśladowania. Stąd znów zrodziła się w nas koncepcja, że z takiej »przesady« wynika więcej szkody niż pożytku dla sprawy Bożej, gdyż odstrasza nas od zbliżania się do Boga.
Nie umiemy pojąć ducha ofiary u Świętych, uważamy go przeciwnie raczej za kamień obrazy, psujący doskonałą harmonię naszego beznamiętnego stosunku do Boga.
Omyliłem się zresztą twierdząc, że do wszystkich Świętych odnosimy się obojętnie. Podziwiamy np. gorąco św. Wincentego a Paulo, gdyż działalność jego, jako doskonałego filantropa »na owe czasy« znalazła powszechne uznanie. Usługi, jakie znakomity ten mąż Boży oddał ludzkości, równoważą w naszych oczach nawet jego mistycyzm, którego zresztą nie staramy się zgłębić. Uznajemy także św. Franciszka z Asyżu, który — jak wszyscy przyznają — był pewnego rodzaju poetą i jako taki miał prawo do nieuzasadnionych ze stanowiska zdrowego rozsądku uniesień i wzlotów.
Istnieje też cały szereg przepięknych legend, uwiecznionych w pomnikach literatury i sztuki, a uwierzytelnionych w przewodnikach dla podróżnych. Znamy je i podziwiamy tym bardziej, że zachwyt nasz obraca się w granicach czysto platonicznych.
Ale to i wszystko… Ponadto nie wiemy i nie chcemy nic wiedzieć o tych bohaterach, którzy nie mieli swego Plutarcha. Dla ścisłości muszę jednak przyznać, że kult nasz dla Świętych idzie jeszcze dalej: przestrzegamy skrupulatnie, aby w dniu św. Marcina pojawiała się na naszych stołach tradycyjna gęś, wypijamy w towarzystwie kilka butelek wina w dniu naszego Patrona, utrzymujemy bieżący rachunek ze św. Antonim, a w nagłych wypadkach wzywamy pomocy św. Ekspedyta.
Cdn.
Grzechy zaniedbania Cz.1 – Zaniedbania w modlitwie
Jakub Debout – „Grzechy zaniedbania”. Wydawnictwo Księży Jezuitów. Warszawa 1939.
Codziennie wieczorem wspieramy osoby wyrażające swoje poddanie się woli Boga naszą modlitwą:
Niech się stanie wola Twoja! (Módlmy się)
„Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich. Jednak nie…
CZYTAJ CAŁOŚĆ
Skomentuj