„Chrystus w życiu Kościoła”. – Klucz do zrozumienia katolickiej wiary. Cz.XIV. Krzyż


CZĘŚĆ‎ ‎CZWARTA

KLĘSKA‎ ‎I‎ ‎TRIUMF‎ ‎CHRYSTUSA

KRZYŻ

I.

W‎ ‎poprzedzających‎ ‎rozdziałach‎ ‎zastanawialiśmy się,‎ ‎w‎ ‎Jaki‎ ‎sposób‎ ‎Chrystus‎ ‎ewangeliczny‎ ‎żyjący‎ ‎w‎ ‎Kościele‎ ‎został‎ ‎odrzucony;‎ ‎jak‎ ‎każda‎ ‎idea,‎ ‎która‎ ‎nie‎ ‎jest z‎ ‎Nim,‎ ‎jest‎ ‎przeciw‎ ‎Niemu,‎ ‎każda‎ ‎stojąca‎ ‎poza‎ ‎Nim, jest‎ ‎przeciw‎ ‎Niemu.‎ ‎Wielbiciele‎ ‎Dobra‎ ‎tolerują‎ ‎wielbicieli‎ ‎Prawdy,‎ ‎artyści‎ ‎tolerują‎ ‎prawodawców,‎ ‎lecz przeciw‎ ‎Niemu‎ ‎wszyscy‎ ‎się‎ ‎jednoczą.‎ ‎Herod‎ ‎i‎ ‎Piłat godzą‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎sobą.‎ ‎Kaifasz‎ ‎i‎ ‎Piłat‎ ‎radzą‎ ‎długo,‎ ‎gdy tylko‎ ‎Chrystus‎ ‎ukaże‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎scenie.‎ ‎„Wszyscy‎ ‎książęta‎ ‎ziemscy‎ ‎powstali‎ ‎z‎ ‎stolic‎ ‎swoich”‎ ‎(Iz.‎ ‎XIV,‎ ‎9).

Obecnie‎ ‎rozpatrzeć‎ ‎mamy‎ ‎wielkość‎ ‎niepowodzenia‎ ‎Chrystusa‎ ‎w‎ ‎Ewangeliach‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎Kościele.‎ ‎Już‎ ‎pierwej zaznaczyłem,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎tylko‎ ‎nie‎ ‎przekonywa‎ ‎On‎ ‎świata, lecz‎ ‎nawet‎ ‎przyjaciół‎ ‎nie‎ ‎umie‎ ‎zatrzymać‎ ‎przy‎ ‎sobie. Piotr,‎ ‎na‎ ‎którym‎ ‎Kościół‎ ‎jest‎ ‎zbudowany,‎ ‎wypiera‎ ‎Go się;‎ ‎Jan,‎ ‎opierający‎ ‎głowę‎ ‎przy‎ ‎wieczerzy‎ ‎na‎ ‎Jego piersi,‎ ‎milczy,‎ ‎gdy‎ ‎On‎ ‎jest‎ ‎oskarżony.‎ ‎Nie‎ ‎było‎ ‎nigdy bardziej‎ ‎zdumiewającego‎ ‎niepowodzenia‎ ‎jak‎ ‎niepowodzenie‎ ‎Chrystusa‎ ‎na‎ ‎Golgocie.

W‎ ‎późniejszej‎ ‎historii‎ ‎to‎ ‎samo‎ ‎powtarza‎ ‎się‎ ‎raz po‎ ‎raz.‎ ‎Nieprzyjaciele‎ ‎Kościoła‎ ‎mogą‎ ‎z‎ ‎pewną‎ ‎racją wykazać‎ ‎każdy‎ ‎moment,‎ ‎w‎ ‎którym‎ ‎powodem‎ ‎upadku Kościoła‎ ‎był‎ ‎upadek‎ ‎samych‎ ‎katolików.‎ ‎Mówią‎ ‎nam oni:‎ ‎„Wasze‎ ‎zasady‎ ‎są‎ ‎wspaniałe,‎ ‎przynajmniej‎ ‎wyglądają‎ ‎wspaniale,‎ ‎ale‎ ‎dlaczego‎ ‎nie‎ ‎wprowadzacie‎ ‎ich w‎ ‎życie?‎ ‎Kazanie‎ ‎na‎ ‎górze‎ ‎jest‎ ‎niezrównanym‎ ‎ideałem, ale‎ ‎dlaczego‎ ‎nie‎ ‎staracie‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎czyn‎ ‎go‎ ‎wprowadzić?

Wadą‎ ‎chrześcijaństwa‎ ‎jest‎ ‎to,‎ ‎ze‎ ‎nie ma‎ ‎chrześcijan‎ ‎czynnych.‎ ‎Zaczynacie‎ ‎zawsze‎ ‎w‎ ‎dobry‎ ‎sposób,‎ ‎ale‎ ‎nie‎ ‎umiecie‎ ‎wytrwać‎ ‎w‎ ‎dobrem.‎ ‎Za‎ ‎Nerona‎ ‎i‎ ‎Dioklecjana‎ ‎byliście cudowni,‎ ‎lecz‎ ‎jak‎ ‎tylko‎ ‎wydało‎ ‎się‎ ‎wam,‎ ‎żeście‎ ‎naprawdę świat‎ ‎zdobyli,‎ ‎to‎ ‎pozwoliliście‎ ‎światu‎ ‎was‎ ‎zdobyć.‎ ‎Zbawiliście‎ ‎innych,‎ ‎a‎ ‎siebie‎ ‎nie‎ ‎umiecie‎ ‎zbawić.‎ ‎Dopóki Neron‎ ‎was‎ ‎męczył‎ ‎i‎ ‎palił,‎ ‎byliście‎ ‎wzorem‎ ‎do‎ ‎naśladowania,‎ ‎gdy‎ ‎Konstantyn‎ ‎zaczął‎ ‎was‎ ‎tolerować,‎ ‎popsuliście‎ ‎się.‎ ‎Zrobiliście‎ ‎w‎ ‎XIII‎ ‎w.‎ ‎piękny‎ ‎wysiłek,‎ ‎wydaliście‎ ‎naprawdę‎ ‎kilku‎ ‎świętych,‎ ‎ale‎ ‎jak‎ ‎tylko‎ ‎wasze klasztory‎ ‎rozrosły‎ ‎się,‎ ‎zaczęły‎ ‎się‎ ‎psuć.‎ ‎Mieliście‎ ‎przepiękne‎ ‎ideały,‎ ‎gdyście‎ ‎zaczęli‎ ‎nawracać‎ ‎Europę,‎ ‎ale po‎ ‎nawróceniu,‎ ‎sami‎ ‎za‎ ‎czasów‎ ‎Odrodzenia‎ ‎staliście‎ ‎się poganami.‎ ‎Jako‎ ‎ludzkiemu‎ ‎stowarzyszeniu‎ ‎stanowczo powiodło‎ ‎się‎ ‎wam:‎ ‎macie‎ ‎ogromną‎ ‎energię‎ ‎i‎ ‎żywotność, lecz‎ ‎jako‎ ‎(według‎ ‎waszego‎ ‎twierdzenia)‎ ‎Boskie‎ ‎stowarzyszenie,‎ ‎doprawdy‎ ‎zdumiewacie‎ ‎nieudatnością.

Jest‎ ‎to‎ ‎dokładnie‎ ‎historia‎ ‎Ewangelii.‎ ‎Raz‎ ‎po‎ ‎raz były‎ ‎chwile,‎ ‎gdy‎ ‎powodzenie‎ ‎Chrystusa‎ ‎zdawało‎ ‎się prawie‎ ‎zapewnione.‎ ‎Były‎ ‎chwile,‎ ‎gdy‎ ‎cały‎ ‎świat‎ ‎szedł za‎ ‎Nim,‎ ‎bo‎ ‎On‎ ‎tak‎ ‎doskonale‎ ‎wcielał‎ ‎jego‎ ‎ideały;‎ ‎gdy zdawało‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎cały‎ ‎świat‎ ‎przyjdzie‎ ‎siłą‎ ‎Go‎ ‎wziąć i‎ ‎obwołać‎ ‎królem;‎ ‎gdy‎ ‎królestwa‎ ‎tego‎ ‎świata‎ ‎leżały u‎ ‎nóg‎ ‎Jego‎ ‎—‎ ‎a‎ ‎jednak‎ ‎zawsze‎ ‎jakoś‎ ‎kończyło‎ ‎się‎ ‎na niczym.‎ ‎Całe‎ ‎Jego‎ ‎życie‎ ‎na‎ ‎ziemi‎ ‎było‎ ‎rośnięciem popularności‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎ostatniej‎ ‎chwili,‎ ‎a‎ ‎wtedy,‎ ‎nagle wszystko‎ ‎zawaliło‎ ‎się.‎ ‎Palmowa‎ ‎Niedziela‎ ‎bezpośrednio poprzedza‎ ‎Wielki‎ ‎Piątek.‎ ‎Procesja‎ ‎jednego‎ ‎dnia‎ ‎jest prawie‎ ‎powtórzeniem‎ ‎procesji‎ ‎dnia‎ ‎tamtego.‎ ‎Różnią się‎ ‎szczegółami‎ ‎tylko.‎ ‎I‎ ‎tak‎ ‎owe‎ ‎liście‎ ‎palm‎ ‎zamieniły się‎ ‎na‎ ‎lance,‎ ‎lecz‎ ‎tłum‎ ‎był‎ ‎ten‎ ‎sam,‎ ‎te‎ ‎same‎ ‎okrzyki, wołające‎ ‎króla‎ ‎żydowskiego,‎ ‎i‎ ‎główna‎ ‎Osoba‎ ‎ta‎ ‎sama.

Lecz‎ ‎triumf‎ ‎zmienił‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎upadek,‎ ‎gdy‎ ‎tylko‎ ‎główne twierdzenie‎ ‎zostało‎ ‎wypowiedziane.‎ ‎Jako‎ ‎jedynie‎ ‎ziemski‎ ‎król‎ ‎był‎ ‎On‎ ‎witany‎ ‎i‎ ‎czczony,‎ ‎jako‎ ‎król‎ ‎niebieski został‎ ‎odrzucony‎ ‎i‎ ‎potępiony.‎ ‎Jako‎ ‎człowiek‎ ‎miał‎ ‎powodzenie,‎ ‎jako‎ ‎Bóg‎ ‎nie‎ ‎miał‎ ‎go.‎ ‎Jako‎ ‎demagog‎ ‎byłby triumfował,‎ ‎jako‎ ‎Bóg‎ ‎został‎ ‎ukrzyżowany.

Wszystko‎ ‎to‎ ‎prawda.‎ ‎Możemy‎ ‎uważać‎ ‎postęp‎ ‎Chrystusa‎ ‎w‎ ‎Ewangeliach‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎Kościele‎ ‎jako‎ ‎triumf‎ ‎upadający‎ ‎albo‎ ‎upadek‎ ‎triumfujący.‎ ‎Niechrześcijanie‎ ‎patrzą z‎ ‎jednego‎ ‎stanowiska,‎ ‎chrześcijanie‎ ‎z‎ ‎drugiego.‎ ‎Zależy to‎ ‎zupełnie‎ ‎od‎ ‎naszego‎ ‎punktu‎ ‎widzenia,‎ ‎czy‎ ‎punktem tym‎ ‎jest‎ ‎ten‎ ‎świat,‎ ‎czy‎ ‎przyszły.

 

I‎ ‎tak‎ ‎dochodzimy‎ ‎wprost‎ ‎do‎ ‎zagadnienia‎ ‎cierpienia‎ ‎i‎ ‎upadku.

1.‎

Cierpienie‎ ‎jest‎ ‎problemem‎ ‎wiecznym,‎ ‎każdy‎ ‎wiek tworzy‎ ‎nowe‎ ‎rozwiązanie.‎ ‎Kiedyś‎ ‎sądzono‎ ‎po prostu, że‎ ‎jest‎ ‎to‎ ‎kwestia‎ ‎dokładnej‎ ‎nagrody‎ ‎lub‎ ‎kary.‎ ‎„Bądź cnotliwy,‎ ‎a‎ ‎nie‎ ‎będziesz‎ ‎cierpiał”‎ ‎że‎ ‎Bóg‎ ‎walczy‎ ‎nie z‎ ‎najmocniejszymi,‎ ‎lecz‎ ‎z‎ ‎najpobożniejszymi.‎ ‎A‎ ‎zawsze teoria‎ ‎ta‎ ‎zawodziła.‎ ‎„Mimo‎ ‎pięknych‎ ‎teorii ‎—‎ ‎woła Dawid‎ ‎—‎ ‎widzę‎ ‎złych,‎ ‎kwitnących‎ ‎jak‎ ‎wiecznie‎ ‎zielony laur.‎ ‎Nie‎ ‎spotykają‎ ‎ich‎ ‎nieszczęścia‎ ‎jak‎ ‎innych‎ ‎ludzi, ani‎ ‎cierpią‎ ‎oni‎ ‎jak‎ ‎tamci.‎ ‎Zaczem‎ ‎myślałem,‎ ‎by‎ ‎zrozumieć‎ ‎to,‎ ‎ale‎ ‎nie‎ ‎potrafiłem.‎ ‎Aż”‎ ‎—‎ ‎ale‎ ‎o‎ ‎tym ‎później.

Albo‎ ‎znowu‎ ‎ludziom‎ ‎zdawało‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎rozwiązali zagadnienie‎ ‎przez‎ ‎podsuwanie,‎ ‎że‎ ‎wewnętrzne‎ ‎pociechy wynagradzają‎ ‎zawsze‎ ‎zewnętrzne‎ ‎cierpienia‎ ‎cnotliwych, że‎ ‎w‎ ‎gruncie‎ ‎rzeczy‎ ‎są‎ ‎oni‎ ‎zawsze‎ ‎szczęśliwi‎ ‎mimo przeciwnych‎ ‎pozorów.‎ ‎Teoria‎ ‎ta‎ ‎dość‎ ‎długo‎ ‎miała powodzenie,‎ ‎aż‎ ‎ludzie‎ ‎poznali‎ ‎lepiej‎ ‎własne‎ ‎dusze‎ ‎i‎ ‎wtedy zrozumieli,‎ ‎że‎ ‎wewnętrzne‎ ‎cierpienia‎ ‎są‎ ‎równie‎ ‎realne, a‎ ‎nawet‎ ‎realniejsze‎ ‎od‎ ‎zewnętrznych.‎ ‎Dalej‎ ‎odkryli, że‎ ‎w‎ ‎ten‎ ‎sposób‎ ‎daleko‎ ‎więcej‎ ‎cierpią‎ ‎dobrzy‎ ‎niż‎ ‎źli, że‎ ‎dusze‎ ‎subtelne,‎ ‎uczuciowe‎ ‎są‎ ‎torturowane‎ ‎w‎ ‎sposób, o‎ ‎jakim‎ ‎natury‎ ‎grubsze‎ ‎nie‎ ‎wiedzą‎ ‎nawet,‎ ‎że‎ ‎cierpienia nie‎ ‎odczuwa‎ ‎się‎ ‎wskutek‎ ‎wbicia‎ ‎gwoździ‎ ‎i‎ ‎cierni,‎ ‎lecz w‎ ‎agonii‎ ‎w‎ ‎Getsemane‎ ‎tak‎ ‎dotkliwej,‎ ‎iż‎ ‎sama‎ ‎dusza oblewa‎ ‎się‎ ‎krwawym‎ ‎potem.‎ ‎Tak‎ ‎więc‎ ‎i‎ ‎ta‎ ‎teoria okazała‎ ‎się‎ ‎fałszywą.

Wreszcie‎ ‎niedawno‎ ‎pewna‎ ‎sekta‎ ‎amerykańska, nowa‎ ‎i‎ ‎dobrze‎ ‎rozwijająca‎ ‎się,‎ ‎wystąpiła‎ ‎z‎ ‎teorią,‎ ‎że problemu‎ ‎cierpienia‎ ‎niema,‎ ‎bo‎ ‎w ogóle‎ ‎nie ma‎ ‎cierpienia.

Nie‎ ‎potrzebuję‎ ‎mówić,‎ że‎ ‎nie‎ ‎podaję‎ ‎tu‎ ‎żadnej własnej‎ ‎teorii,‎ ‎ale‎ ‎uważam,‎ ‎iż‎ ‎warto‎ ‎wskazać‎ ‎rozwiązanie‎ ‎problemu,‎ ‎przedstawione‎ ‎przez‎ ‎Chrystusa.‎ ‎Tym rozwiązaniem‎ ‎jest‎ ‎nie‎ ‎cofać‎ ‎się‎ ‎przed‎ ‎cierpieniem.

Nie‎ ‎jest‎ ‎to‎ ‎tak‎ ‎dziwne,‎ ‎jak‎ ‎się‎ ‎wydaje,‎ ‎jeśli‎ ‎pamiętać będziemy,‎ ‎że‎ ‎intelekt‎ ‎jest‎ ‎tylko‎ ‎jedną‎ ‎i‎ ‎to‎ ‎małą‎ ‎cząstką naszego‎ ‎jestestwa.‎ ‎Mówiąc‎ ‎o‎ ‎Chrystusie‎ ‎wobec‎ ‎Heroda,‎ ‎zaznaczyliśmy,‎ ‎że‎ ‎błędem‎ ‎Heroda‎ ‎było,‎ ‎iż‎ ‎chciał on‎ ‎całą‎ ‎kwestię‎ ‎zredukować‎ ‎tylko‎ ‎i‎ ‎wyłącznie‎ ‎do‎ ‎odczucia‎ ‎i‎ ‎wzruszenia.‎ ‎Nie‎ ‎sądził‎ ‎on‎ ‎Chrystusa‎ ‎za‎ ‎całość Jego‎ ‎osoby,‎ ‎lecz‎ ‎za‎ ‎część‎ ‎Jej.‎ ‎Potępił‎ ‎Go.‎ ‎ponieważ On‎ ‎nie‎ ‎zadowolił‎ ‎jego‎ ‎siły‎ ‎odczuwania.‎ ‎Otóż‎ ‎równie nierozsądną‎ ‎rzeczą‎ ‎jest‎ ‎sądzić‎ ‎o‎ ‎problemie‎ ‎cierpienia z‎ ‎czysto‎ ‎intelektualnego‎ ‎stanowiska.‎

‎Gdyby‎ ‎cierpienie było‎ ‎kwestią‎ ‎czysto‎ ‎intelektualną,‎ ‎miałoby‎ ‎takie‎ ‎stanowisko‎ ‎rację‎ ‎bytu,‎ ‎lecz‎ ‎cierpienie‎ ‎obejmuje‎ ‎równocześnie‎ ‎całą‎ ‎naszą‎ ‎osobistość,‎ ‎fizyczną,‎ ‎moralną,‎ ‎uczuciową‎ ‎i‎ ‎duchową.‎ ‎Dlatego‎ ‎cierpienie‎ ‎jak‎ ‎religia‎ ‎musi być‎ ‎oceniane‎ ‎przez‎ ‎wszystkie‎ ‎władze‎ ‎naszej‎ ‎osoby, czyli‎ ‎musi‎ ‎być‎ ‎doświadczone,‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎tern‎ ‎to‎ ‎ogólnym‎ ‎doświadczeniu‎ ‎leży‎ ‎gdzieś‎ ‎rozwiązanie,‎ ‎a‎ ‎nie‎ ‎w‎ ‎samem intelektualnym‎ ‎wyjaśnieniu‎ ‎cierpienia.

Otóż‎ ‎tak‎ ‎rozwiązał‎ ‎problem‎ ‎cierpienia‎ ‎Chrystus. „Uczył‎ ‎posłuszeństwa‎ ‎przez‎ ‎to‎ ‎co‎ ‎cierpiał”‎ ‎—‎ ‎mówi‎ ‎św. Paweł.‎ ‎Chrystus‎ ‎otworzył‎ ‎na‎ ‎przyjęcie‎ ‎cierpienia każdy‎ ‎nerw‎ ‎Swej‎ ‎człowieczej‎ ‎natury,‎ ‎całe‎ ‎ciało‎ ‎Swe i‎ ‎duszę.‎ ‎Doznawał‎ ‎zarówno‎ ‎pragnienia‎ ‎fizycznego‎ ‎jak i‎ ‎duchowego.‎ ‎„Pragnę!…‎ ‎czemuś’‎ ‎mię‎ ‎opuścił?… Dusza‎ ‎moja‎ ‎pragnie‎ ‎Boga“.‎ ‎Doświadczył‎ ‎niepowodzenia.‎ ‎„Nikt‎ ‎nie‎ ‎był‎ ‎tam‎ ‎ze‎ ‎Mną‎”‎.‎ ‎„Przyszedł‎ ‎do‎ ‎własności,‎ ‎a‎ ‎swoi‎ ‎Go‎ ‎nie‎ ‎przyjęli‎44‎ ‎(J.‎ ‎1,‎ ‎11).‎ ‎Był‎ ‎także‎ ‎posłuszny‎ ‎do‎ ‎śmierci.‎ ‎Przyjął‎ ‎śmierć‎ ‎i‎ ‎dlatego‎ ‎zwyciężył ją,‎ ‎a‎ ‎najważniejszym‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎jest‎ ‎fakt,‎ ‎nie‎ ‎czynił‎ ‎to‎ ‎wszystko z‎ ‎własnej‎ ‎woli.‎ ‎Nie‎ ‎tylko‎ ‎niósł‎ ‎krzyż,‎ ‎ale‎ ‎go‎ ‎objął najpierw‎ ‎duchowo‎ ‎w‎ ‎Getsemane,‎ ‎potem‎ ‎zewnętrznie na‎ ‎stopniach‎ ‎pretorium.‎ ‎

Nie‎ ‎dysputował‎ ‎o‎ ‎cierpieniu,‎ ‎bo‎ ‎jak‎ ‎religii‎ ‎tak‎  i‎ ‎cierpienia‎ ‎nie‎ ‎można‎ ‎wcisnąć‎ ‎w‎ ‎zwykłą‎ ‎dysputę,‎ ‎podobnie‎ ‎jak‎ ‎nie‎ ‎można‎ ‎zanalizować‎ ‎Miłości.‎ ‎Tych‎ ‎naprawdę‎ ‎wielkich‎ ‎rzeczy‎ ‎trzeba‎ ‎doświadczyć;‎ ‎nie‎ ‎znamy‎ ‎wszystkich‎ ‎faz‎ ‎cierpienia,‎ ‎póki‎ ‎nie‎ ‎przejdziemy‎ ‎przez‎ ‎nie.‎ ‎I‎ ‎czy‎ ‎nie‎ ‎jest‎ ‎zastanawiającym‎ ‎fakt,‎ ‎że‎ ‎o‎ ‎rozwiązaniu‎ ‎problemu‎ ‎myśli‎ ‎nie‎ ‎człowiek‎ ‎cierpiący,‎ ‎lecz widz,‎ ‎biorący‎ ‎rzecz‎ ‎intelektualnie.‎ ‎Tak‎ ‎samo‎ ‎nie‎ ‎można‎ ‎rozwiązać‎ ‎problemu‎ ‎cierpienia‎ ‎przez‎ ‎samo‎ ‎rozumowanie,‎ ‎jak‎ ‎nie‎ ‎wyjaśni‎ ‎piękności‎ ‎zachodu‎ ‎słońca‎ ‎chemiczna‎ ‎analiza‎ ‎promieni‎ ‎lub‎ ‎wspaniałości‎ ‎burzy‎ ‎—‎ ‎teoria‎ ‎elektryczności.‎ ‎Ludzie‎ ‎nie‎ ‎mówią:‎ ‎„Nie‎ ‎uwierzę‎ ‎w‎ ‎piękność‎ ‎sonat‎ ‎Beethovena,‎ ‎aż‎ ‎je‎ ‎powącham.‎ ‎Nie‎ ‎zgodzę‎ ‎się,‎ ‎by‎ ‎kradzież‎ ‎była‎ ‎zbrodnią,‎ ‎aż‎ ‎ją‎ ‎zjem”.‎ ‎Ale‎ ‎mają‎ ‎zuchwałość‎ ‎mówić:‎ ‎„Nie‎ ‎uwierzę,‎ ‎aż‎ ‎ujrzę” ‎lub‎ ‎„Nie‎ ‎uwierzę,‎ ‎aż‎ ‎zrozumiem.” ‎Albo‎ ‎jeszcze:‎ ‎„Nie‎ ‎będę‎ ‎ulegał‎ ‎cierpieniu‎ ‎bez‎ ‎protestu,‎ ‎aż‎ ‎zrozumiem‎ ‎jego‎ ‎znaczenie.”‎

Człowiek‎ ‎naprawdę‎ ‎cierpiący,‎ ‎jeśli‎ ‎nie‎ ‎usiłuje‎ ‎być‎ ‎za‎ ‎inteligentnym,‎ ‎(co‎ ‎byłoby‎ ‎także‎ ‎pewną‎ ‎ciasnotą umysłu),‎ ‎nie‎ ‎zajmuje‎ ‎się‎ ‎ani‎ ‎w‎ ‎połowie‎ ‎problemem‎ ‎cierpienia,‎ ‎co‎ ‎przypatrujący‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎boku‎ ‎przyjaciel;‎ ‎a‎ ‎chętnie‎ ‎cierpiący‎ ‎czyli‎ ‎przyjmujący‎ ‎zgodnie‎ ‎i‎ ‎pomagający‎ ‎cierpieniu,‎ ‎nie‎ ‎widzi‎ ‎w ogóle‎ ‎problemu.‎ ‎Przypomina‎ ‎to‎ ‎zakochanego,‎ ‎który‎ ‎nagle‎ ‎śpiewać‎ ‎zacznie‎ ‎i‎ ‎grać,‎ ‎będzie opowiadał‎ ‎godzinami,‎ ‎lecz‎ ‎w końcu‎ ‎powie,‎ ‎że‎ ‎ani‎ ‎słowa,‎ ‎ani‎ ‎muzyka‎ ‎nie‎ ‎oddadzą‎ ‎miłości,‎ ‎której‎ ‎trzeba‎ ‎doświadczyć;‎ ‎jest‎ ‎ona‎ ‎większą‎ ‎niż‎ ‎wszystkie‎ ‎jej‎ ‎opisy.‎ ‎Dlatego‎ ‎kochanków‎ ‎i‎ ‎biczujących‎ ‎się‎ ‎zakonników‎ ‎uważa‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎świecie‎ ‎za‎ ‎największych‎ ‎wariatów.‎ ‎Ponieważ‎ ‎nie‎ ‎umieją‎ ‎wypowiedzieć‎ ‎tego,‎ ‎co‎ ‎nie‎ ‎da‎ ‎się‎ ‎ująć‎ ‎w‎ ‎słowa,‎ ‎ponieważ‎ ‎stają‎ ‎się‎ ‎niejaśni‎ ‎i‎ ‎ekstatyczni;‎ ‎i w rzeczywistości inaczej być nie może, ponieważ  słowach marnych i‎ ‎ciasnych,‎ ‎używanych‎ ‎przez‎ ‎świat,‎ ‎nie‎ ‎mogą‎ ‎zmieścić tego,‎ ‎ani‎ ‎wypisać‎ ‎tego,‎ ‎czego‎ ‎cała‎ ‎krew‎ ‎serca‎ ‎opisać nie‎ ‎zdołałaby.‎ ‎Potrzeba‎ ‎Krwi‎ ‎Boga,‎ ‎wylanej‎ ‎w‎ ‎Getsemane,‎ ‎przy‎ ‎biczowaniu‎ ‎w‎ ‎pretorium,‎ ‎przez‎ ‎wbicie gwoździ‎ ‎i‎ ‎korony‎ ‎cierniowej,‎ ‎a‎ ‎w końcu‎ ‎lancy‎ ‎w‎ ‎Jego Serce‎ ‎święte,‎ ‎trzeba‎ ‎tej‎ ‎Krwi,‎ ‎ofiarowanej‎ ‎dobrowolnie, by‎ ‎ukazać‎ ‎nam‎ ‎rozwiązanie‎ ‎problemu‎ ‎cierpienia,‎ ‎będącego‎ ‎naprawdę‎ ‎problemem‎ ‎Miłości.

Teraz‎ ‎zaczynamy‎ ‎rozumieć‎ ‎wiekowe‎ ‎„niepowodzenie‎ ‎Krzyża“‎ ‎Chrystusowego.‎ ‎Przez‎ ‎słowo‎ ‎„powodzenie”‎ ‎świat‎ ‎rozumie‎ ‎powodzenie,‎ ‎dające‎ ‎się‎ ‎wyrazić konkretnie,‎ ‎a‎ ‎dlatego‎ ‎nie‎ ‎mające‎ ‎w‎ ‎sobie‎ ‎nic‎ ‎nadzwyczajnego,‎ ‎gdyż‎ ‎za‎ ‎nadzwyczajne‎ ‎uważamy‎ ‎tylko‎ ‎to, co‎ ‎możemy‎ ‎sobie‎ ‎przedstawić,‎ ‎ale‎ ‎czego‎ ‎nie‎ ‎rozumiemy.‎ ‎A‎ ‎właśnie‎ ‎takie‎ ‎powodzenie‎ ‎nie‎ ‎ma‎ ‎wartości‎ ‎dla‎ ‎człowieka‎ ‎rozumiejącego,‎ ‎że‎ ‎tylko‎ ‎cała‎ ‎osobistość‎ ‎jest‎ ‎coś‎ ‎warta.‎Boskie‎ ‎powodzenie,‎ ‎tzn. większe‎ ‎od‎ ‎ludzkiego‎ ‎rozumu,‎ ‎większe‎ ‎od‎ ‎całej‎ ‎istoty człowieka‎ ‎musi‎ ‎zawsze‎ ‎wydawać‎ ‎się‎ ‎paradoksalne. Czyli‎ ‎musi‎ ‎ono‎ ‎być‎ ‎ciągiem‎ ‎niepowodzeniem,‎ ‎tak‎ ‎zupełnym,‎ ‎iż‎ ‎wydaje‎ ‎się‎ ‎końcem‎ ‎przedsięwzięcia,‎ ‎a‎ ‎przecież‎ ‎nie‎ ‎jest‎ ‎jego‎ ‎końcem.‎ ‎Powodzenie‎ ‎to‎ ‎musi‎ ‎wyrażać‎ ‎się‎ ‎przez‎ ‎niepowodzenie,‎ ‎jak‎ ‎czasem‎ ‎słońcem oświetlone‎ ‎morze‎ ‎oddaje‎ ‎artysta‎ ‎czarnym‎ ‎ołówkiem. Boska‎ ‎Sprawa‎ ‎równocześnie‎ ‎musi‎ ‎dawać‎ ‎pozór‎ ‎upadku, a‎ ‎przecież‎ ‎nie‎ ‎upadać,‎ ‎musi‎ ‎zawsze‎ ‎mimo‎ ‎wszystkich możliwych‎ ‎argumentów‎ ‎i‎ ‎dowodów‎ ‎żyć‎ ‎dalej.
Czy‎ ‎mogę‎ ‎raz‎ ‎jeszcze‎ ‎inaczej‎ ‎to‎ ‎wyrazić?
Każdy‎ ‎prawdziwie‎ ‎Boski‎ ‎zamiar,‎ ‎to‎ ‎jest‎ ‎nie‎ ‎mający‎ ‎końca‎ ‎i‎ ‎ludzkich‎ ‎ograniczeń,‎ ‎musi‎ ‎zawsze‎ ‎rozsadzać‎ ‎każde‎ ‎ludzkie‎ ‎kryterium‎ ‎zastosowane‎ ‎do‎ ‎niego, czyli‎ ‎sądzony‎ ‎z‎ ‎czysto‎ ‎ludzkiego‎ ‎punktu‎ ‎widzenia, musi‎ ‎pozornie‎ ‎być‎ ‎niepowodzeniem.‎ ‎Lecz‎ ‎nie‎ ‎może być‎ ‎tak‎ ‎zupełnym‎ ‎niepowodzeniem,‎ ‎aby‎ ‎przestał‎ ‎istnieć.‎ ‎Powinno‎ ‎się‎ ‎móc‎ ‎o‎ ‎nim‎ ‎powiedzieć:‎ ‎jest‎ ‎on‎ ‎zupełnym‎ ‎niepowodzeniem‎ ‎intelektualnym‎ ‎i‎ ‎uczuciowym, nie‎ ‎odpowiada‎ ‎potrzebom,‎ ‎a‎ ‎mimo‎ ‎to‎ ‎żyje‎ ‎dalej.‎ ‎To znaczy,‎ ‎że‎ ‎naprawdę‎ ‎nigdy‎ ‎nie‎ ‎upadł.
Fakt‎ ‎znamienny,‎ ‎że‎ ‎nawet‎ ‎ziemska‎ ‎miłość‎ ‎musi wyrażać‎ ‎się‎ ‎przez‎ ‎ból,‎ ‎czyli‎ ‎że‎ ‎najwyższe‎ ‎ludzkie szczęście‎ ‎musi‎ ‎wypowiadać‎ ‎się‎ ‎słowami‎ ‎największego ludzkiego‎ ‎bólu.‎ ‎Żaden‎ ‎człowiek‎ ‎kochający‎ ‎nie‎ ‎potrafi opisać‎ ‎miłości‎ ‎jako‎ ‎zupełnej‎ ‎słodyczy;‎ ‎takie‎ ‎słowa‎ ‎jak „gorączka”,‎ ‎„strzały”‎ ‎i‎ ‎t.‎ ‎p.‎ ‎służą‎ ‎zawsze‎ ‎do‎ ‎określenia miłości.‎ ‎Powód‎ ‎tego‎ ‎łatwo‎ ‎znaleźć.‎ ‎Prawdziwa‎ ‎miłość pragnie‎ ‎nie‎ ‎posiadać,‎ ‎lecz‎ ‎być‎ ‎posiadaną,‎ ‎inaczej‎ ‎mówiąc,‎ ‎dąży‎ ‎nie‎ ‎do‎ ‎zadowolenia‎ ‎się,‎ ‎nasycenia‎ ‎ukochanym‎ ‎przedmiotem,‎ ‎ale‎ ‎przeciwnie‎ ‎do‎ ‎nasycenia,‎ ‎zadowolenia‎ ‎tego‎ ‎ukochanego‎ ‎przedmiotu.‎ ‎(To‎ ‎jest‎ ‎powodem,‎ ‎że‎ ‎Miłość‎ ‎Boża,‎ ‎naturalnie‎ ‎bez‎ ‎porównania‎ ‎większa‎ ‎od‎ ‎ludzkiej,‎ ‎stworzyła‎ ‎Sakrament‎ ‎Ołtarza.)‎
‎Prawdziwa‎ ‎miłość‎ ‎jest‎ ‎zatem‎ ‎ciągłą‎ ‎ofiarą,‎ ‎ciągłem‎ ‎poświęceniem‎ ‎siebie‎ ‎na‎ ‎ołtarzu‎ ‎ukochanego.‎ ‎Jest‎ ‎to‎ ‎bardzo‎ ‎pospolitą‎ ‎i‎ ‎znaną‎ ‎ogólnie‎ ‎rzeczą,‎ ‎opisywaną‎ ‎przez‎ ‎poetów‎ ‎od początku‎ ‎świata.‎ ‎Właśnie‎ ‎to‎ ‎odróżnia‎ ‎ją‎ ‎od‎ ‎jej‎ ‎karykatury,‎ ‎od‎ ‎namiętności‎ ‎pożądania.‎ ‎Namiętność,‎ ‎pożądanie pragną‎ ‎posiadać,‎ ‎miłość‎ ‎zaś‎ ‎pragnie‎ ‎być‎ ‎posiadaną. A‎ ‎gdy‎ ‎spojrzymy‎ ‎na‎ ‎oba‎ ‎punkty‎ ‎razem,‎ ‎ujrzymy jak‎ ‎hipoteza‎ ‎chrześcijańska‎ ‎zupełnie‎ ‎godzi‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎powtarza‎ ‎opowiadanie‎ ‎Ewangelii.‎ ‎Jest‎ ‎to‎ ‎opowiadanie o‎ ‎Miłości,‎ ‎wyrażającej‎ ‎się‎ ‎przez‎ ‎ból.‎ ‎Tu‎ ‎stoi‎ ‎Ten, który‎ ‎marzy‎ ‎o‎ ‎poświęceniu‎ ‎się‎ ‎—‎ ‎nie‎ ‎dla‎ ‎jednej‎ ‎lub‎ ‎dla kilku‎ ‎osób‎ ‎—‎ ‎lecz‎ ‎dla‎ ‎wszystkich‎ ‎ludzi.‎ ‎„Jak‎ ‎mi‎ ‎ciasno‎ ‎—‎ ‎mówi‎ ‎Chrystus‎ ‎—‎ ‎jak‎ ‎skrępowany‎ ‎jestem,‎ ‎aż to‎ ‎się‎ ‎stanie.‎ ‎Jak‎ ‎mi‎ ‎ciasno‎ ‎i‎ ‎źle‎ ‎do‎ ‎czasu,‎ ‎aż‎ ‎uzyskam‎ ‎wolność‎ ‎przez‎ ‎gwoździe‎ ‎krzyża,‎ ‎aż‎ ‎będę‎ ‎mógł wylać” swą‎ ‎krew‎ ‎do‎ ‎ostatniej‎ ‎jej‎ ‎kropli,‎ ‎aż‎ ‎zniknie ostatnia‎ ‎duchowa‎ ‎pociecha,‎ ‎aż‎ ‎w‎ ‎człowieczeństwie mym‎ ‎będzie‎ ‎taka‎ ‎próżnia‎ ‎i‎ ‎suchość,‎ ‎że‎ ‎będę‎ ‎wołał: pragnę,‎ ‎aż‎ ‎będę‎ ‎tak‎ ‎zupełnie‎ ‎samotny,‎ ‎że‎ ‎nawet‎ ‎Matkę moją‎ ‎pożegnam,‎ ‎że‎ ‎wszyscy‎ ‎przyjaciele‎ ‎mnie‎ ‎opuszczą,‎ ‎że‎ ‎stracę‎ ‎nawet‎ ‎odczucie‎ ‎miłości‎ ‎mego‎ ‎Ojca.‎ ‎Nie mogą‎ ‎przyjaciele‎ ‎moi‎ ‎mnie‎ ‎naprawdę‎ ‎posiadać‎ ‎—‎ ‎aż dopiero‎ ‎wtedy,‎ ‎gdy‎ ‎przestanę‎ ‎ich‎ ‎posiadać
Słowem‎ ‎nie‎ ‎prędzej‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎powiedzieć‎ ‎o‎ ‎Chrystusie,‎ że‎ ‎cel‎ ‎swój‎ ‎osiągnął,‎ ‎aż‎ ‎dopiero‎ ‎w‎ ‎chwili, gdy‎ ‎cel‎ ‎ten‎ ‎w‎ ‎najdrobniejszych‎ ‎nawet‎ ‎szczegółach‎ ‎zdawał‎ ‎się‎ ‎być‎ ‎chybionym.‎ ‎W‎ ‎Chrystusie‎ ‎bowiem‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎Nim jedynie‎ ‎każda‎ ‎porażka‎ ‎największym‎ ‎jest‎ ‎powodzeniem.
Otóż‎ ‎tożsamość‎ ‎tego,‎ ‎co‎ ‎świat‎ ‎zwie‎ ‎niepowodzeniem,‎ ‎a‎ ‎Bóg‎ ‎powodzeniem,‎ ‎jest‎ ‎wielokrotnie‎ ‎głębokimi słowami‎ ‎Chrystusa‎ ‎ilustrowana‎ ‎i‎ ‎rozświeca‎ ‎ciemności Golgoty.‎ ‎To‎ ‎właśnie‎ ‎mówią‎ ‎paradoksy‎ ‎takie‎ ‎jak: „Kto‎ ‎nie‎ ‎stracił‎ ‎życia,‎ ‎nie‎ ‎zbawi‎ ‎go.”‎ ‎„Błogosławieni, którzy‎ ‎łakną‎ ‎i‎ ‎pragną,‎ ‎albowiem‎ ‎będą‎ ‎nasyceni.‎” (Mat.‎ ‎V,‎ ‎6.)‎ ‎„Błogosławieni,‎ ‎którzy‎ ‎płaczą,‎ ‎albowiem oni‎ ‎będą‎ ‎pocieszeni‎”‎.‎ ‎(Mat.‎ ‎V,‎ ‎5)‎ ‎i‎ ‎„Kto‎ ‎nie‎ ‎weźmie krzyża‎ ‎—‎ ‎czyli‎ ‎nie‎ ‎pozna‎ ‎głębi‎ ‎upadku‎ ‎i‎ ‎nieszczęścia, nie‎ ‎może‎ ‎być‎ ‎moim‎ ‎uczniem.”
‎Gdy‎ ‎na‎ ‎to‎ ‎patrzymy, mamy‎ ‎prawie‎ ‎bolesne‎ ‎wrażenie,‎ ‎że‎ ‎Miłość‎ ‎Boża‎ ‎nie zwyciężyła‎ ‎ani‎ ‎razu,‎ ‎t.‎ ‎j.‎ ‎nie‎ ‎objawiła‎ ‎swej‎ ‎natury‎ ‎Poświęcenia,‎ ‎aż‎ ‎dopiero‎ ‎doszedłszy‎ ‎do‎ ‎ostatecznego‎ ‎według‎ ‎pojęcia‎ ‎świata‎ ‎upadku.‎ ‎Gdyż‎ ‎Miłość‎ ‎wymaga cierpienia,‎ ‎musi‎ ‎stać‎ ‎się‎ ‎cierpieniem‎ ‎lub‎ ‎musi‎ ‎umierać. I‎ ‎tu‎ ‎jest‎ ‎wytłumaczenie‎ ‎tajemniczych‎ ‎słów;‎ ‎„Kto‎ ‎w Mię‎ ‎wierzy,‎ ‎choćby‎ ‎umarł,‎ ‎żyć‎ ‎będzie‎”‎ ‎(J.‎ ‎XI.‎ ‎25), czyli:‎ ‎Kto‎ ‎naprawdę‎ ‎ze‎ ‎Mną‎ ‎się‎ ‎łączy,‎ ‎znajduje‎ ‎jako ostateczne‎ ‎dopełnienie‎ ‎Miłości‎ ‎Śmierć,‎ ‎i‎ ‎to‎ ‎jest‎ ‎Życiem.

Wesprzyj nas

2.‎
‎Gdy‎ ‎od‎ ‎Ewangelii‎ ‎zwrócimy‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎życia Chrystusa‎ ‎w‎ ‎Kościele,‎ ‎spotkamy‎ ‎znowu‎ ‎to‎ ‎samo‎ ‎zjawisko‎ ‎ciągle‎ ‎powtarzające‎ ‎się. Tu najpierw‎ ‎woła‎ ‎w‎ ‎ekstazie‎ ‎miłości‎ ‎św.‎ ‎Paweł:‎ ‎„Żywię‎ ‎już‎ ‎nie‎ ‎ja,‎ ‎ale‎ ‎żywię‎ ‎we‎ ‎mnie‎ ‎Chrystus‎”‎ ‎(Gal.‎ ‎II.‎ ‎20) i‎ ‎potem‎ ‎(zdanie‎ ‎już‎ ‎cytowane):‎ ‎„I‎ ‎wypełniam‎ ‎to,‎ ‎czego nie dostawa‎ ‎utrapieniom‎ ‎Chrystusowym.‎”‎ ‎(Kol.‎ ‎I.‎ ‎24.)
Patrząc‎ ‎na‎ ‎Kościół,‎ ‎jako‎ ‎na‎ ‎Ciało,‎ ‎w‎ ‎którem Chrystus‎ ‎mistycznie‎ ‎żyje,‎ ‎możemy‎ ‎rozwikłać‎ ‎tysiące trudności. 
1.‎ ‎Najpierw:‎ ‎Czym‎ ‎jest‎ ‎ta‎ ‎dziwna‎ ‎męka,‎ ‎nad którą‎ ‎zastanawialiśmy‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎rozdziale‎ ‎o‎ ‎Getsemane,‎ ‎uważana‎ ‎tylko‎ ‎przez‎ ‎katolików‎ ‎jako‎ ‎dobry‎ ‎instynkt‎ ‎przekonywający‎ ‎mężczyzn‎ ‎i‎ ‎kobiety,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎chłopców‎ ‎i‎ ‎dziewczynki,‎ ‎u‎ ‎szczytu‎ ‎sity‎ ‎i‎ ‎żywotności,‎ ‎że‎ ‎jedyną‎ ‎wartością‎ ‎w‎ ‎życiu‎ ‎jest‎ ‎zamknięcie‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎celi‎ ‎klasztornej na to by‎ ‎cierpieć?‎ ‎Jaka‎ ‎myśl‎ ‎kieruje‎ ‎karmelitką,‎ ‎gdy zawiesza‎ ‎na‎ ‎ścianie‎ ‎celi‎ ‎prosty‎ ‎krzyż,‎ ‎mający‎ ‎jej przypominać,‎ ‎że‎ ‎ona‎ ‎ma‎ ‎zająć‎ ‎na‎ ‎nim‎ ‎miejsce‎ ‎nie obecnej‎ ‎postaci,‎ ‎a‎ ‎przecież‎ ‎czyni‎ ‎ją‎ ‎zarazem‎ ‎najszczęśliwszą‎ ‎kobietą?‎ ‎Szczęście‎ ‎kobiety,‎ ‎jej‎ ‎radość,‎ ‎gdy wyda‎ ‎pierwsze‎ ‎dziecko,‎ ‎jest‎ ‎tylko‎ ‎cieniem‎ ‎niezmiernego szczęścia‎ ‎karmelitki,‎ ‎ciągłej‎ ‎radości‎ ‎klaryski‎ ‎—‎ ‎kobiet, które‎ ‎wszystko‎ ‎poświęciły,‎ ‎co‎ ‎świat‎ ‎uważa‎ ‎za‎ ‎pełne wartości.‎ ‎Nie‎ ‎jest‎ ‎to‎ ‎podobne‎ ‎do‎ ‎wschodniego‎ ‎ascetyzmu, gdyż‎ ‎człowiek‎ ‎wschodni‎ ‎uciekał‎ ‎od‎ ‎życia‎ ‎i‎ ‎unikał‎ ‎go, zaś‎ ‎celem‎ ‎katolickiego‎ ‎ascety‎ ‎jest‎ ‎być‎ ‎jeszcze‎ ‎ściślej związanym‎ ‎z‎ ‎życiem,‎ ‎poznawać‎ ‎i‎ ‎wyrażać‎ ‎indywidualność‎ ‎jeszcze‎ ‎dokładniej,‎ ‎przynajmniej‎ ‎przez‎ ‎ten‎ ‎rodzaj wyrażania‎ ‎jej,‎ ‎który‎ ‎zwie‎ ‎się‎ ‎zaparciem‎ ‎siebie.
Jest‎ ‎to‎ ‎rzeczą‎ ‎niewytłumaczoną,‎ ‎chyba‎ ‎powiemy, że‎ ‎pragnienie‎ ‎Jezusa‎ ‎na‎ ‎krzyżu‎ ‎udziela‎ ‎się‎ ‎Jego‎ ‎członkom,‎ ‎że‎ ‎Jego‎ ‎pragnienie‎ ‎cierpienia‎ ‎jest‎ ‎zawsze‎ ‎powtarzane‎ ‎w‎ ‎tern‎ ‎mistycznym‎ ‎Ciele,‎ ‎w‎ ‎którym‎ ‎powtarza On‎ ‎historię‎ ‎Swej‎ ‎męki,‎ ‎że‎ ‎są‎ ‎komórki‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎Ciele, które‎ ‎jak‎ ‎Jego‎ ‎ręce‎ ‎i‎ ‎nogi‎ ‎są‎ ‎specjalnie‎ ‎przebite gwoźdźmi‎ ‎i‎ ‎mają‎ ‎świadomość,‎ ‎iż‎ ‎zostały‎ ‎wybrane do‎ ‎wielkiego‎ ‎celu‎ ‎powtarzania‎ ‎na‎ ‎ziemi‎ ‎Odkupienia dokonanego‎ ‎na‎ ‎Golgocie,‎ ‎że‎ ‎„dopełniają,‎ ‎czego‎ ‎nie dostawa‎ ‎cierpieniom‎ ‎Chrystusa”‎ ‎i‎ że‎ ‎są‎ ‎barankami‎ ‎Boga, których‎ ‎krew‎ ‎miesza‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎Krwią‎ ‎na‎ ‎Golgocie;‎ ‎ofiary, których‎ ‎poświęcenie‎ ‎jest‎ ‎przyjęte‎ ‎i‎ ‎złączone‎ ‎z‎ ‎Jego poświęceniem.
2.‎ ‎I‎ ‎znowu,‎ ‎jak‎ ‎to‎ ‎już‎ ‎zaznaczyłem,‎ ‎tylko‎ ‎to‎ ‎pojęcie‎ ‎Kościoła‎ ‎jako‎ ‎Ciała‎ ‎Chrystusowego‎ ‎jest‎ ‎hipotezą, czyniącą‎ ‎cierpienia‎ ‎indywidualne‎ ‎możliwymi‎ ‎do‎ ‎przyjęcia.‎ ‎Próbowałem‎ ‎już‎ ‎wykazać‎ ‎moje‎ ‎przekonanie,‎ ‎że problem‎ ‎cierpienia‎ ‎w ogóle‎ ‎będzie‎ ‎kiedyś‎ ‎rozwiązany przez‎ ‎wyjaśnienie,‎ że‎ ‎Cierpienie‎ ‎zawsze‎ ‎jest‎ ‎wyrazem Miłości,‎ ‎że‎ ‎jest‎ ‎ono‎ ‎złem‎ ‎tylko‎ ‎dla‎ ‎niekochających, a‎ ‎jest‎ ‎prawdziwą‎ ‎radością‎ ‎dla‎ ‎tych,‎ ‎którzy‎ ‎przez‎ ‎miłość‎ ‎przyjmują‎ ‎je,‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎to‎ ‎niepowodzenie,‎ ‎jak‎ ‎je‎ ‎świat nazywa,‎ ‎jest‎ ‎wynikiem‎ ‎koniecznej‎ ‎wyższości‎ ‎Boskości nad‎ ‎człowieczeństwem.‎ ‎Lecz‎ ‎to‎ ‎wszystko‎ ‎właściwie nie‎ ‎tyczy‎ ‎się‎ ‎osób,‎ ‎które‎ ‎nie‎ ‎nauczyły‎ ‎się‎ ‎przyjmować cierpienia‎ ‎z‎ ‎radością.
‎Pozostaje‎ ‎zawsze‎ ‎problem‎ ‎dziecka‎ ‎—‎ ‎kaleki‎ ‎i‎ ‎niewinnej‎ ‎dziewczyny,‎ ‎dostającej‎ ‎obłędu z‎ ‎melancholii.
Jeżeli‎ ‎te‎ ‎wypadki‎ ‎będzie‎ ‎się‎ ‎traktowało‎ ‎osobno, jeśli‎ ‎będzie‎ ‎się‎ ‎patrzyło‎ ‎na‎ ‎dziecko,‎ ‎jako‎ ‎na‎ ‎skończoną całość,‎ ‎to‎ ‎kwestia‎ ‎nie‎ ‎da‎ ‎się‎ ‎nigdy‎  wyjaśnić.‎ ‎Zawsze stać‎ ‎będzie‎ ‎przed‎ ‎nami‎ ‎pytanie:‎ ‎dlaczego‎ ‎ono‎ ‎cierpi? Nie‎ ‎jest‎ ‎ono‎ ‎przecie‎ ‎karmelitą,‎ ‎świadomym‎ ‎celu‎ ‎życia,‎ ‎ani‎ ‎grzesznikiem,‎ ‎mającym‎ ‎przez‎ ‎cierpienie‎ ‎oczyścić‎ ‎się.
Lecz‎ ‎jeśli‎ ‎rozpatrywać‎ ‎będziemy‎ ‎ludzkość‎ ‎jako jeden‎ ‎wielki‎ ‎organizm,‎ ‎użyty‎ ‎przez‎ ‎Boga‎ ‎za‎ ‎Ciało‎ ‎Swej męki,‎ ‎jeżeli‎ ‎uznamy,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎cierpieniach‎ ‎tego‎ ‎Ciała‎ ‎On‎ ‎dokonywa‎ ‎w‎ ‎mistyczny‎ ‎sposób‎ ‎Odkupienia‎ ‎i‎ ‎zaspakaja‎ ‎Boskie‎ ‎pragnienie‎ ‎cierpienia,‎ ‎a‎ ‎dalej,‎ ‎że‎ ‎dziecko‎ ‎jest‎ ‎komórką‎ ‎tego‎ ‎cierpiącego‎ ‎Ciała,‎ ‎to‎ ‎zniknie‎ ‎zagadka‎ ‎cierpienia‎ ‎tego‎ ‎dziecka,‎ ‎tak‎ ‎jak‎ ‎przestanie‎ ‎być‎ ‎zagadką dla‎ ‎nas‎ ‎po‎ ‎ukłuciu‎ ‎ból‎ ‎palca,‎ ‎a‎ ‎nie‎ ‎całego‎ ‎ciała.‎To dziecko‎ ‎cierpi‎ ‎nie‎ ‎w‎ ‎zastępstwie‎ ‎ludzkości,‎ ‎ale‎ ‎przeciwnie‎ ‎ludzkość‎ ‎w‎ ‎nim‎ ‎cierpi,‎ ‎a‎ ‎zatem‎ ‎cierpi‎ ‎Chrystus.‎ ‎Czyli‎ ‎jeśli‎ ‎będziemy‎ ‎obstawali‎ ‎za‎ ‎uważaniem‎ ‎każdego‎ ‎za‎ ‎zupełnie‎ ‎osobną‎ ‎jednostkę‎ ‎(co‎ ‎czyni‎ ‎protestantyzm),‎ ‎to‎ ‎nigdy‎ ‎nie‎ ‎będziemy‎ ‎zadowoleni,‎ ‎lecz‎ ‎rozumiejąc,‎ że‎ ‎te‎ ‎jednostki‎ ‎są‎ ‎czymś‎ ‎więcej‎ ‎niż‎ ‎jednostkami,‎ ‎są‎ ‎komórkami‎ ‎Ciała,‎ ‎a‎ ‎dalej,‎ że‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎Ciele żyje‎ ‎i‎ ‎działa‎ ‎Chrystus,‎ ‎że‎ ‎naprawdę‎ ‎On‎ ‎utożsamia‎ ‎się z‎ ‎każdym‎ ‎ze‎ ‎Swych‎ ‎Członków,‎ ‎to‎ ‎znikną‎ ‎wszystkie trudności.‎ ‎„Pokiście‎ ‎nie‎ ‎uczynili‎ ‎jednemu‎ ‎z‎ ‎tych‎ ‎najmniejszych,‎ ‎aniście‎ ‎Mnie‎ ‎uczynili“‎ ‎(Mat.‎ ‎XXV,‎ ‎45).
Widzieliśmy‎ ‎więc,‎ ‎że‎ ‎cierpienie‎ ‎i‎ ‎niepowodzenie muszą‎ ‎zawsze‎ ‎być‎ ‎częścią‎ ‎życia‎ ‎Kościoła.‎ ‎Musi‎ ‎świat w‎ ‎każdej‎ ‎chwili‎ ‎móc‎ ‎wskazać‎ ‎Kościół‎ ‎i‎ ‎powiedzieć‎: Oto‎ ‎macie‎ ‎widoczne‎ ‎niepowodzenie!‎ ‎I‎ ‎Kościół‎ ‎musi zawsze‎ ‎być‎ ‎w‎ ‎pewnym‎ ‎znaczeniu‎ ‎krzyżow‎‎any‎ ‎ludzką opinią‎ ‎i‎ ‎przeciętnymi‎ ‎pojęciami,‎ ‎czyli‎ ‎musi‎ ‎być‎ ‎zawieszony‎ ‎między‎ ‎niebem‎ ‎a‎ ‎ziemią‎ ‎jako‎ ‎nie‎ ‎zasługujący ani‎ ‎na‎ ‎życie,‎ ‎ani‎ ‎na‎ ‎śmierć,‎ ‎jako‎ ‎ten,‎ ‎który‎ ‎nie‎ ‎potrafił‎ ‎podnieść‎ ‎ziemi‎ ‎do‎ ‎nieba,‎ ‎ani‎ ‎też‎ ‎zniżyć‎ ‎niebios do‎ ‎ziemi.
Kościół‎ ‎musi‎ ‎nie‎ ‎tylko‎ ‎zawsze‎ ‎upadać,‎ ‎ale‎ ‎musi być‎ ‎sprawą‎ ‎straconą,‎ ‎umarłą‎ ‎i‎ ‎pogrzebaną.‎ ‎Musi być‎ ‎zawsze‎ ‎zupełnie‎ ‎zdyskredytowany‎ ‎jak‎ ‎ktoś.‎ ‎co
wiele‎ ‎przyrzekał,‎ ‎a‎ ‎niczego‎ ‎nie‎ ‎dotrzymał,‎ ‎jak‎ ‎Ten, co‎ ‎głosił,‎ że‎ ‎jest‎ ‎Królem,‎ ‎a‎ ‎dostał‎ ‎tylko‎ ‎fałszywą‎ ‎koronę‎ ‎z‎ ‎cierni,‎ ‎jak‎ ‎Ten‎ ‎co‎ ‎głosił,‎ ‎źe‎ ‎zbawia‎ ‎innych,‎ ‎a‎ ‎nie potrafi!‎ ‎zbawić‎ ‎siebie.
Zawsze‎ ‎i‎ ‎bezustannie‎ ‎musi‎ ‎ponawiać‎ ‎się‎ ‎zachęta: .Zstąp‎ ‎z‎ ‎krzyża,‎ ‎a‎ ‎uwierzymy…‎ ‎Rzuć‎ ‎to‎ ‎niepowodzenie,‎ ‎a‎ ‎powiedzie‎ ‎ci‎ ‎się.‎ ‎Przestań‎ ‎utrzymywać,‎ ‎żeś‎ ‎Boski, widzisz‎ ‎przecie,‎ ‎źe‎ ‎nie‎ ‎udaje‎ ‎ci‎ ‎się‎ ‎dowieść‎ ‎Boskości Twej‎ ‎osoby.‎ ‎Patrz,‎ ‎co‎ ‎spotyka‎ ‎nazywającego‎ ‎się‎ ‎Bogiem‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎bądź‎ ‎tylko‎ ‎ludzki.‎ ‎Zniż‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎naszego‎ ‎poziomu,‎ ‎bądź‎ ‎ludzki‎ ‎między‎ ‎ludźmi,‎ ‎a‎ ‎uwierzymy‎ ‎i‎ ‎przyjmiemy‎ ‎Cię‎ ‎za‎ ‎Mistrza”.
Lecz‎ ‎zachęta‎ ‎nie‎ ‎może‎ ‎być‎ ‎przyjęta.‎ ‎Niepowodzenie‎ ‎musi‎ ‎być‎ ‎zupełne,‎ ‎ostatnia‎ ‎iskra‎ ‎życia‎ ‎musi zgasnąć,‎ ‎posłuszna‎ ‎do‎ ‎śmierci,‎ ‎tej‎ ‎ostatecznej‎ ‎klęski.
„A‎ ‎Jezus‎ ‎zawoławszy‎ ‎głosem‎ ‎wielkim,‎ ‎rzekł:‎ ‎Ojcze, w‎ ‎ręce‎ ‎Twe‎ ‎polecam‎ ‎ducha‎ ‎mojego.‎ ‎A‎ ‎to‎ ‎rzekłszy, skonał”‎ ‎(Łuk.‎ ‎XXIII,‎ ‎46).
Wreszcie‎ Ciało‎ ‎musi‎ ‎być‎ ‎złożone‎ ‎do‎ ‎grobu, a‎ ‎wejście‎ ‎zamknięte‎ ‎kamieniem.‎ ‎Chrystianizm‎ ‎należy już‎ ‎do‎ ‎przeszłości,‎ ‎mają‎ ‎prawo‎ ‎powiedzieć‎ ‎t‎zw.‎ ‎ludzie‎ ‎inteligentni‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎nawet‎ ‎Jego‎ ‎wielbiciele‎ ‎muszą‎ ‎stracić nadzieję.‎ ‎„Myśmy‎ ‎się‎ ‎spodziewali,‎ ‎ii‎ ‎On‎ ‎miał‎ ‎był‎ ‎od kupić‎ ‎Izraela,‎ ‎a‎ ‎teraz“…‎ ‎(Łuk.‎ ‎XXIV,‎ ‎21).
„Chrystus w życiu Kościoła”. – pozostałe części

Wesprzyj nas


R.‎ ‎H.‎ ‎BENSON -CHRYSTUS W ŻYCIU KOŚCIOŁA, NAKŁAD‎ ‎KSIĘGARNI‎ ‎SW.‎ ‎WOJCIECHA.1921

 


ZASADY PUBLIKOWANIA KOMENTARZY
Prosimy o merytoryczne komentarze. Naszym celem jest obnażanie kłamstwa, a nie przyczynianie się do potęgowania zamętu. Dlatego bezpodstawne opinie zaprzeczające obiektywnej prawdzie publikujemy wyłącznie, gdy zachodzi potrzeba reakcji na fałszywe informacje.

Jedna odpowiedź do „„Chrystus w życiu Kościoła”. – Klucz do zrozumienia katolickiej wiary. Cz.XIV. Krzyż”

  1. Awatar Zbyszek
    Zbyszek

    Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

    Polubienie

Skomentuj