II.
NIEPOWODZENIE CHRYSTUSA.
Porównywaliśmy dzieje Ewangelii i Kościoła i staraliśmy się wykazać, że są nie tylko podobne, lecz że są identyczne, a teraz dotknęliśmy bardzo lekko specjalnego stanowiska względem cierpienia, będącego cechą Chrystusa i także Kościoła katolickiego. Lecz tylko Kościół katolicki z pomiędzy wszystkich religii chętnie wita cierpienia — (czego dowodem obfitość w nim zakonów oraz cała jego organizacja) nie tylko dla jednostki cierpiącej, lecz dla całej korporacji, której ta jednostka jest członkiem.
Jedynie Kościół ocenia i zużytkowywa tę zasadę. Dlatego też spotyka go zarzut kochania się w smutku ze strony tych, którzy nie wierzą, by cierpienie mogło łączyć się z radością. Lecz to jest złe użycie wyrazów. Kochanie się w smutku jest stanem nieszczęścia człowieka, który powinien się cieszyć, zakonnik zaś jest tym szczęśliwym człowiekiem, który według opinii świata powinien być nieszczęśliwym. Gdy dusza pozna, że w cierpieniu może być radość, obca przyjemności, to czyni ona krok pierwszy do praktycznego rozwiązania problemu cierpienia.
Jednakże dotąd omawialiśmy tylko wewnętrzne stanowisko Kościoła do cierpienia, później zastanowimy się nad zewnętrznem cierpieniem, jego znaczeniem i działaniem. W międzyczasie warto pomyśleć o charakterze tych, którzy byli głównemi narzędziami zewnętrznego bólu dla Chrystusa, i zobaczyć, czy nie mają oni rysów podobnych ze stałymi wrogami i sędziami katolicyzmu.
Celem moim będzie wykazać, jak trwają do dziś te same typy między tymi, co odrzucili twierdzenia Kościoła; udowodnić, że tę samą opozycję, jaką wywoływał Chrystus, wywołuje teraz Kościół, i że ten sam element tragiczny znaczy dzisiaj postęp Kościoła, jak ongi znaczył postęp Chrystusa. A o ile potrafię wykazać, że tylko Boskość jest w ten sposób odpychana, że ludzkie teorie nie wywołują takiej opozycji, czyli, że Kościół wyjątkową opozycję budzi, o tyle uda mi się wykazać, że Kościół ma prawo do tych wyjątkowych twierdzeń, z jakiemi występuje.
W paru ostatnich rozdziałach postaram się pokazać, że choć wielkie jest niepowodzenie Kościoła, to triumf, na który on czeka, będzie równie wielki, a nawet większy, i że zjawisko ciągłego zmartwychwstawania ze śmierci więcej niż zwykłej jest najwyższym znakiem jego Boskości.
Najpierw zatrzymajmy się nad jego niepowodzeniem w ogóle, zanim przejdziemy do omawiania poszczególnych charakterów, do których Kościół nie umie przemówić.
Faktem bijącym w oczy jest, że pod pewnym względem Kościół jest największem niepowodzeniem, jakie świat widział, choćby z powodu samej wielkości jego twierdzeń, a pozornej małości dokonanych czynów. Nie tylko nie nawraca on wrogiego świata, jak zdaje się powinien by to czynić, będąc Boskim, ale nawet swych przyjaciół nie może utrzymać w wierności Całe prowincje, kraje, całe rasy, które do niego należały, odpadły odeń. Bardzo prędko stracił północną Afrykę, zupełnie mu oddaną, niedawno nie powiodło mu się zachować Francji, tej najstarszej córy Kościoła. W Szkocji, Walji, gdzie dawniej panował, dziś liczy więcej nieprzyjaciół niż gdzie indziej. Rodziny, które w czasach prześladowań i ostracyzmu zachowały wiarę, straciły ją w czasie tolerancji i pokoju.
Dwa zarzuty czynią ludzie inteligentni Kościołowi, podając je jako przyczynę Jego niepowodzenia.
1. Pierwszy — że nie idzie dostatecznie z postępem czasu. Żyjemy, mówią, w czasach postępu materialnego i społecznego, rozwoju nauki, a co za tem idzie, przemian dawnych teoryj. Coraz więcej celem wszystkich interesów staje się ten świat, tamten jest właściwie czemś nieznanem. Mamy tu obowiązki realne, widoczne, proste, i gdyby Kościół zechciał zaprzestać tych marzeń i wizyj, a zajął się praktycznemi sprawami, to mógłby jeszcze stanąć na czele postępu. Lecz nie! On jest związany z przeszłością; jest zbyt uduchowiony by żyć, ciągle jeszcze baje o niebie i piekle, kroczy z głową wzniesioną do gwiazd. Jest tak nie na miejscu tu, jak byłby nie na miejscu jakiś pustelnik na wyścigach. Nie potrzebujemy już proroków ubranych w skóry zwierzęce, lecz ludzi praktycznych i czynnych.
2. Drugi zarzut jest akurat przeciwieństwem pierwszego. Kościół, mówią, jest zanadto światowy, by mieć powodzenie. Czy nie jest faktem, że jezuici, a w każdym razie katolicy są ukrytą maszyną wszystkich wichrzeń i rozruchów, jakie świat widział? Oni zawsze mieszają się do tego, co do nich nie należy! Gdyby na przykład papież rozwiązał swą służbę dyplomatyczną, zrezygnował z żądania władzy świeckiej, żył jak spokojny starzec, zajmując się własnemi sprawami i zadowalając się kierownictwem życia duchowego swych dzieci, zamiast próbować wmieszania się w koło panujących, to może Kościół odzyskałby dawny, stracony szacunek. Kościół jest zanadto śwatowym władcą, by być przedstawicielem Tego, który powiedział: „Moje królestwo nie jest z tego świata” (Jan XVIII,36).
Zatem Kościół ma za wiele z proroka dla ludzi praktycznych, a za wiele ze światowego władcy dla innych. I rzecz zdumiewająca, że w tych dwóch zarzutach, ciągle mu czynionych, świat nie widzi niekonsekwencji.
Gdy zwrócimy się do Ewangelii, to znajdujemy, że Jezus Chrystus był skazany na śmierć z powodu tych dwóch oskarżeń. Gdyby był słuchał jednych lub drugich przyjaciół, życie Jego nie byłoby skończyło się tragicznie na Golgocie.
Był czas, gdy Jego entuzjastyczni wielbiciele byliby Go siłą wzięli i ukoronowali. Po ludzku sądząc, gdyby był przyjął tę propozycję, byłby mógł na czele armii wejść do Jerozolimy, zrzucić Piłata, zasiąść samemu na tronie i zyskać przynajmniej królestwo doczesne. Lecz On właśnie w tej chwili ukrył się, poszedł na powrót w góry i dalej występował w szacie Proroka.
Niedługo jednak potem Chrystus wyraźnie przerzucił się na stronę ostentacyjnego działania, zgodził się chętnie na urządzenie pochodu, siadł na przyprowadzone zwierzę i wjechał do Jerozolimy z królewskiemi honorami, wśród okrzyków witających Go jako Syna Dawida u wejścia do miasta Jego Ojca. I znowu pozornie był to błąd. Wszyscy ludzie uduchowieni odwrócili się od Niego. „Mistrzu, kaź Twym uczniom cicho siedzieć” zażądali Doktorowie Prawa. Gdyby wtedy jeszcze był On posłuchał rady i odrzucił doczesną władzę, byłby prawdopodobnie zyskał prawdziwą władzę duchową.
Wreszcie z tych dwóch powodów został pojmany i skazany na śmierć. Kaifasz skazał Go, ponieważ Chrystus przypisywał Boskość sobie: „Wedle zakonu ma umrzeć, bo się Synem Bożym czynił” (J. XIX, 7), głosił królestwo nie z tego świata. Piłat skazał Go, ponieważ Chrystus głosił Swe człowieczeństwo i królestwo doczesne. „Każdy co się czyni królem, sprzeciwia się Cezarowi* (J. XIX, 12).
Zbieżność co najmniej zastanawiająca. Ze wszystkich chrześcijańskich wyznań jedynie Kościół katolicki jest równocześnie za ziemski i za nadziemski, by można go było tolerować. Świat lubi religię, nie będącą tem ani tamtem, religię nie bardzo wymowną o tamtym święcie, a nie za praktyczną dla tego świata, miły i wygodny kompromis między obu, czyli „moralność z odrobiną uczucia”. Taki rodzaj religii ma zawsze powodzenie, a co najmniej jest tolerowany. Taka religia nigdy nie wchodzi na Golgotę, nigdy nie bywa krzyżowana między dwoma łotrami.
Czy nie jest to ogromnie charakterystyczną cechą Boskiej Prawdy w przeciwieństwie do ludzkiej, że musi ona zawsze żyć w atmosferze tragedii? Czy nie jest również cechą Boskiej Prawdy, że zawsze musi być oskarżana jako w obu kierunkach za krańcowa? Gdyż prawda Boża musi być krańcowa, musi zawsze w obu kierunkach iść za daleko, ponieważ jest Boża, czyli za wielka dla tego świata. Musi być bardziej ludzka niż człowiek, a przez to nie ludzka, i daleko więcej Boska, niż może być człowiek, a przeto fantastyczna. Motyl, gdyby miał rozum, uważałby człowieka za bardzo niepraktyczne stworzenie, które albo zrywa kwiaty — czynność brutalna i bezsensowna, ponieważ one zawierają miód, jedyną wartościową rzecz w świecie według motyla; — albo znowu zupełnie nie zwraca uwagi na kwiaty. Tak samo świat, niezmiernie zajęty swemi sprawami, uważa, że Kościół jest beznadziejnie nierozsądny. Kościół bierze pieniądze, klejnoty, muzykę, architekturę, zajmuje się polityką w monarchiach i republikach, słowem temi rzeczami, które świat najbardziej ceni, a potem nagle mówi, że to wszystko nie ma znaczenia wobec życia przyszłego, i rzuca te sprawy, jak niedawno we Francji. Jest on zanadto światowy, by być naprawdę uduchowionym, i zanadto uduchowiony, by mieć wartość dla zwykłych ludzi. A ponieważ w danym wypadku motyl jest silniejszy, więc Bóg- Człowiek jest ukoronowany cierniem i ukrzyżowany na pierwszem lepszem drzewie, bo jest za krańcowy dla rozsądnego motyla. On nie jest odpowiedni ani dla nieba, ani dla ziemi, jest więc pomiędzy niemi zawieszony.
Zaś ludzkim stowarzyszeniom powodzi się dobrze. Nikt nie pragnie krzyżować ich, ponieważ one się godzą na taki lub owaki kompromis. One „zstępują z krzyża” i zbawiają siebie, starając się zbawiać innych. One nie rozumieją, że nie mogą zbawić i siebie i innych; dlatego ludzie są tolerancyjnie usposobieni dla nich, one są tak wygodnie ludzkie. Czy tak nie jest? Czy nie jest prawdą, że przeciętna, protestancka rodzina spokojnie znosi przejście swych członków do innej sekty, lecz jeśli syn czy córka w tej rodzinie zostaną katolikami, to krok ich jedynie do dwóch łotrów można przyrównać? Tak, Kościołowi stanowczo nie powiodło się! Ale tak samo nie powiodło się i Jezusowi Chrystusowi.
„Chrystus w życiu Kościoła”. – Klucz do zrozumienia katolickiej wiary. Cz.VII. Getsemane


Dodaj odpowiedź do Zbyszek Anuluj pisanie odpowiedzi