„Chrystus w życiu Kościoła”. – Klucz do zrozumienia katolickiej wiary. Cz.V. Charakterystyka pracy publicznej


Życie i działalność Chrystusa

IV.

CHARAKTERYSTYKA‎ ‎PUBLICZNEJ ‎PRACY.

1.‎ ‎Najczyściej‎ ‎ze‎ ‎wszystkich‎ ‎zarzutów,‎ ‎przeciw Kościołowi‎ ‎przez‎ ‎niekatolików‎ ‎podnoszonych,‎ ‎słyszy się‎ ‎zarzut,‎ ‎że‎ ‎Kościół‎ ‎jest‎ ‎zanadto‎ ‎niezmienny.‎ ‎Natura ludzka‎ ‎—‎ ‎mówią‎ ‎oni‎ ‎—‎ ‎jest‎ ‎bardzo‎ ‎skomplikowana i‎ ‎zmienna,‎ ‎co‎ ‎jest‎ ‎dobre‎ ‎dla‎ ‎jednego‎ ‎charakteru,‎ ‎może być‎ ‎złe‎ ‎dla‎ ‎innego;‎ ‎co‎ ‎jest‎ ‎prawdą‎ ‎dla‎ ‎jednych,‎ ‎może być‎ ‎fałszem‎ ‎dla‎ ‎innych;‎ ‎różnice‎ ‎czasu‎ ‎i‎ ‎przestrzeni są‎ ‎święte;‎ ‎wiek‎ ‎dwudziesty‎ ‎nie‎ ‎może‎ ‎tak‎ ‎myśleć,‎ ‎jak myślał‎ ‎wiek‎ ‎czternasty;‎ ‎Neapolitańczyk‎ ‎nie‎ ‎może‎ ‎tak wierzyć,‎ ‎jak‎ ‎północny‎ ‎Niemiec;‎ ‎wreszcie‎ ‎Prawda,‎ ‎choć jedna,‎ ‎ma‎ ‎niezliczoną‎ ‎ilość‎ ‎postaci:‎ ‎nieuwzględnianie przeto‎ ‎tego‎ ‎faktu,‎ ‎narzucanie‎ ‎tych‎ ‎samych‎ ‎dogmatów wszystkim‎ ‎ludziom‎ ‎musi‎ ‎skończyć‎ ‎się‎ ‎niepowodzeniem lub‎ ‎intelektualną‎ ‎tyranią.‎

‎To‎ ‎też‎ ‎Kościół‎ ‎katolicki‎ ‎jest uznany‎ ‎za‎ ‎wroga‎ ‎Prawdy,‎ ‎bo‎ ‎właśnie‎ ‎w‎ ‎ten‎ ‎sposób postępuje.‎ ‎Ma‎ ‎on‎ ‎odwagę‎ ‎głoszenia‎ ‎jednej‎ ‎wiary‎ ‎dla wszystkich,‎ ‎niedopuszczania‎ ‎różnych‎ ‎punktów‎ ‎widzenia, pozostaje‎ ‎nieubłaganym‎ ‎wrogiem‎ ‎postępowej‎ ‎wiedzy, której‎ ‎snać‎ ‎się‎ ‎obawia,‎ ‎że‎ ‎może‎ ‎ona‎ ‎zniszczyć‎ ‎wiarę w‎ ‎jego‎ ‎naukę,‎ ‎zmusza‎ ‎do‎ ‎milczenia‎ ‎i‎ ‎potępia‎ ‎swoich własnych‎ ‎kapłanów,‎ ‎mających‎ ‎tendencję‎ ‎do‎ ‎samodzielnego‎ ‎myślenia.

 

Niektóre‎ ‎inne‎ ‎religje‎ ‎są‎ ‎nam‎ ‎stawiane‎ ‎na‎ ‎wzór. Na przykład‎ ‎Kościół‎ ‎anglikański‎ ‎jest‎ ‎przez‎ ‎wielu‎ ‎uważany‎ ‎za‎ ‎najlepszego‎ ‎przedstawiciela‎ ‎istotnej‎ ‎prawdy, ponieważ‎ ‎liczy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎różnemi‎ ‎względami‎ ‎i‎ ‎zostawia swym‎ ‎członkom‎ ‎stosunkowo‎ ‎dużą‎ ‎swobodę.‎ ‎I‎ ‎tak‎ ‎np. pozwala‎ ‎niektórym‎ ‎ze‎ ‎swych‎ ‎kapłanów‎ ‎wykładać‎ ‎wiarę w‎ ‎praktyce‎ ‎prawie‎ ‎nie‎ ‎różniącą‎ ‎się‎ ‎od‎ ‎katolicyzmu, innym‎ ‎znowu‎ ‎—‎ ‎podobną‎ ‎do‎ ‎kalwinizmu,‎ ‎jeszcze‎ ‎innym naukę‎ ‎pośrednią,‎ ‎a‎ ‎różną‎ ‎od‎ ‎obu.‎ ‎Pozwala‎ ‎zatem‎ ‎na różne‎ ‎stanowiska‎ ‎w‎ ‎pojmowaniu‎ ‎wiary‎ ‎i‎ ‎wyrzeka‎ ‎się rozsądzania‎ ‎ich.‎ ‎Żaden‎ ‎z‎ ‎głosicieli‎ ‎tych‎ ‎różnych‎ ‎poglądów‎ ‎nie‎ ‎ma‎ ‎prawa‎ ‎uważać‎ ‎się‎ ‎za‎ ‎wyłącznego‎ ‎przedstawiciela‎ ‎anglikanizmu,‎ ‎przeciwników‎ ‎zaś‎ ‎—‎ ‎za‎ ‎odstępców.‎ ‎Nawet‎ ‎ów‎ ‎pośredni‎ ‎kierunek,‎ ‎reprezentujący „złoty‎ ‎środek”,‎ ‎nie‎ ‎może‎ ‎występować‎ ‎jako‎ ‎przedstawiciel‎ ‎Kościoła‎ ‎anglikańskiego.‎ ‎Gdyż‎ ‎póki‎ ‎Kościół ten‎ ‎pozwala‎ ‎różnym‎ ‎kierunkom‎ ‎na‎ ‎ich‎ ‎stanowiska‎ ‎odrębne,‎ ‎nie‎ ‎odrzucając‎ ‎ich‎ ‎od‎ ‎siebie,‎ ‎to‎ ‎ipso‎ ‎facto‎ ‎godzi się‎ ‎na‎ ‎ich‎ ‎pojęcia.‎ ‎Stąd‎ ‎widocznem‎ ‎jest,‎ ‎iż‎ ‎mimo‎ ‎tego, co‎ ‎niektórzy‎ ‎pisarze‎ ‎utrzymują,‎ ‎Kościół‎ ‎ten‎ ‎nie‎ ‎ma pewności‎ ‎w‎ ‎kwestii‎ ‎Prawdy,‎ ‎i‎ ‎może‎ ‎przyjąć‎ ‎za‎ ‎swą dewizę‎ ‎epigramat‎ ‎Bernarda‎ ‎Shaw:‎ ‎„Złota‎ ‎reguła‎ ‎jest, że‎ ‎niema‎ ‎złotej‎ ‎reguły”.‎ ‎Są‎ ‎jednak‎ ‎tacy‎ ‎jeszcze,‎ ‎dla których‎ ‎i‎ ‎anglikański‎ ‎Kościół‎ ‎jest‎ ‎za‎ ‎surowy;‎ ‎twierdzą oni,‎ że‎ ‎jego‎ ‎reguły‎ ‎krępują‎ ‎w‎ ‎nierozsądny‎ ‎sposób‎ ‎kler i‎ ‎członków‎ ‎świeckich,‎ ‎i‎ ‎każą‎ ‎nam‎ ‎za‎ ‎pewniejsze‎ ‎odeń źródło‎ ‎prawdy‎ ‎uważać‎ ‎jeszcze‎ ‎mniej‎ ‎zdecydowane‎ ‎religijne‎ ‎systemy.‎ ‎Jeszcze‎ ‎inni‎ ‎uważają‎ ‎każdy‎ ‎system‎ ‎za krępujący,‎ ‎są‎ ‎zdania,‎ ‎że‎ ‎każdy‎ ‎człowiek,‎ ‎chcąc‎ ‎być w‎ ‎zgodzie‎ ‎ze‎ ‎swem‎ ‎sumieniem,‎ ‎musi‎ ‎sam‎ ‎stworzyć‎ ‎sobie‎ ‎religię,‎ ‎dogmaty‎ ‎nie‎ ‎mogą‎ ‎być‎ ‎ostateczne‎ ‎i‎ ‎niezmienne.‎ ‎Powinniśmy‎ ‎—‎ ‎ich‎ ‎zdaniem‎ ‎—‎ ‎naszą‎ ‎teologię dostosowywać‎ ‎do‎ ‎bieżącej‎ ‎chwili,‎ ‎jeśli‎ ‎ma‎ ‎ona‎ ‎być przyjęta‎ ‎przez‎ ‎ludzi‎ ‎myślących.‎ ‎Wszyscy‎ ‎zaś‎ ‎godzą się‎ ‎na‎ ‎jedno‎ ‎mimo‎ ‎różnicy‎ ‎pojęć,‎ że‎ ‎Kościół‎ ‎katolicki przez‎ ‎swą‎ ‎niezmienność,‎ ‎swój‎ ‎dogmatyzm‎ ‎jest‎ ‎najoczywiściej‎ ‎w‎ ‎błędzie.

Wszystkie‎ ‎te‎ ‎zarzuty‎ ‎ze‎ ‎stanowiska‎ ‎niekatolickiego są‎ ‎bardzo‎ ‎rozsądne.‎ ‎Jeśli‎ ‎Prawda‎ ‎jest‎ ‎rzeczą‎ ‎względną, jeśli‎ ‎największem‎ ‎zbliżeniem‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎niej‎ ‎jest‎ ‎suma‎ ‎dodanych‎ ‎do‎ ‎siebie‎ ‎opinii ‎najkompetentniejszych‎ ‎w‎ ‎sprawach‎ ‎religii‎ ‎ludzi,‎ ‎jeśli‎ ‎Prawda‎ ‎religijna‎ ‎jest‎ ‎dostępna dla‎ ‎czysto‎ ‎ludzkiego‎ ‎wysiłku,‎ ‎to‎ ‎wszystkie‎ ‎te‎ ‎zarzuty są‎ ‎słuszne.‎ ‎W‎ ‎takim‎ ‎razie‎ ‎potrzebne‎ ‎są‎ ‎Kościoły‎ ‎narodowe‎ ‎dla‎ ‎tych,‎ ‎którzy‎ ‎pragną‎ ‎mieć‎ ‎jakiś‎ ‎łącznik‎ ‎z‎ ‎rodakami,‎ ‎dalej‎ ‎różne‎ ‎kościoły‎ ‎odpowiednie‎ ‎do‎ ‎charakterów,‎ ‎pragnących‎ ‎mieć‎ ‎odpowiednią‎ ‎dla‎ ‎siebie‎ ‎religię. Indywidualizm‎ ‎religijny,‎ ‎dla‎ ‎chcących‎ ‎osobiście‎ ‎zbadać każdą‎ ‎doktrynę,‎ ‎na‎ ‎którą‎ ‎się‎ ‎godzą‎ ‎—‎ ‎ma‎ ‎wówczas pełne‎ ‎uzasadnienie.

Te‎ ‎grupy‎ ‎wierzących‎ ‎postępują‎ ‎bardzo‎ ‎rozsądnie, gdy‎ ‎jako‎ ‎czysto‎ ‎ludzkie‎ ‎stowarzyszenia‎ ‎łączą‎ ‎się w‎ ‎studjach‎ ‎nad‎ ‎prawdą‎ ‎dla‎ ‎czci‎ ‎Boga‎ ‎i‎ ‎propagowania swych‎ ‎opinii,‎ ‎i‎ ‎są‎ ‎równie‎ ‎miłosierne‎ ‎jak‎ ‎rozsądne,‎ ‎dając‎ ‎wielką‎ ‎swobodę‎ ‎niezależnym‎ ‎myślicielom,‎ ‎nie‎ ‎mogącym‎ ‎dokładnie‎ ‎dopasować‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎żadnych‎ ‎formułek. Lecz‎ ‎jeśli‎ ‎Prawda‎ ‎religijna‎ ‎jest‎ ‎czemś‎ ‎innem,‎ ‎jeśli‎ ‎jest zbiorem‎ ‎faktów‎ ‎objawionych‎ ‎przez‎ ‎Boga,‎ ‎w‎ ‎takim‎ ‎razie‎ ‎całe‎ ‎to‎ ‎stanowisko‎ ‎nie‎ ‎ma‎ ‎podstawy.‎ ‎Jeśli‎ ‎Prawda jest‎ ‎obiektywnym‎ ‎faktem,‎ ‎jednakim‎ ‎dla‎ ‎wszystkich,‎ ‎to szkoły‎ ‎i‎ ‎stronnictwa‎ ‎są‎ ‎bez‎ ‎znaczenia.‎ ‎Nie‎ ‎mamy‎ ‎szkół ani‎ ‎sekt‎ ‎na‎ ‎temat‎ ‎orbity‎ ‎ziemi‎, ‎albo‎ ‎na‎ ‎temat‎ ‎istnienia świata‎ ‎zwierzęcego,‎ ‎a‎ ‎osoby,‎ ‎które by‎ ‎wątpiły‎ ‎o‎ ‎tych faktach,‎ ‎umieścilibyśmy‎ ‎w‎ ‎domu‎ ‎wariatów.

Gdy‎ ‎spojrzymy‎ ‎na‎ ‎życie‎ ‎Chrystusa‎ ‎w‎ ‎Ewangeliach, to‎ ‎znajdziemy,‎ ‎że‎ ‎ta‎ ‎niezmienność‎ ‎i‎ ‎stanowczość‎ ‎są cechami‎ ‎Jego‎ ‎nauki,‎ ‎najbardziej‎ ‎uderzającemi‎ ‎tych,‎ ‎którzy‎ ‎Go‎ ‎słuchali.‎ ‎Za‎ ‎Jego‎ ‎czasów‎ ‎ludzie‎ ‎byli‎ ‎przyzwyczajeni‎ ‎do‎ ‎rozmaitych‎ ‎szkół‎ ‎filozoficznych‎ ‎i‎ ‎do‎ ‎różnych „rodzajów‎ ‎prawdy”,‎ ‎zupełnie‎ ‎tak‎ ‎samo‎ ‎jak‎ ‎my‎ ‎dzisiaj. Każdy‎ ‎ówczesny‎ ‎filozof‎ ‎i‎ ‎każdy‎ ‎rabbi‎ ‎miał‎ ‎swych‎ ‎uczniów;‎ ‎ogół‎ ‎mieszkańców‎ ‎Jerozolimy‎ ‎mimo‎ ‎objawienia, jakie‎ ‎mówiono,‎ ‎że‎ ‎otrzymał‎ ‎Mojżesz,‎ ‎znajdował‎ ‎się w‎ ‎stanie‎ ‎podobnym‎ ‎do‎ ‎tego,‎ ‎w‎ ‎jakim‎ ‎my‎ ‎się‎ ‎dziś‎ ‎znajdujemy.‎ ‎Rozwijała‎ ‎się‎ ‎tam‎ ‎teoria‎ ‎(jak‎ ‎zawsze‎ ‎w‎ ‎każdej religji‎ ‎ziemskiej,‎ ‎wcześniej‎ ‎czy‎ ‎później),‎ ‎że‎ ‎ponieważ ludzie‎ ‎mają‎ ‎indywidualne‎ ‎charaktery,‎ ‎to‎ ‎ich‎ ‎pojęcie Prawdy‎ ‎(a‎ ‎zatem‎ ‎i‎ ‎sama‎ ‎Prawda)‎ ‎musi‎ ‎być‎ ‎indywidualne,‎ ‎czyli‎ ‎innemi‎ ‎słowami,‎ ‎ponieważ‎ ‎ludzkie‎ ‎pojęcie Prawdy‎ ‎jest‎ ‎subiektywne,‎ ‎to‎ ‎i‎ ‎sama‎ ‎Prawda‎ ‎jest‎ ‎także subiektywna.‎ ‎Byli‎ ‎tam‎ ‎uczeni‎ ‎w‎ ‎prawie,‎ ‎faryzeusze, arystokratyczni‎ ‎separatyści,‎ ‎ludzie‎ ‎nadzwyczaj‎ ‎uczciwi, którzy‎ ‎przestrzegali‎ ‎święcie‎ ‎Prawa‎ ‎Bożego,‎ ‎tak‎ ‎jak‎ ‎je rozumieli,‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎najdrobniejszych‎ ‎szczegółów.‎ ‎Byli saduceusze,‎ ‎także‎ ‎uczeni,‎ ‎z‎ ‎wyraźną‎ ‎tendencją‎ ‎do‎ ‎eschatologii (1‎)‎ ‎herodjanie,‎ ‎partja‎ ‎narodowa,‎ ‎zeloci,‎ ‎esseńczycy i‎ ‎t.‎ ‎d.‎ ‎Każda‎ ‎partja‎ ‎miała‎ ‎prawo‎ ‎do‎ ‎życia,‎ ‎każda‎ ‎do pewnego‎ ‎stopnia‎ ‎była‎ ‎uznana;‎ ‎w‎ ‎ten‎ ‎niezmiernie‎ ‎ludzki stan‎ ‎rzeczy‎ ‎zstąpił‎ ‎On,‎ ‎który‎ ‎śmiał‎ ‎powiedzieć‎ ‎w‎ ‎samej świątyni‎ ‎Boga,‎ ‎gdzie‎ ‎dysputowały‎ ‎szkoły:‎ ‎„Kto‎ ‎pragnie, niech‎ ‎do‎ ‎Mnie‎ ‎przyjdzie,”‎ ‎On,‎ ‎który‎ ‎ręce‎ ‎wyciągnął do‎ ‎zmęczonych‎ ‎dysputami,‎ ‎ciężarem‎ ‎pracy,‎ ‎poczuciem upadku,‎ ‎słowem‎ ‎do‎ ‎wszystkich,‎ ‎na‎ ‎których‎ ‎zaciążyło nieznośnie‎ ‎życie‎ ‎i‎ ‎rzekł:‎ ‎„Pójdźcie‎ ‎do‎ ‎Mnie‎ ‎wszyscy, którzy‎ ‎pracujecie‎ ‎i‎ ‎obciążeni‎ ‎jesteście,‎ ‎a‎ ‎Ja‎ ‎was‎ ‎pokrzepię.‎ ‎Albowiem‎ ‎jarzmo‎ ‎moje‎ ‎słodkie‎ ‎jest,‎ ‎a‎ ‎brzemię moje‎ ‎lekkie”‎ ‎(Mat.‎ ‎XI,‎ ‎28-30).‎ ‎Jam‎ ‎jest‎ ‎Drogą‎ ‎i‎ ‎Prawdą i‎ ‎Żywotem.‎ ‎Nikt‎ ‎nie‎ ‎przychodzi‎ ‎do‎ ‎Ojca,‎ ‎jak‎ ‎tylko przeze‎ ‎Mnie“‎ ‎(Jan‎ ‎XIV,‎ ‎6).‎ ‎A‎ ‎lud,‎ ‎największe‎ ‎mający prawo‎ ‎do‎ ‎sądzenia,‎ ‎lud,‎ ‎reprezentowany‎ ‎przez‎ ‎pasterzy i‎ ‎rybaków,‎ ‎wydał‎ ‎o‎ ‎Nim‎ ‎sąd‎ ‎taki:‎ ‎„Zdumiewały‎ ‎się dusze‎ ‎nad‎ ‎nauką‎ ‎Jego,‎ ‎nauczał‎ ‎je‎ ‎bowiem‎ ‎mocą‎ ‎Swej własnej‎ ‎powagi,‎ ‎a‎ ‎nie‎ ‎jak‎ ‎ich‎ ‎uczeni‎ ‎i‎ ‎faryzeusze‎”. (Mat.‎ ‎VII,‎ ‎29).

Głoszenie,‎ ‎że‎ ‎się‎ ‎posiada‎ ‎Prawdę‎ ‎lub‎ ‎że‎ ‎się‎ ‎nią‎ ‎jest, jeszcze‎ ‎nie‎ ‎jest‎ ‎pewnym‎ ‎dowodem‎ ‎prawdziwości‎ ‎tegoż twierdzenia.‎ ‎Przeważna‎ ‎część‎ ‎założycieli‎ ‎nowych‎ ‎kierunków‎ ‎myśli‎ ‎twierdzi‎ ‎to‎ ‎zazwyczaj;‎ ‎aczkolwiek‎ ‎św. Augustyn‎ ‎zauważył,‎ ‎że‎ ‎nikt‎ ‎tak‎ ‎stanowczo‎ ‎tego‎ ‎nie twierdził,‎ ‎jak‎ ‎Chrystus.‎ ‎Ale‎ ‎też‎ ‎jeśli‎ ‎jest‎ ‎na‎ ‎świecie gdzie‎ ‎Boski‎ ‎Nauczyciel,‎ ‎to‎ ‎musi‎ ‎On‎ ‎twierdzić‎ ‎to‎ ‎w‎ ‎najbardziej‎ ‎stanowczej‎ ‎formie.‎ ‎Ludzkie‎ ‎społeczeństwa lub‎ ‎władze‎ ‎zwykle‎ ‎okazują‎ ‎pewną‎ ‎skłonność‎ ‎do‎ ‎wahania‎ ‎się‎ ‎wobec‎ żądań‎ ‎świata.‎ ‎Wcześniej‎ ‎lub‎ ‎później wahanie‎ ‎to‎ ‎zawsze‎ ‎da‎ ‎się‎ ‎zauważyć.‎ ‎Jedynie‎ ‎zaś Boski‎ ‎Nauczyciel‎ ‎zawsze‎ ‎i‎ ‎stale‎ ‎to‎ ‎samo‎ ‎utrzymywał. On‎ ‎jeden‎ ‎zachował‎ ‎ciągle‎ ‎ten‎ ‎sam‎ ‎spokój,‎ ‎z‎ ‎jakim‎ ‎zaczynał,‎ ‎gdyż‎ ‎On‎ ‎jeden‎ ‎miał‎ ‎tę‎ ‎Boską‎ ‎pewność‎ ‎siebie potrzebną‎ ‎przy‎ ‎takiem‎ ‎twierdzeniu.‎ ‎Nauczanie‎ ‎„mocą swej‎ ‎własnej‎ ‎powagi“‎ ‎będzie‎ ‎zawsze‎ ‎wybitną‎ ‎Jego‎ ‎cechą.‎ ‎Światu‎ ‎wyda‎ ‎się‎ ‎On‎ ‎zawsze‎ ‎nieznośnie‎ ‎stanowczy‎ ‎i‎ ‎bezwzględny.

 

Jeżeli‎ ‎rzucimy‎ ‎okiem‎ ‎na‎ ‎przeszłość,‎ ‎a‎ ‎także‎ ‎na współczesność, to‎ ‎znajdujemy‎ ‎tylko‎ ‎jedno‎ ‎takie‎ ‎ciągłe twierdzenie,‎ ‎wyrażane‎ ‎z‎ ‎absolutną‎ ‎pewnością‎ ‎siebie, od‎ ‎dnia,‎ ‎gdy‎ ‎Jezus‎ ‎zstąpił‎ ‎na‎ ‎scenę‎ ‎świata;‎ ‎jedyną‎ ‎instytucję,‎ ‎która‎ ‎umiała‎ ‎wzbudzić‎ ‎w‎ ‎siebie‎ ‎tak‎ ‎zupełną i‎ ‎ślepą‎ ‎wiarę,‎ ‎jaką‎ ‎muszą‎ ‎mieć‎ ‎ci,‎ ‎którzy‎ ‎rozpoznają Boskiego‎ ‎Mistrza;‎ ‎do‎ ‎tej‎ ‎jedynej‎ ‎instytucji‎ ‎odnosi‎ ‎się ciągle‎ ‎wzruszający‎ ‎okrzyk‎ ‎św.‎ ‎Piotra:‎ ‎„Do‎ ‎kogóż‎ ‎pójdziemy?‎ ‎Słowa‎ ‎żywota‎ ‎wiecznego‎ ‎masz”‎ ‎(J.‎ ‎VI,‎ ‎69). I‎ ‎tę‎ ‎właśnie‎ ‎instytucję‎ ‎inni‎ ‎poszukiwacze‎ ‎prawdy obarczają‎ ‎zarzutem,‎ ‎że‎ ‎uczy‎ ‎ona,‎ ‎jakoby‎ ‎miała‎ ‎sama tylko‎ ‎przywilej‎ ‎nauczania,‎ ‎zarzucają‎ ‎jej,‎ ‎że‎ ‎śmie‎ ‎wobec różnorodności‎ ‎ludzkiego‎ ‎doświadczenia‎ ‎mówić:‎ ‎„Mam, a‎ ‎raczej‎ ‎jestem‎ ‎Prawdą,‎ ‎całą‎ ‎Prawdą‎ ‎i‎ ‎tylko‎ ‎Prawdą! Pójdźcie‎ ‎do‎ ‎mnie‎ ‎i‎ ‎odpoczywajcie”‎.‎ ‎Ta‎ ‎jedna‎ ‎instytucja‎ ‎wobec‎ ‎uniwersalnego‎ ‎bożka‎ ‎wolnomyślności,‎ ‎wobec wahania‎ ‎nowoczesnej‎ ‎myśli‎ ‎i‎ ‎bezgranicznej‎ ‎tolerancji, ma‎ ‎odwagę‎ ‎potępiania‎ ‎i‎ ‎chwalenia,‎ ‎odrzucania‎ ‎tych, których‎ ‎uważa‎ ‎za‎ ‎niewiernych,‎ ‎ze‎ ‎swego‎ ‎grona,‎ ‎jak również‎ ‎podnoszenia‎ ‎zmęczonych‎ ‎i‎ ‎słabych;‎ ‎śmie‎ ‎być bezwzględną.

 

Warto‎ ‎zatem‎ ‎zastanowić‎ ‎się,‎ ‎czy‎ ‎ta‎ ‎zdumiewająca‎ ‎Boska‎ ‎pewność‎ ‎siebie,‎ ‎to‎ ‎twierdzenie‎ ‎bez‎ ‎wahania,‎ ‎ten‎ ‎sposób‎ ‎raczej‎ ‎oznajmiania‎ ‎niż‎ ‎pracowitego szukania,‎ ‎czy‎ ‎to‎ ‎wszystko‎ ‎nie‎ ‎jest‎ ‎właśnie‎ ‎tem,‎ ‎czego powinniśmy‎ ‎oczekiwać‎ ‎od‎ ‎Mistrza‎ ‎naprawdę‎ ‎zesłanego przez‎ ‎Boga,‎ ‎czy‎ ‎niema‎ ‎w‎ ‎tem‎ ‎prawdziwie‎ ‎Boskiego znamiema,‎ ‎które‎ ‎czuł‎ ‎Piotr,‎ ‎gdy‎ ‎zawołał:‎ ‎„Tu‎ ‎es Christus!‎ ‎Tyś‎ ‎jest‎ ‎Chrystus,‎ ‎Syn‎ ‎Boga‎ ‎żywego”‎ ‎(Mat. XVI,‎ ‎16).

 

2.‎ ‎Nie‎ ‎mamy‎ ‎tu‎ ‎możności‎ ‎omawiania‎ ‎szczegółowo‎ ‎identyczności‎ ‎istniejącej‎ ‎między‎ ‎dogmatyczną nauką‎ ‎Chrystusa‎ ‎a‎ ‎dogmatyczną‎ ‎nauką‎ ‎Kościoła‎ ‎katolickiego.‎ ‎Samo‎ ‎to,‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎dyskusją‎ ‎konieczną‎ ‎nad tak‎ ‎zwanym‎ ‎„rozwojem‎ ‎doktryny”,‎ ‎ową‎ ‎cechą‎ ‎żywej prawdy,‎ ‎o‎ ‎której‎ ‎wspomina‎ ‎Chrystus,‎ ‎gdy‎ ‎porównywa Królestwo‎ ‎Niebieskie‎ ‎do‎ ‎rozwijania‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎wzrastania drzewa‎ ‎z‎ ‎nasienia,‎ ‎—‎ ‎zajęłoby‎ ‎tom‎ ‎cały.‎ ‎Lecz‎ ‎przed pójściem‎ ‎dalej‎ ‎pragnę‎ ‎zwrócić‎ ‎uwagę‎ ‎na‎ ‎cztery‎ ‎punkty tej‎ ‎nauki,‎ ‎przy‎ ‎których‎ ‎musi‎ ‎nas‎ ‎zdumieć‎ ‎zupełna‎ ‎tożsamość‎ ‎nauki‎ ‎wówczas‎ ‎i‎ ‎dziś,‎ ‎jak‎ ‎również‎ ‎tożsamość stanowiska‎ ‎świata‎ ‎do‎ ‎tej‎ ‎nauki.

 

Widzieliśmy,‎ ‎że‎ ‎sposób,‎ ‎w‎ ‎jaki‎ ‎Chrystus‎ ‎nauczał, zdumiewał,‎ ‎lecz‎ ‎temat‎ ‎nauk‎ ‎był‎ ‎równie‎ ‎zdumiewający. Są‎ ‎w‎ ‎życiu‎ ‎Zbawiciela‎ ‎cztery‎ ‎chwile,‎ ‎gdy‎ ‎zarzuty Jego‎ ‎przeciwn‎ówów‎ ‎przybierają‎ ‎gwałtowną,‎ ‎prawie dramatyczną‎ ‎formę.

Pierwszą‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎jest‎ ‎zarzut‎ ‎Nikodema‎ ‎przeciw słowom‎ ‎Pana‎ ‎o‎ ‎chrzcie‎ ‎wodą,‎ ‎wyrażony‎ ‎w‎ ‎bardzo ziemski‎ ‎sposób:‎ ‎„Jakże‎ ‎może‎ ‎człowiek‎ ‎narodzić‎ ‎się, gdy‎ ‎jest‎ ‎starcem?”‎ ‎(J.‎ ‎III,‎ ‎4).

Drugą,‎ ‎w‎ ‎porządku‎ ‎myślowym,‎ ‎była‎ ‎krytyka‎ ‎Tego słów,‎ ‎odnoszących‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎odpuszczania‎ ‎grzechów.‎ ‎Odezwał‎ ‎się‎ ‎tu‎ ‎znowu‎ ‎ten‎ ‎sam‎ ‎ziemski‎ ‎dźwięk‎ ‎w‎ ‎słowach:‎ ‎„Któż‎ ‎może‎ ‎odpuszczać‎ ‎grzechy,‎ ‎jeśli‎ ‎nie‎ ‎sam Bóg?”‎ ‎(Mar.‎ ‎11,‎ ‎7).

Trzecia‎ ‎odnosi‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎Jego‎ ‎słów‎ ‎o‎ ‎„Żywym‎ ‎Chlebie‎”‎,‎ ‎który‎ ‎da‎ ‎z‎ ‎Nieba,‎ ‎i‎ ‎znowu‎ ‎zarzut:‎ ‎„Także‎ ‎Ten może‎ ‎dać‎ ‎Ciało‎ ‎Swe‎ ‎na‎ ‎pokarm?“‎ ‎(J.‎ ‎VI,‎ ‎53).

Wreszcie‎ ‎wszystkie‎ ‎trzy‎ ‎zarzuty‎ ‎łączą‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎jeden,‎ ‎w‎ ‎chęć‎ ‎ukamienowania,‎ ‎gdyż‎ ‎słowa‎ ‎za‎ ‎słabe‎ ‎wobec‎ ‎takiej‎ ‎okropności:‎ ‎„Pierwej‎ ‎nim‎ ‎Abraham‎ ‎stał się,‎ ‎Jam‎ ‎jest…‎ ‎Porwali‎ ‎tedy‎ ‎kamienie,‎ ‎aby‎ ‎rzucić, na‎ ‎Niego“‎ ‎([.‎ ‎VIII,‎ ‎53—59).

Otóż‎ ‎gdyby‎ ‎przeciętny‎ ‎krytyk‎ ‎katolicyzmu‎ ‎miał ułożyć‎ ‎na poczekaniu‎ ‎cztery‎ ‎najważniejsze‎ ‎zarzuty‎ ‎przeciw‎ ‎prawdzie‎ ‎katolickiej‎ ‎religji‎ ‎(„rozsądne‎ ‎zarzuty‎”‎, jakby‎ ‎je‎ ‎nazwał),‎ ‎to‎ ‎jestem‎ ‎przekonany,‎ ‎że‎ ‎na‎ ‎stu, dziewięćdziesięciu‎ ‎dziewięciu‎ ‎wybrałoby‎ ‎właśnie‎ ‎wyrażone‎ ‎w ‎‎Ewangeliach‎ ‎zarzuty.

Po‎ ‎pierwsze,‎ ‎powiedziałby,‎ ‎cały‎ ‎system‎ ‎sakramentalny‎ ‎jest‎ ‎błędny.‎ ‎Żaden‎ ‎inteligentny‎ ‎człowiek w‎ ‎dzisiejszych‎ ‎czasach‎ ‎nie‎ ‎może‎ ‎wierzyć,‎ ‎by‎ ‎czysto zewnętrzne‎ ‎ceremonie‎ ‎mogły‎ ‎wpływać‎ ‎na‎ ‎to‎ ‎tajemnicze‎ ‎życie‎ ‎duszy.‎ ‎Każdy‎ ‎charakter,‎ ‎dowodziłby,‎ ‎ma własne‎ ‎prawa‎ ‎wzrostu‎ ‎i‎ ‎rozwoju,‎ ‎własne‎ ‎nieuniknione zamiary‎ ‎i‎ ‎tendencje.‎ ‎Sakramenty‎ ‎mogą‎ ‎być‎ ‎pięknym symbolem,‎ ‎obrazem,‎ ‎naturalnie‎ ‎niedokładnym‎ ‎akcji Boga‎ ‎na‎ ‎duszę,‎ ‎lecz‎ ‎czemś‎ ‎więcej‎ ‎być‎ ‎nie‎ ‎mogą.‎ ‎Dalej‎ ‎mówiłby:‎ ‎Idziemy‎ ‎naprzód,‎ ‎od‎ ‎dzieciństwa‎ ‎do‎ ‎dojrzałości,‎ ‎korzystając‎ ‎z‎ ‎naszych‎ ‎dobrych‎ ‎uczynków, tracąc‎ ‎z‎ ‎powodu‎ ‎złych,‎ ‎i‎ ‎zmierzamy‎ ‎pod‎ ‎władzą‎ ‎trwałego‎ ‎i‎ ‎dającego‎ ‎się‎ ‎sprawdzić‎ ‎prawa‎ ‎od‎ ‎początku‎ ‎do końca.‎ ‎Niepodobna‎ ‎uwierzyć,‎ ‎żeby‎ ‎jakiś‎ ‎zewnętrzny akt‎ ‎mógł‎ ‎na‎ ‎nas‎ ‎wpłynąć‎ ‎radykalnie,‎ ‎gdyż‎ ‎nie‎ ‎może być‎ ‎przerwy‎ ‎w‎ ‎porządku‎ ‎świata.‎ ‎„Jak‎ ‎się‎ ‎może‎ ‎rodzić‎ ‎człowiek,‎ ‎będąc‎ ‎starym?‎ ‎Czy‎ ‎może‎ ‎wejść‎ ‎znowu do‎ ‎łona‎ ‎matki‎ ‎i‎ ‎narodzić‎ ‎się?‎ ‎Jak‎ ‎może‎ ‎człowiek znowu‎ ‎zaczynać‎ ‎od‎ ‎początku,‎ ‎dlatego‎ ‎że‎ ‎poddał‎ ‎się zewnętrznej‎ ‎ceremonji?”

Jeżeli‎ ‎będziemy‎ ‎trochę‎ ‎nalegali‎ ‎na‎ ‎tego‎ ‎krytyka, to‎ ‎dowiemy‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎głównie‎ ‎sprzeciwia‎ ‎się‎ ‎on‎ ‎doktrynie‎ ‎rozgrzeszania.‎ ‎Powie:‎ ‎Sprawy‎ ‎duszy‎ ‎ludzkiej‎ ‎są sprawami‎ ‎wyłącznie‎ ‎człowieka‎ ‎i‎ ‎Boga,‎ ‎dla‎ ‎nikogo więcej‎ ‎niema‎ ‎tam‎ ‎miejsca.‎ ‎Jeśli‎ ‎grzeszymy‎ ‎przeciw Bogu‎ ‎(a‎ ‎zło‎ ‎każdego‎ ‎t.‎ ‎zw.‎ ‎grzechu‎ ‎polega‎ ‎na‎ ‎tem, że‎ ‎zwrócony‎ ‎jest‎ ‎przeciw‎ ‎Bogu),‎ ‎to‎ ‎obchodzi‎ ‎to‎ ‎tylko Boga‎ ‎i‎ ‎grzesznika;‎ ‎system‎ ‎spowiedzi‎ ‎jest‎ ‎bezsensowy i‎ ‎przeciwny‎ ‎rozsądnej‎ ‎prawdzie,‎ ‎a‎ ‎zarazem‎ ‎drażniący. Słowem:‎ ‎,,Któż‎ ‎grzechy‎ ‎odpuszczać‎ ‎może,‎ ‎jeśli‎ ‎nie sam‎ ‎Bóg?”

Nalegajmy‎ ‎dalej,‎ ‎a‎ ‎w‎ ‎miarę‎ ‎jak‎ ‎się‎ ‎podnieci‎ ‎swemi‎ ‎argumentami,‎ ‎położy‎ ‎palec‎ ‎na‎ ‎tem,‎ ‎co‎ ‎jest‎ ‎samem sercem‎ ‎katolicyzmu,‎ ‎na‎ ‎wierze‎ ‎katolików,‎ ‎że‎ ‎Chrystus naprawdę‎ ‎daje‎ ‎Swe‎ ‎Ciało‎ ‎uczniom‎ ‎na‎ ‎pokarm.‎ ‎Powie nam,‎ ‎że‎ ‎na‎ ‎wszystko‎ ‎dałoby‎ ‎się‎ ‎może‎ ‎uzyskać‎ ‎jego zgodę,‎ ‎ale‎ ‎na‎ ‎to‎ ‎nie.‎ ‎Ma‎ ‎on‎ ‎wielki‎ ‎szacunek‎ ‎dla‎ ‎Kościoła‎ ‎katolickiego,‎ ‎uwielbia‎ ‎jego‎ ‎dobroczynność,‎ ‎gorliwość,‎ ‎nawet‎ ‎jego‎ ‎sposób‎ ‎czczenia‎ ‎Boga,‎ ‎lecz‎ ‎ten dogmat‎ ‎jest‎ ‎nieprzezwyciężoną‎ ‎przeszkodą.‎ ‎Może uważać‎ ‎to‎ ‎za‎ ‎symbol,‎ ‎uznawać‎ ‎jego‎ ‎uczuciową‎ ‎siłę lecz‎ ‎dla‎ ‎jego‎ ‎rozumu‎ ‎to‎ ‎za‎ ‎wiele.‎ ‎„Wiele‎ ‎przeto‎ ‎z‎ ‎pomiędzy‎ ‎uczniów‎ ‎Jego‎ ‎słysząc‎ ‎to,‎ ‎mówiło:‎ ‎Twarda‎ ‎jest ta‎ ‎mowal‎ ‎i‎ ‎któż‎ ‎jej‎ ‎słuchać‎ ‎może?‎ ‎Od‎ ‎tej‎ ‎chwili‎ ‎wielu z‎ ‎uczniów‎ ‎Jego‎ ‎odeszło‎ ‎precz‎ ‎i‎ ‎już‎ ‎mu‎ ‎nie‎ ‎towarzyszyli”‎ ‎(J.‎ ‎VI‎ ‎61,‎ ‎67).

Wreszcie‎ ‎krytyk‎ ‎nasz‎ ‎złączyłby‎ ‎w‎szystkie‎ ‎zarzuty‎ ‎w‎ ‎jeden,‎ ‎o‎ ‎którym‎ ‎już‎ ‎mówiliśmy‎ ‎obszernie. Jest‎ ‎nim‎ ‎ta‎ ‎Boska‎ ‎pewność‎ ‎siebie‎ ‎Kościoła,‎ ‎stanowiąca ostateczną‎ ‎przeszkodę.‎ ‎Mógłby‎ ‎on‎ ‎Kościół‎ ‎tolerować, gdyby‎ ‎tenże‎ ‎zgodził‎ ‎się‎ ‎stać‎ ‎w‎ ‎jednym‎ ‎szeregu‎ ‎z‎ ‎innymi, gdyby‎ ‎zajął‎ ‎miejsce‎ ‎między‎ ‎innemi‎ ‎religiami‎ ‎w‎ ‎święcie‎ ‎jako‎ ‎im‎ ‎równy.‎ ‎Jego‎ ‎niezmierna‎ ‎arogancja‎ ‎potępia‎ ‎go,‎ ‎bo,‎ ‎rozważając‎ ‎sumiennie,‎ ‎ta‎ ‎arogancja‎ ‎nie jest‎ ‎niczem‎ ‎innem‎ ‎jak‎ ‎potwierdzeniem‎ ‎Boskości‎ ‎Kościoła.‎ ‎Uczyć‎ ‎z‎ ‎taką‎ ‎pewnością‎ ‎siebie‎ ‎znaczy‎ ‎to‎ ‎po prostu‎ ‎przyznawać‎ ‎sobie‎ ‎Boskość;‎ ‎nieomylność‎ ‎dowodzi‎ ‎tego,‎ ‎—‎ ‎ekskomunika‎ ‎z‎ ‎tego‎ ‎wypływa.‎ ‎Jest‎ ‎to‎ ‎tyleż co‎ ‎twierdzić,‎ ‎że‎ ‎Kościół‎ ‎istnieje‎ ‎w‎ ‎samej‎ ‎myśli‎ ‎Bożej, że‎ ‎ma‎ ‎on‎ ‎wstęp‎ ‎na‎ ‎tajemne‎ ‎narady‎ ‎Boga,‎ że‎ ‎jest starszy‎ ‎od‎ ‎świata,‎ ‎że‎ ‎był‎ ‎przed‎ ‎Abrahamem,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎pewnem‎ ‎znaczeniu‎ ‎jest‎ ‎samym‎ ‎Bogiem,‎ ‎że‎ ‎co‎ ‎zwiąże‎ ‎na ziemi,‎ ‎jest‎ ‎związane‎ ‎w‎ ‎Niebie,‎ ‎co‎ ‎rozwiąże‎ ‎na‎ ‎ziemi, rozwiązane‎ ‎jest‎ ‎w‎ ‎Niebie…‎ ‎„Porwali‎ ‎kamienie,‎ ‎by rzucić‎ ‎na‎ ‎Niego“.

Nie‎ ‎mam‎ ‎zamiaru‎ ‎w‎ ‎tej‎ ‎pracy‎ ‎rozbierać‎ ‎szczegółowo‎ ‎dogmatów‎ ‎katolicyzmu‎ ‎ani‎ ‎odpowiadać‎ ‎na liczne‎ ‎i‎ ‎nieraz‎ ‎rozsądne‎ ‎zarzuty,‎ ‎jakie‎ ‎robią‎ ‎niekatolicy‎ ‎katolicyzmowi‎ ‎takiemu,‎ ‎jak‎ ‎go‎ ‎rozumieją,‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎każdym‎ ‎razie‎ ‎nie‎ ‎mogę‎ ‎zająć‎ ‎się‎ ‎rozbieraniem‎ ‎szczegółowem‎ ‎wyżej‎ ‎dotkniętych‎ ‎kwestyj.‎ ‎Zacytowałem‎ ‎tylko ustępy‎ ‎podtrzymujące‎ ‎moją‎ ‎tezę,‎ ‎że‎ ‎Chrystus‎ ‎jest‎ ‎zawsze‎ ‎jednaki,‎ ‎i‎ ‎źe‎ ‎tak‎ ‎samo‎ ‎jest‎ ‎ze‎ ‎światem.‎ ‎Czego On‎ ‎uczył,‎ ‎uczy‎ ‎teraz‎ ‎Kościół‎ ‎Tego;‎ ‎co‎ ‎świat‎ ‎mówił wtedy,‎ ‎powtarza‎ ‎teraz,‎ ‎często‎ ‎w‎ ‎tych‎ ‎samych‎ ‎słowach.
Pamiętam‎ ‎pochód‎ ‎protestancki‎ ‎w‎ ‎Anglji,‎ ‎mający‎ ‎na celu‎ ‎demonstrację‎ ‎przeciw‎ ‎twierdzeniu‎ ‎katolicyzmu, iż‎ ‎jest‎ ‎zgodny‎ ‎z‎ ‎Pismem‎ ‎św.‎ ‎Na‎ ‎chorągwi‎ ‎pochodu były‎ ‎ze‎ ‎wzruszającą‎ ‎prostotą‎ ‎wypisane‎ ‎właśnie‎ ‎słowa faryzeuszów‎ ‎przeciw‎ ‎jednemu‎ ‎z‎ ‎dogmatów’:‎ ‎„Któż może‎ ‎odpuszczać‎ ‎grzechy,‎ ‎jeśli‎ ‎nie‎ ‎sam‎ ‎Bóg?“‎ ‎(Mar. II,‎ ‎7).‎ ‎W‎ ‎ten‎ ‎sposób‎ ‎morderca‎ ‎może‎ ‎się‎ ‎zasłaniać przykładem‎ ‎innej‎ ‎biblijnej‎ ‎postaci‎ ‎i‎ ‎napisać‎ ‎na‎ ‎ścianie swej‎ ‎celi:‎ ‎„Zalim‎ ‎ja‎ ‎jest‎ ‎stróżem‎ ‎brata‎ ‎mego?‎11‎ ‎(Gen. IV,‎ ‎9);‎ ‎tak‎ ‎samo‎ ‎ateista‎ ‎może‎ ‎cytować‎ ‎Pismo‎ ‎św.,‎ ‎że „nie ma‎ ‎Boga“‎ ‎(Ps.‎ ‎XIII,‎ ‎1).

W końcu‎ ‎pragnę‎ ‎zwrócić‎ ‎uwagę‎ ‎na‎ ‎jeszcze‎ ‎jedno. Jest‎ ‎faktem,‎ ‎że‎ ‎Pan‎ ‎nasz‎ ‎mówił‎ ‎te‎ ‎słowa,‎ ‎jest‎ ‎faktem, źe‎ ‎dziś‎ ‎Kościół‎ ‎je‎ ‎powtarza.‎ ‎Dalej‎ ‎jest‎ ‎również‎ ‎faktem,‎ ‎źe‎ ‎te‎ ‎rzeczy‎ ‎są‎ ‎przeciwne‎ ‎ludzkiemu‎ ‎doświadczeniu‎ ‎świata‎ ‎niekatolickiego.‎ ‎Otóż‎ ‎pytam‎ ‎się,‎ ‎czy‎ ‎sama wspaniałość‎ ‎tych‎ ‎twierdzeń‎ ‎i‎ ‎zdumiewająca‎ ‎jednomyślność‎ ‎250‎ ‎milionów‎ ‎katolików‎ ‎wierzących‎ ‎w‎ ‎nie,‎ ‎czy pewność‎ ‎siebie,‎ ‎mogąca‎ ‎wymówić‎ ‎te‎ ‎słowa,‎ ‎i‎ ‎potęga, której‎ ‎jakoś‎ ‎udało‎ ‎się‎ ‎te‎ ‎tłumy‎ ‎dusz‎ ‎wszystkich‎ ‎wieków,‎ ‎charakterów,‎ ‎stopni‎ ‎inteligencji,‎ ‎narodowości przekonać‎ ‎o‎ ‎tem‎ ‎nie‎ ‎jak‎ ‎o‎ ‎formułce‎ ‎naukowej‎ ‎lub o‎ ‎filozoficznym‎ ‎systemie,‎ ‎lecz‎ ‎jako‎ ‎o‎ ‎podstawie,‎ ‎o‎ ‎dźwigni‎ ‎ich‎ ‎duchowego‎ ‎życia,‎ ‎tak‎ ‎że‎ ‎wielu‎ ‎nie‎ ‎tylko‎ ‎na śmierć‎ ‎poszło‎ ‎dla‎ ‎tych‎ ‎idei,‎ ‎lecz‎ ‎(co‎ ‎daleko‎ ‎ważniejsze)‎ ‎żyło‎ ‎dla‎ ‎nich‎ ‎i‎ ‎przez‎ ‎nie,‎ ‎czy‎ ‎to‎ ‎nie‎ ‎jest‎ ‎najsilniejszym‎ ‎dowodem‎ ‎Boskości‎ ‎takiej‎ ‎Potęgi‎ ‎i‎ ‎takiej pewności‎ ‎siebie?‎ ‎Wydaje‎ ‎się‎ ‎rzeczą‎ ‎nieprawdopodobną, by‎ ‎wszyscy‎ ‎członkowie‎ ‎jednego‎ ‎narodu‎ ‎zgodzili‎ ‎się na‎ ‎jedne‎ ‎zasady‎ ‎polityczne,‎ ‎a‎ ‎Kościół‎ ‎katolicki‎ ‎potrafił‎ ‎pogodzić‎ ‎na‎ ‎punkcie‎ ‎religji‎ ‎ludzi‎ ‎wszystkich‎ ‎narodowości.‎ ‎Kiedy‎ ‎byłem‎ ‎na‎ ‎uniwersytecie‎ ‎w‎ ‎Cambridge, często‎ ‎w‎ ‎jednej‎ ‎sali‎ ‎widziałem‎ ‎zgromadzonych‎ ‎ludzi jednej‎ ‎narodowości,‎ ‎a‎ ‎sześciu‎ ‎religij.‎ ‎Kiedy‎ ‎byłem w‎ ‎Rzymie,‎ ‎spotkałem‎ ‎w‎ ‎jednej‎ ‎sali‎ ‎ludzi‎ ‎sześciu‎ ‎narodowości‎ ‎a‎ ‎jednej‎ ‎religji…‎ ‎Czy‎ ‎można‎ ‎wyobrazić‎ ‎sobie,‎ ‎by‎ ‎tylko‎ ‎ludzka‎ ‎siła‎ ‎była‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎tego‎ ‎dokonać?

„Chrystus w życiu Kościoła”. – Klucz do zrozumienia katolickiej wiary. Cz.IV. Kuszenie


R.‎ ‎H.‎ ‎BENSON -CHRYSTUS W ŻYCIU KOŚCIOŁA, NAKŁAD‎ ‎KSIĘGARNI‎ ‎SW.‎ ‎WOJCIECHA.1921
(1‎)‎ ‎Eschatologia‎ ‎—‎ ‎nauka‎ ‎o‎ ‎rzeczach‎ ‎ostatecznych‎ ‎jak‎ ‎śmierć, sąd‎ ‎ostateczny,‎ ‎koniec‎ ‎świata‎ ‎etc.

ZASADY PUBLIKOWANIA KOMENTARZY
Prosimy o merytoryczne komentarze. Naszym celem jest obnażanie kłamstwa, a nie przyczynianie się do potęgowania zamętu. Dlatego bezpodstawne opinie zaprzeczające obiektywnej prawdzie publikujemy wyłącznie, gdy zachodzi potrzeba reakcji na fałszywe informacje.

Jedna odpowiedź do „„Chrystus w życiu Kościoła”. – Klucz do zrozumienia katolickiej wiary. Cz.V. Charakterystyka pracy publicznej”

  1. Awatar Zbyszek
    Zbyszek

    Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

    Polubienie

Skomentuj