CZĘŚĆ CZWARTA
KLĘSKA I TRIUMF CHRYSTUSA
KRZYŻ
I.
W poprzedzających rozdziałach zastanawialiśmy się, w Jaki sposób Chrystus ewangeliczny żyjący w Kościele został odrzucony; jak każda idea, która nie jest z Nim, jest przeciw Niemu, każda stojąca poza Nim, jest przeciw Niemu. Wielbiciele Dobra tolerują wielbicieli Prawdy, artyści tolerują prawodawców, lecz przeciw Niemu wszyscy się jednoczą. Herod i Piłat godzą się z sobą. Kaifasz i Piłat radzą długo, gdy tylko Chrystus ukaże się na scenie. „Wszyscy książęta ziemscy powstali z stolic swoich” (Iz. XIV, 9).
Obecnie rozpatrzeć mamy wielkość niepowodzenia Chrystusa w Ewangeliach i w Kościele. Już pierwej zaznaczyłem, że nie tylko nie przekonywa On świata, lecz nawet przyjaciół nie umie zatrzymać przy sobie. Piotr, na którym Kościół jest zbudowany, wypiera Go się; Jan, opierający głowę przy wieczerzy na Jego piersi, milczy, gdy On jest oskarżony. Nie było nigdy bardziej zdumiewającego niepowodzenia jak niepowodzenie Chrystusa na Golgocie.
W późniejszej historii to samo powtarza się raz po raz. Nieprzyjaciele Kościoła mogą z pewną racją wykazać każdy moment, w którym powodem upadku Kościoła był upadek samych katolików. Mówią nam oni: „Wasze zasady są wspaniałe, przynajmniej wyglądają wspaniale, ale dlaczego nie wprowadzacie ich w życie? Kazanie na górze jest niezrównanym ideałem, ale dlaczego nie staracie się w czyn go wprowadzić?
Wadą chrześcijaństwa jest to, ze nie ma chrześcijan czynnych. Zaczynacie zawsze w dobry sposób, ale nie umiecie wytrwać w dobrem. Za Nerona i Dioklecjana byliście cudowni, lecz jak tylko wydało się wam, żeście naprawdę świat zdobyli, to pozwoliliście światu was zdobyć. Zbawiliście innych, a siebie nie umiecie zbawić. Dopóki Neron was męczył i palił, byliście wzorem do naśladowania, gdy Konstantyn zaczął was tolerować, popsuliście się. Zrobiliście w XIII w. piękny wysiłek, wydaliście naprawdę kilku świętych, ale jak tylko wasze klasztory rozrosły się, zaczęły się psuć. Mieliście przepiękne ideały, gdyście zaczęli nawracać Europę, ale po nawróceniu, sami za czasów Odrodzenia staliście się poganami. Jako ludzkiemu stowarzyszeniu stanowczo powiodło się wam: macie ogromną energię i żywotność, lecz jako (według waszego twierdzenia) Boskie stowarzyszenie, doprawdy zdumiewacie nieudatnością.
Jest to dokładnie historia Ewangelii. Raz po raz były chwile, gdy powodzenie Chrystusa zdawało się prawie zapewnione. Były chwile, gdy cały świat szedł za Nim, bo On tak doskonale wcielał jego ideały; gdy zdawało się, że cały świat przyjdzie siłą Go wziąć i obwołać królem; gdy królestwa tego świata leżały u nóg Jego — a jednak zawsze jakoś kończyło się na niczym. Całe Jego życie na ziemi było rośnięciem popularności aż do ostatniej chwili, a wtedy, nagle wszystko zawaliło się. Palmowa Niedziela bezpośrednio poprzedza Wielki Piątek. Procesja jednego dnia jest prawie powtórzeniem procesji dnia tamtego. Różnią się szczegółami tylko. I tak owe liście palm zamieniły się na lance, lecz tłum był ten sam, te same okrzyki, wołające króla żydowskiego, i główna Osoba ta sama.
Lecz triumf zmienił się w upadek, gdy tylko główne twierdzenie zostało wypowiedziane. Jako jedynie ziemski król był On witany i czczony, jako król niebieski został odrzucony i potępiony. Jako człowiek miał powodzenie, jako Bóg nie miał go. Jako demagog byłby triumfował, jako Bóg został ukrzyżowany.
Wszystko to prawda. Możemy uważać postęp Chrystusa w Ewangeliach i w Kościele jako triumf upadający albo upadek triumfujący. Niechrześcijanie patrzą z jednego stanowiska, chrześcijanie z drugiego. Zależy to zupełnie od naszego punktu widzenia, czy punktem tym jest ten świat, czy przyszły.
I tak dochodzimy wprost do zagadnienia cierpienia i upadku.
1.
Cierpienie jest problemem wiecznym, każdy wiek tworzy nowe rozwiązanie. Kiedyś sądzono po prostu, że jest to kwestia dokładnej nagrody lub kary. „Bądź cnotliwy, a nie będziesz cierpiał” że Bóg walczy nie z najmocniejszymi, lecz z najpobożniejszymi. A zawsze teoria ta zawodziła. „Mimo pięknych teorii — woła Dawid — widzę złych, kwitnących jak wiecznie zielony laur. Nie spotykają ich nieszczęścia jak innych ludzi, ani cierpią oni jak tamci. Zaczem myślałem, by zrozumieć to, ale nie potrafiłem. Aż” — ale o tym później.
Albo znowu ludziom zdawało się, że rozwiązali zagadnienie przez podsuwanie, że wewnętrzne pociechy wynagradzają zawsze zewnętrzne cierpienia cnotliwych, że w gruncie rzeczy są oni zawsze szczęśliwi mimo przeciwnych pozorów. Teoria ta dość długo miała powodzenie, aż ludzie poznali lepiej własne dusze i wtedy zrozumieli, że wewnętrzne cierpienia są równie realne, a nawet realniejsze od zewnętrznych. Dalej odkryli, że w ten sposób daleko więcej cierpią dobrzy niż źli, że dusze subtelne, uczuciowe są torturowane w sposób, o jakim natury grubsze nie wiedzą nawet, że cierpienia nie odczuwa się wskutek wbicia gwoździ i cierni, lecz w agonii w Getsemane tak dotkliwej, iż sama dusza oblewa się krwawym potem. Tak więc i ta teoria okazała się fałszywą.
Wreszcie niedawno pewna sekta amerykańska, nowa i dobrze rozwijająca się, wystąpiła z teorią, że problemu cierpienia niema, bo w ogóle nie ma cierpienia.
Nie potrzebuję mówić, że nie podaję tu żadnej własnej teorii, ale uważam, iż warto wskazać rozwiązanie problemu, przedstawione przez Chrystusa. Tym rozwiązaniem jest nie cofać się przed cierpieniem.
Nie jest to tak dziwne, jak się wydaje, jeśli pamiętać będziemy, że intelekt jest tylko jedną i to małą cząstką naszego jestestwa. Mówiąc o Chrystusie wobec Heroda, zaznaczyliśmy, że błędem Heroda było, iż chciał on całą kwestię zredukować tylko i wyłącznie do odczucia i wzruszenia. Nie sądził on Chrystusa za całość Jego osoby, lecz za część Jej. Potępił Go. ponieważ On nie zadowolił jego siły odczuwania. Otóż równie nierozsądną rzeczą jest sądzić o problemie cierpienia z czysto intelektualnego stanowiska.
Gdyby cierpienie było kwestią czysto intelektualną, miałoby takie stanowisko rację bytu, lecz cierpienie obejmuje równocześnie całą naszą osobistość, fizyczną, moralną, uczuciową i duchową. Dlatego cierpienie jak religia musi być oceniane przez wszystkie władze naszej osoby, czyli musi być doświadczone, i w tern to ogólnym doświadczeniu leży gdzieś rozwiązanie, a nie w samem intelektualnym wyjaśnieniu cierpienia.
Otóż tak rozwiązał problem cierpienia Chrystus. „Uczył posłuszeństwa przez to co cierpiał” — mówi św. Paweł. Chrystus otworzył na przyjęcie cierpienia każdy nerw Swej człowieczej natury, całe ciało Swe i duszę. Doznawał zarówno pragnienia fizycznego jak i duchowego. „Pragnę!… czemuś’ mię opuścił?… Dusza moja pragnie Boga“. Doświadczył niepowodzenia. „Nikt nie był tam ze Mną”. „Przyszedł do własności, a swoi Go nie przyjęli44 (J. 1, 11). Był także posłuszny do śmierci. Przyjął śmierć i dlatego zwyciężył ją, a najważniejszym w tym jest fakt, nie czynił to wszystko z własnej woli. Nie tylko niósł krzyż, ale go objął najpierw duchowo w Getsemane, potem zewnętrznie na stopniach pretorium.
Nie dysputował o cierpieniu, bo jak religii tak i cierpienia nie można wcisnąć w zwykłą dysputę, podobnie jak nie można zanalizować Miłości. Tych naprawdę wielkich rzeczy trzeba doświadczyć; nie znamy wszystkich faz cierpienia, póki nie przejdziemy przez nie. I czy nie jest zastanawiającym fakt, że o rozwiązaniu problemu myśli nie człowiek cierpiący, lecz widz, biorący rzecz intelektualnie. Tak samo nie można rozwiązać problemu cierpienia przez samo rozumowanie, jak nie wyjaśni piękności zachodu słońca chemiczna analiza promieni lub wspaniałości burzy — teoria elektryczności. Ludzie nie mówią: „Nie uwierzę w piękność sonat Beethovena, aż je powącham. Nie zgodzę się, by kradzież była zbrodnią, aż ją zjem”. Ale mają zuchwałość mówić: „Nie uwierzę, aż ujrzę” lub „Nie uwierzę, aż zrozumiem.” Albo jeszcze: „Nie będę ulegał cierpieniu bez protestu, aż zrozumiem jego znaczenie.”
Człowiek naprawdę cierpiący, jeśli nie usiłuje być za inteligentnym, (co byłoby także pewną ciasnotą umysłu), nie zajmuje się ani w połowie problemem cierpienia, co przypatrujący się z boku przyjaciel; a chętnie cierpiący czyli przyjmujący zgodnie i pomagający cierpieniu, nie widzi w ogóle problemu. Przypomina to zakochanego, który nagle śpiewać zacznie i grać, będzie opowiadał godzinami, lecz w końcu powie, że ani słowa, ani muzyka nie oddadzą miłości, której trzeba doświadczyć; jest ona większą niż wszystkie jej opisy. Dlatego kochanków i biczujących się zakonników uważa się w świecie za największych wariatów. Ponieważ nie umieją wypowiedzieć tego, co nie da się ująć w słowa, ponieważ stają się niejaśni i ekstatyczni; i w rzeczywistości inaczej być nie może, ponieważ słowach marnych i ciasnych, używanych przez świat, nie mogą zmieścić tego, ani wypisać tego, czego cała krew serca opisać nie zdołałaby. Potrzeba Krwi Boga, wylanej w Getsemane, przy biczowaniu w pretorium, przez wbicie gwoździ i korony cierniowej, a w końcu lancy w Jego Serce święte, trzeba tej Krwi, ofiarowanej dobrowolnie, by ukazać nam rozwiązanie problemu cierpienia, będącego naprawdę problemem Miłości.
Teraz zaczynamy rozumieć wiekowe „niepowodzenie Krzyża“ Chrystusowego. Przez słowo „powodzenie” świat rozumie powodzenie, dające się wyrazić konkretnie, a dlatego nie mające w sobie nic nadzwyczajnego, gdyż za nadzwyczajne uważamy tylko to, co możemy sobie przedstawić, ale czego nie rozumiemy. A właśnie takie powodzenie nie ma wartości dla człowieka rozumiejącego, że tylko cała osobistość jest coś warta. Boskie powodzenie, tzn. większe od ludzkiego rozumu, większe od całej istoty człowieka musi zawsze wydawać się paradoksalne. Czyli musi ono być ciągiem niepowodzeniem, tak zupełnym, iż wydaje się końcem przedsięwzięcia, a przecież nie jest jego końcem. Powodzenie to musi wyrażać się przez niepowodzenie, jak czasem słońcem oświetlone morze oddaje artysta czarnym ołówkiem. Boska Sprawa równocześnie musi dawać pozór upadku, a przecież nie upadać, musi zawsze mimo wszystkich możliwych argumentów i dowodów żyć dalej.
Czy mogę raz jeszcze inaczej to wyrazić?
Każdy prawdziwie Boski zamiar, to jest nie mający końca i ludzkich ograniczeń, musi zawsze rozsadzać każde ludzkie kryterium zastosowane do niego, czyli sądzony z czysto ludzkiego punktu widzenia, musi pozornie być niepowodzeniem. Lecz nie może być tak zupełnym niepowodzeniem, aby przestał istnieć. Powinno się móc o nim powiedzieć: jest on zupełnym niepowodzeniem intelektualnym i uczuciowym, nie odpowiada potrzebom, a mimo to żyje dalej. To znaczy, że naprawdę nigdy nie upadł.
Fakt znamienny, że nawet ziemska miłość musi wyrażać się przez ból, czyli że najwyższe ludzkie szczęście musi wypowiadać się słowami największego ludzkiego bólu. Żaden człowiek kochający nie potrafi opisać miłości jako zupełnej słodyczy; takie słowa jak „gorączka”, „strzały” i t. p. służą zawsze do określenia miłości. Powód tego łatwo znaleźć. Prawdziwa miłość pragnie nie posiadać, lecz być posiadaną, inaczej mówiąc, dąży nie do zadowolenia się, nasycenia ukochanym przedmiotem, ale przeciwnie do nasycenia, zadowolenia tego ukochanego przedmiotu. (To jest powodem, że Miłość Boża, naturalnie bez porównania większa od ludzkiej, stworzyła Sakrament Ołtarza.)
Prawdziwa miłość jest zatem ciągłą ofiarą, ciągłem poświęceniem siebie na ołtarzu ukochanego. Jest to bardzo pospolitą i znaną ogólnie rzeczą, opisywaną przez poetów od początku świata. Właśnie to odróżnia ją od jej karykatury, od namiętności pożądania. Namiętność, pożądanie pragną posiadać, miłość zaś pragnie być posiadaną. A gdy spojrzymy na oba punkty razem, ujrzymy jak hipoteza chrześcijańska zupełnie godzi się i powtarza opowiadanie Ewangelii. Jest to opowiadanie o Miłości, wyrażającej się przez ból. Tu stoi Ten, który marzy o poświęceniu się — nie dla jednej lub dla kilku osób — lecz dla wszystkich ludzi. „Jak mi ciasno — mówi Chrystus — jak skrępowany jestem, aż to się stanie. Jak mi ciasno i źle do czasu, aż uzyskam wolność przez gwoździe krzyża, aż będę mógł wylać” swą krew do ostatniej jej kropli, aż zniknie ostatnia duchowa pociecha, aż w człowieczeństwie mym będzie taka próżnia i suchość, że będę wołał: pragnę, aż będę tak zupełnie samotny, że nawet Matkę moją pożegnam, że wszyscy przyjaciele mnie opuszczą, że stracę nawet odczucie miłości mego Ojca. Nie mogą przyjaciele moi mnie naprawdę posiadać — aż dopiero wtedy, gdy przestanę ich posiadać
Słowem nie prędzej można było powiedzieć o Chrystusie, że cel swój osiągnął, aż dopiero w chwili, gdy cel ten w najdrobniejszych nawet szczegółach zdawał się być chybionym. W Chrystusie bowiem i w Nim jedynie każda porażka największym jest powodzeniem.
Otóż tożsamość tego, co świat zwie niepowodzeniem, a Bóg powodzeniem, jest wielokrotnie głębokimi słowami Chrystusa ilustrowana i rozświeca ciemności Golgoty. To właśnie mówią paradoksy takie jak: „Kto nie stracił życia, nie zbawi go.” „Błogosławieni, którzy łakną i pragną, albowiem będą nasyceni.” (Mat. V, 6.) „Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni”. (Mat. V, 5) i „Kto nie weźmie krzyża — czyli nie pozna głębi upadku i nieszczęścia, nie może być moim uczniem.”
Gdy na to patrzymy, mamy prawie bolesne wrażenie, że Miłość Boża nie zwyciężyła ani razu, t. j. nie objawiła swej natury Poświęcenia, aż dopiero doszedłszy do ostatecznego według pojęcia świata upadku. Gdyż Miłość wymaga cierpienia, musi stać się cierpieniem lub musi umierać. I tu jest wytłumaczenie tajemniczych słów; „Kto w Mię wierzy, choćby umarł, żyć będzie” (J. XI. 25), czyli: Kto naprawdę ze Mną się łączy, znajduje jako ostateczne dopełnienie Miłości Śmierć, i to jest Życiem.
2.
Gdy od Ewangelii zwrócimy się do życia Chrystusa w Kościele, spotkamy znowu to samo zjawisko ciągle powtarzające się. Tu najpierw woła w ekstazie miłości św. Paweł: „Żywię już nie ja, ale żywię we mnie Chrystus” (Gal. II. 20) i potem (zdanie już cytowane): „I wypełniam to, czego nie dostawa utrapieniom Chrystusowym.” (Kol. I. 24.)
Patrząc na Kościół, jako na Ciało, w którem Chrystus mistycznie żyje, możemy rozwikłać tysiące trudności.
1. Najpierw: Czym jest ta dziwna męka, nad którą zastanawialiśmy się w rozdziale o Getsemane, uważana tylko przez katolików jako dobry instynkt przekonywający mężczyzn i kobiety, a nawet chłopców i dziewczynki, u szczytu sity i żywotności, że jedyną wartością w życiu jest zamknięcie się w celi klasztornej na to by cierpieć? Jaka myśl kieruje karmelitką, gdy zawiesza na ścianie celi prosty krzyż, mający jej przypominać, że ona ma zająć na nim miejsce nie obecnej postaci, a przecież czyni ją zarazem najszczęśliwszą kobietą? Szczęście kobiety, jej radość, gdy wyda pierwsze dziecko, jest tylko cieniem niezmiernego szczęścia karmelitki, ciągłej radości klaryski — kobiet, które wszystko poświęciły, co świat uważa za pełne wartości. Nie jest to podobne do wschodniego ascetyzmu, gdyż człowiek wschodni uciekał od życia i unikał go, zaś celem katolickiego ascety jest być jeszcze ściślej związanym z życiem, poznawać i wyrażać indywidualność jeszcze dokładniej, przynajmniej przez ten rodzaj wyrażania jej, który zwie się zaparciem siebie.
Jest to rzeczą niewytłumaczoną, chyba powiemy, że pragnienie Jezusa na krzyżu udziela się Jego członkom, że Jego pragnienie cierpienia jest zawsze powtarzane w tern mistycznym Ciele, w którym powtarza On historię Swej męki, że są komórki w tym Ciele, które jak Jego ręce i nogi są specjalnie przebite gwoźdźmi i mają świadomość, iż zostały wybrane do wielkiego celu powtarzania na ziemi Odkupienia dokonanego na Golgocie, że „dopełniają, czego nie dostawa cierpieniom Chrystusa” i że są barankami Boga, których krew miesza się z Krwią na Golgocie; ofiary, których poświęcenie jest przyjęte i złączone z Jego poświęceniem.
2. I znowu, jak to już zaznaczyłem, tylko to pojęcie Kościoła jako Ciała Chrystusowego jest hipotezą, czyniącą cierpienia indywidualne możliwymi do przyjęcia. Próbowałem już wykazać moje przekonanie, że problem cierpienia w ogóle będzie kiedyś rozwiązany przez wyjaśnienie, że Cierpienie zawsze jest wyrazem Miłości, że jest ono złem tylko dla niekochających, a jest prawdziwą radością dla tych, którzy przez miłość przyjmują je, i że to niepowodzenie, jak je świat nazywa, jest wynikiem koniecznej wyższości Boskości nad człowieczeństwem. Lecz to wszystko właściwie nie tyczy się osób, które nie nauczyły się przyjmować cierpienia z radością.
Pozostaje zawsze problem dziecka — kaleki i niewinnej dziewczyny, dostającej obłędu z melancholii.
Jeżeli te wypadki będzie się traktowało osobno, jeśli będzie się patrzyło na dziecko, jako na skończoną całość, to kwestia nie da się nigdy wyjaśnić. Zawsze stać będzie przed nami pytanie: dlaczego ono cierpi? Nie jest ono przecie karmelitą, świadomym celu życia, ani grzesznikiem, mającym przez cierpienie oczyścić się.
Lecz jeśli rozpatrywać będziemy ludzkość jako jeden wielki organizm, użyty przez Boga za Ciało Swej męki, jeżeli uznamy, że w cierpieniach tego Ciała On dokonywa w mistyczny sposób Odkupienia i zaspakaja Boskie pragnienie cierpienia, a dalej, że dziecko jest komórką tego cierpiącego Ciała, to zniknie zagadka cierpienia tego dziecka, tak jak przestanie być zagadką dla nas po ukłuciu ból palca, a nie całego ciała. To dziecko cierpi nie w zastępstwie ludzkości, ale przeciwnie ludzkość w nim cierpi, a zatem cierpi Chrystus. Czyli jeśli będziemy obstawali za uważaniem każdego za zupełnie osobną jednostkę (co czyni protestantyzm), to nigdy nie będziemy zadowoleni, lecz rozumiejąc, że te jednostki są czymś więcej niż jednostkami, są komórkami Ciała, a dalej, że w tym Ciele żyje i działa Chrystus, że naprawdę On utożsamia się z każdym ze Swych Członków, to znikną wszystkie trudności. „Pokiście nie uczynili jednemu z tych najmniejszych, aniście Mnie uczynili“ (Mat. XXV, 45).
Widzieliśmy więc, że cierpienie i niepowodzenie muszą zawsze być częścią życia Kościoła. Musi świat w każdej chwili móc wskazać Kościół i powiedzieć: Oto macie widoczne niepowodzenie! I Kościół musi zawsze być w pewnym znaczeniu krzyżowany ludzką opinią i przeciętnymi pojęciami, czyli musi być zawieszony między niebem a ziemią jako nie zasługujący ani na życie, ani na śmierć, jako ten, który nie potrafił podnieść ziemi do nieba, ani też zniżyć niebios do ziemi.
Kościół musi nie tylko zawsze upadać, ale musi być sprawą straconą, umarłą i pogrzebaną. Musi być zawsze zupełnie zdyskredytowany jak ktoś. co
wiele przyrzekał, a niczego nie dotrzymał, jak Ten, co głosił, że jest Królem, a dostał tylko fałszywą koronę z cierni, jak Ten co głosił, źe zbawia innych, a nie potrafi! zbawić siebie.
Zawsze i bezustannie musi ponawiać się zachęta: .Zstąp z krzyża, a uwierzymy… Rzuć to niepowodzenie, a powiedzie ci się. Przestań utrzymywać, żeś Boski, widzisz przecie, źe nie udaje ci się dowieść Boskości Twej osoby. Patrz, co spotyka nazywającego się Bogiem — i bądź tylko ludzki. Zniż się do naszego poziomu, bądź ludzki między ludźmi, a uwierzymy i przyjmiemy Cię za Mistrza”.
Lecz zachęta nie może być przyjęta. Niepowodzenie musi być zupełne, ostatnia iskra życia musi zgasnąć, posłuszna do śmierci, tej ostatecznej klęski.
„A Jezus zawoławszy głosem wielkim, rzekł: Ojcze, w ręce Twe polecam ducha mojego. A to rzekłszy, skonał” (Łuk. XXIII, 46).
Wreszcie Ciało musi być złożone do grobu, a wejście zamknięte kamieniem. Chrystianizm należy już do przeszłości, mają prawo powiedzieć tzw. ludzie inteligentni — i nawet Jego wielbiciele muszą stracić nadzieję. „Myśmy się spodziewali, ii On miał był od kupić Izraela, a teraz“… (Łuk. XXIV, 21).
R. H. BENSON -CHRYSTUS W ŻYCIU KOŚCIOŁA, NAKŁAD KSIĘGARNI SW. WOJCIECHA.1921
Skomentuj