Królowa niebios wyraźnie powiedzieć kazała, że nie otrzymają błogosławieństwa ci, co do Gietrzwałdu przybywają z prostej ciekawości, a nie ze szczerego nabożeństwa. W myśl tego wyroku następujący opis nie ma służyć ku zaspokojeniu próżnej chęci dowiedzenia-się czegoś nowego i nadzwyczajnego, ale pisany jest na to, by Czytelnika zbudować i zachęcić do oddania tym większej chwały najprzód Bogu Najwyższemu, a po tym Maryi Niepokalanie Poczętej.

Od pierwszej chwili, gdziem się o wypadkach gietrzwałdzkich dowiedział, poczułem niewymowne pragnienie, nie tyle przekonania się naocznego o prawdziwości opowiadanych zjawisk nadzwyczajnych, gdyż wierzyłem w nie bez wszelkiej wątpliwości — ale chęć uczestniczenia w uroczystych chwilach, które się tam trzy razy na dzień powtarzały; chęć klęczenia wśród tych zastępów, co odbierały błogosławieństwo bezpośrednio z rąk łaskawej Królowej Nieba. To też kiedym się dowiedział, że objawienia się N. Panny miały już ustać z dniem 8-go Września, postanowiłem być tam niezawodnie. (…)
Z każdą nową stacyją liczba pielgrzymów wzrastała; od Trzemeszna, Mogilna było nam już ciasno, a do Torunia zajechaliśmy w pewnym natłoku, tak że okienko kasy, sprzedające bilety, było naraz oblężone przez jakie dwieście osób wołających: Biesellen! Biesellen! -— albowiem do Biesalu pragnął zajechać jeszcze tej samej nocy każdy, kto nie chciał ani sekundy stracić z jutrzejszej uroczystości.
Przy tej okazyi niech nam będzie wolno wypowiedzieć zdań kilka o gotowości Polaków do ofiar i o ich użyciu. Ludzie co jak żyją nie kupiliby sobie żadnej innej książki, nawet budującej, z wyjątkiem Książki do Nabożeństwa, ludzie którzy przez długie lata nie widzieli może gazety, naraz ofiarują kwotę stosunkowo dość znaczną — zwłaszcza gdy jedzie osób kilka z rodziny — i na cóż? aby przynajmniej kiedyś powiedzieć, że byli w miejscu uszczęśliwionym, aby choć okiem objąć klon wybrany, nogą dotknąć się ziemi ubogosławionej, piersiami zaczerpnąć powietrza, w którym niewidzialna dla grzesznego oka unosi się N. Panna. Przypuśćmy, że liczbę pielgrzymów, jacy byli w Gietrzwałdzie od początku Lipca do 8-go Września, określim do liczby dwustu tysięcy, co pewnie nie
jest przesadzoną, a koszt podróży każdej osoby oznaczym w przecięciu na złotych polskich dziesięć, to przekonamy się, że ludność polsko-katolicka przejeździła na pruskich kolejach i pocztach z jakie dwa miliony złotych polskich, jeżeli nie więcej. Gospodarz, rachmistrz żałowałby tej kwoty ogromnej i widział w tym krajowe marnotrawstwo; tymczasem my w tym widzimy objaw niczym nie spożytej i siły i wytrwałości naszej i wiary nieopisanej, a zadatek rychłego naszego wyzwolenia.
Naród, który za nic sobie waży skarby tego świata,, byleby posiadł niebieskie, nie może zginąć, i musi w końcu zwyciężyć. — Naród taki, gdy przejrzy politycznie i społecznie, gdy się przekona, że na pracy i oświecie zależą społeczne jego wzmocnienie i przewaga polityczna w Europie, naród taki jakby olbrzym jaki kiedyś wstanie i zadziwi świat wielkością swych czynów.
(…)
Jaką męczarnią taka noc bezsenna i bez wygody wszelkiej spędzona, to wiedzieć może tylko ten, kto ją przebył: jedynie tylko myśl ofiarowania tego wszystkiego N. M. Pannie podnosiła członki do szczętu rozbite. Niecierpliwsi chcieli natychmiast iść dalej do Gietrzwałdu na resztę nocy, ale gdy się przewodnika znaleźć nie dało, gdyż na dwoi ze ciemność zupełna i słota wcale nie ustawała, więc radzi nie radzi wszyscy zostać musieli aż do godziny 5tej z rana, aby z pierwszym brzaskiem jutrzenki ruszyć na miejsce cudu.
Czytelniku, ktokolwiek jesteś, gdybyś miał kiedykolwiek jechać do Gietrzwałdu, nie zapomnij parasola i stołka do siedzenia w polu i o żywności zapasie, jeżeli nie chcesz zmęczyć się niewymownie. Brak tego wszystkiego dał się niejednemu z pielgrzymów ogromnie we znaki.
Biesal jest wioską luterską, ostatnią na pograniczu Warmii. Mieszkańcy jego ogromnie dziś zarabiają na furmankach, gdyż pakują po 6 i 8 osób na raz jeden, biorąc od każdej po 2 złp., co czyni najmniej 2 tal. opłaty drożnej w przeciągu godziny.
Piąta wybija, kilka powózek zajeżdża, wielu wsiada im wozy my, jako pielgrzymi, chcemy koniecznie iść pieszo. Dalej więc w imię Boże, choć niebo kropi a kropi.
Skoro się dworzec Biesalski opuści i okiem rzuci na około, spostrzega się w naturze obraz dziwnej samotności; obraz smutny, niby dziki, a jednak świadczący o jakiejś kulturze; jakby się tam dzieliły od siebie dwa światy odwiecznie od siebie odrębne. Tak też jest; Biesal z dawna należał do Krzyżaków i następnie książąt pruskich, podczas gdy Gietrzwałd, nieco na północ od niego, leżał już we Warmii katolickiej i był częścią Korony polskiej.
Dla skrócenia drogi puściliśmy się grzbietem wyżyny przez ścierniska, błonia i łączki w kierunku północnym. Tu dopiero odsłoniła się nam cała dzikość natury. Myślałby kto, że od stu lat noga tam ludzka nie postała. Z prawej miałeś dalekie pola — nagie dzisiaj, i gdzieś daleko dopiero las niewielki; z lewej porozrzucane wielkie drzewa: lipy, klony, dęby i brzozy, niby to w kupkach, niby osobne, niby ocieniające jakieś strzechy, niby samotnie płaczące nad jakąś mogiłą.
Przed tobą mgła i niebo, gdyż wyżyna ciągnie się daleko, bez żadnego spadku. Deszcz całą noc padający pozalewał drogi. Ścierniska poprzemakały, na ścieżkach stały strugi — stawki powylewały, koniczyny napiły się jak gąbki, słowem, gdzieś postąpił, to w błoto albo we wodę.
Pielgrzymi szli tedy gęsiego, wybierając co suchsze miejsca, albo który boso, to idąc prosto, jak mu najbliżej wypadło. Dwie nas tylko uderzyły rzeczy: śpieszący nie szli w większych towarzystwach, lecz rozsypani po kilkoro, bez żadnej pieśni, bez modlitwy nawet; szli, oto, jak się to idzie po sprawunkach albo na jarmark. Nie byli to Warmijacy, tylko widocznie mieszkańcy Prus Zachodnich, Wschodnich, nadnoteccy i inni. Co gorsza, w Warmii nawet samej nie zdarzyło ci się ani razu usłyszeć staropolskiego Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, choć miejscowy lud widocznie pobożny. Trzeba to uważać za skutek napływu obcych wyznań; lud wstydzi się pochwalić Pana Boga, gdy nie wie, czy ten, którego pozdrowi, jest jego wiary i czy mu na jego pozdrowienie odpowie.
Po licznych skrętach i wykrętach, wyślizgawszy się do woli i w tę i w owę stronę, zbliżyliśmy się nareszcie do końca grzbietu i ujrzeliśmy Gietrzwałd.
W głębi północnego wschodu, we mgle deszczowej, wystrzeliły Kościół i wieża, około nich wianek drzew, następnie jeden dach i drugi słomiany. Nie przesadzamy, ale gdyśmy obaczyli to wszystko, wyobraziliśmy sobie, jakiego uczucia doznać musiał Godefryd de Bouillon, gdy po trudach pielgrzymki ujrzał Jerozolimę upragnioną.
Dziękowaliśmy Bogu i Pannie Najświętszej, że nam pozwolili zdążyć jeszcze na ranny Różaniec.
Im dalej, tym bardziej ścieżka zakręcała się ku wschodowi, aż gdyśmy weszli z manowców na bitą drogę, przebyliśmy most na Pasardze, która granicę Warmii stanowi, i zwróciliśmy się całkiem ku wschodowi. Wioska ciągle jeszcze skryta była w dolinie i pod bokami gór; ciągle tylko widać kościół i wieżą. Po kwandransie drogi nareszcie przyśliśmy nad wzgórek, z którego droga spuszcza się już w parowę Gietrzwałdu.
Gietrzwałd jest to wioska złożona z jakich 20stu i kilku domów krytych staropolską słomą. Szeroki strumień przerzyna ją na dwie nierówne połowy. Nad strumieniem młyn niewielki, most spory, kładka długa, jakoby góralska. Prawa strona wioski czepia się prawej strony wąwozu; w środku domków nie wiele, na lewej od strumienia jeszcze mniej. Droga źle brukowana przerzynałaby wioskę w kierunku zupełnie prostym, gdyby nie wzgórze, na którym stoją kościół i plebania. Z powodu tego wzgórza droga zmuszona się rozdzielić na dwoje; jedno ramię prowadzi w prawo, a okrążając górę kościelną ciągnie się dalej na północ-wschód do Olsztyna, drugie ramię ciągnie się pod plebanią, skąd też i droga do kościoła przez cmentarz ogrodzony.
Poniższy rysunek da o rzeczy małe wyobrażenie. Kościół stoi główną bramą obrócony ku głównej drodze, wieża jest od przyjazdu z Biesalu. Z daleka wyglądał bardzo wspaniale; z bliska widać, że jest stary, mocny, z gotycka stawiany, wielki, lecz wieżą ma tylko drewnianą. Widać przecież już z wierzchu, że Pleban troszczy się o porządek, tak w utrzymaniu muru kościelnego, którego fugi szczelnie biało zalepione, jak i o całe otoczenie, dziś niestety, przez tysiące przychodniów mocno nadpsute.
Około kościoła zwykły cmentarz wiejski rozciąga się na jakie dwadzieścia kroków w promieniu; strona południowa i zachodnia cmentarza spuszcza się ku drodze, północna przytyka do plebańskiego domu, ogródka i sadu; wschodnia przytyka do dalszych zabudowań wiejskich Sad plebański spory, widać w nim ze stokilkadziesiąt drzew niedzisiejszych.

Do uzupełnienia obrazu trzeba dodać, że wieś cała jest brukowana, ale brukowana nieznośnie; kto chybi kamienia, wpadnie w dół; dodać dalej trzeba, że jakaś poczciwa dusza piekarska zaraz na wstępie do wioski stanęła z wozem i skrzynią, pełną rządków bułek, takich, jakie chyba piekali żydzi na puszczy, gdy co chwila zbierali namioty; bułki te wygłodzonym wydawały się manną niebieską i stały na całą prawie dobę jedynym pożywieniem.
Jakby na rozkaz wyższy, od chwili gdyśmy weszli do wioski, deszcz ustał i odsłoniła się nam część drogi i góry kościelnej. Źle tu właściwie powiedziano; nie było bowiem widać ani drogi, ani góry, bo na górze była posadzka głów ludzkich zbitych w jedno pole obrazu, a na drodze mrowisko ludzi ciągnących prawie wszystkich w jedną stronę, ku plebanii i kościołowi. Poszliśmy w to samo miejsce, bo nie było wyboru.
Opisywać tłumy zebrane prawie niepodobną; dość powiedzieć, że widzieliśmy tam wszystkie okolice Polski na mil piędziesiąt w około Gietrzwałdu leżące.
Przeważną część zebranych pielgrzymów stanowiła ludność miejscowa. Znać na niej stuletnią niewolę. Twarze poczciwe, ale zwiędłe cierpieniem; oczy rzetelne ale pełne lękliwości; ruchy szlachetne, lecz przyzwyczajone do korzenia się przed najezdnikiem. Szata cudzoziemska; wszystko, do najuboższego komornika i wyrobnika, porzuciło strój narodowy i nosi się „zwaspańska“. Język bardzo zepsuty, tak pod względem składni jak i bogactwa wyrazów; na wyższe pojęcia umysłowe, albo na przedmioty do zbytku, wygody, rzemiosła służące, brak własnych wyrażeń, i tylko tam polską końcówkę dodają do niemieckiego pierwiastku. Idą tam więc do banhofu, jeżdżą na banie, nie palą obok kościoła fajerwerków, bo nie mają od amtmana genemikunku; nawet tak! nie powie ci Warmijak, tylko jol, z czego się nawet śmiali Kaszuby, jakich widzieliśmy od Wejherowa przybyłych.
Kaznodzieje niemieccy powywracali zupełnie brzmienia samogłosek. Przybyli z daleka, ucząc się kazań z dzieł drukowanych, nie znali polskiego zakroju i wprowadzili do ludu wymowę, jak u nas mówią: „z wysaka,“ która tak razi, zwłaszcza u pokojówek i panien służących. Słychać więc na Warmiji mowę podobną do tej, co na Chełmińsce, ale popsutą, tak Netzbruderowską. Po ludności miejscowej najwięcej, jak naturalnie, widzieliśmy pielgrzymów wschodnio i zachodnio-pruskich, od Biskupca, Torunia, Chełmna, Chojnic, Tucholi, Starogardu, Pelplina, Gniewu, aż po Gdańsk, a dalej, jak się już wyżej rzekło, i Kaszubów od Kościerzyny, Kartuz i Wejherowa nad Morzem Baltyckiem.
Wielkopolanie wyróżniali się ze wszystkich pielgrzymów śmiałością oblicza, długą, poważną szatą, swobodą ruchów, czystością mowy i tą odwagą, jaka cechuje lud, który choć cierpi, ale nie stracił narodowej dumy; który choć się ugina pod ciężarem zewnętrznego ucisku, ale wewnątrz czuje się wolnym, niezależnym, ufnym i pewnym, że mu niezadługo lepsza zaświeci dola.
Nie możemy zamknąć tego obrazu, nie powiedziawszy nieco o jednym rodzaju ludu polskiego, o kurpiach, jak ich tam zowią na Warmiji, czyli o ludzie przybyłym od Łomży, Ostrołęki z Augustowskiego i okolic Litwy.
Dobrze W. Pol powiedział, że gdy się spojrzy na twarz ludu od Wilna i Troków, to taka na twarzy jego niedola, że człowiek radby się zapytał: Cóż ci to, Litwinie? Ale gdy spojrzysz na lud, o którym mówiłem w tej chwili, to się i pytać nie trzeba; to serce ci się ściśnie, łza tryśnie do oka, westchniesz z głębi piersi i zawołasz o pomstę do nieba: Panie! i kiedyż raczysz zdjąć ten lud już z krzyża!?
Bo to lud istotnie męczeński, bo to lud jak święty, jak zdjęty z tortury, bo to lud jakby z jarzma przed chwilą wyprzęgły; wykołysany łzami, wychowany głodem, zimnem i pracą, wykształcony knutem, nędzą, strachem, i trzymany ciągle na dwojakim łańcuchu umysłowego i ziemskiego ubóstwa.
Wartość i godność ludności jakiej wcale nie zależą od stroju, jaki ona nosi. Wiemy, że rozum rzadko jeździ karetą, że cnota rzadko mieści się w pałacach; wiemy przeciwnie, że lud ubogi chatą i szatą może być oświecony, mężny, a przede wszystkim poczciwy i miły w oczach Stwórcy. Jeżeli] przeto ubolewać będziemy nad nędznym strojem ludu z augustowskiego, czyli dawnego polskiego województwa, to nie dla tego, jakobyśmy go widzieć chcieli w jedwabnych i złocistych szatach, ale dlatego, że szaty jego są wiernym odbiciem jego duchowego ubóstwa, które znów jest następstwem wielkiego politycznego ucisku.
(…)
Pod tą siermięgą bije równie proste i ubogie serce. — Bez wychowania narodowego, lud ten trzyma się Ojczyzny o tyle tylko, o ile nie zapomniał Boga; w kościele cała jego szkoła, tak umiejętności, jak i patriotyzmu; — zamknij mu kościół, pootwieraj karczmy, a lud ten zginie w lat kilka, jak fala ginie, gdy ją na piasek wyrzucą.
Mężczyźni nie lepiej od kobiet ubrani, z tą różnicą, że podczas gdy niewiasty chodzą na bosaka, tymczasem chłop pozwala sobie zbytku niejakiego, bo chodzi w chodakach. Takie to widzieliśmy szczepy polskie — że już nie wspomnim Mazurów, Wielkopolan od Częstochowy, Kalisza i innych stron Kongresówki.
Wśród takiego to ludu ciągnęliśmy drogą pod kościół, i pierwszego lepszego, który się nam nawinął, pyta liśmy się: któryż to klon?….
-— Ten tu oto! odpowiedział ktoś stamtąd wracający, i pokazał na drzewa stojące tam gdzie je w planiku naszym krzyżyk maleńki oznacza.
Dziwnie wstrząsnęła się dusza nasza na widok tego drzewa cudownego. Patrzaliśmy, azali istotnie być może, żeby „Matka Niebieskiego Pana“ na takim drzewie spoczywać mogła, zamiast majestatu wielkiego i chórów anielskich użyć, kiedy się ludziom pokazuje.
Ale nie było sposobności oglądać go dłużej. Ludzie pchają i pchają, człowiek zamiast patrzeć w górę, zmuszony oglądać się po nogach, czy brodząc już teraz po kostki w błocie, nie wpadnie jeszcze głębiej; czy o jaki kamień nosa nie zawadzi. Dostać się do kościoła niepodobna ; na sam przód, że tłumy tam niezmierne a potem że ślizgawica po gliniastym gruncie me do opisania. Raz po raz starzec jaki lub kaleka usuną się i jak dłudzy położą, czasem jeszcze pociągając jakiego sąsiada.
Nie ma innej rady, jak pójść na probostwo. Zachodzimy tedy w podwórze, lecz i probostwo przepełnione. Ksiądz Weichsel (po polsku Wisła), ograniczywszy się na pokoiku pod dachem, oddał całe dolne pomieszkanie dla gości, i jeszcze na piętrzę ugaszcza komisarzy biskupich i resztę przyjezdnego duchowieństwa. Na dole jest jeden tylko pokoik z alkierzykiem od tyłu gdzie księża spokojnie pomówić mogą i przyjąć interesantów, reszta zabrana już to przez kobiety z Królestwa przybyłe, już to przez panie wyższego stanu,, tłum ciekawych znaleźć przytułku, już to przez nieustający tłum ciekawych co chcieliby od plebanii dostać się do klonu.
Najobszerniejsza izba, powiedzmy pokój gościnny leży od strony kościoła i klonu, tak ze dwa okna idą na kościół a trzecie ku wsi i ku Klonowi. Tam się udamy.
W pokoju tym zastaliśmy brata plebanowego, który nas przyjął grzecznie i dał różne objaśnienia. Pokazawszy mi z okien i drzewo samo święte i miejsce przy oknie z którego biskup Krementz zeszłego wtorku Różańcowi się przyglądał, wyprowadził nas na górę, skąd się nam pokazał widok bardzo wzruszający. Nie dość że cmentarz był dosłownie nabity głowami, ale na podwórzu, w sadzie, na drodze stały już różnobarwne tłumy. Wszyscy z modlitwą lub pieśnią na ustach, wszyscy z oczekiwaniem pobożnym na twarzy. Tuśmy też dopiero obejrzeć sobie mogli klon z największy dokładnością.
Drzewo to ma objętości na jakie sześć do ośmiu stóp, dorosły człowiek jeden objąć by go me zdołał. Pień jego, od dołu gładki, w wysokości dziesięciu stóp, czyli na wysokość dwóch ludzi od ziemi, dzieli się na trzy grube konary, grube, powtarzamy, jak człowiek dorosły w pasie. Z tych trzech konarów jeden, a mianowicie ten, który rósł w stronę kościoła, już od dawnego czasu, albo od burzy złamany, albo umyślnie odcięty, dość, że nie ma z niego więcej jak półtora łokcia. Trzon ten, czy ząb, jak tam go nazwać kto zechce, nie jest ani poziomy, leżący, ani stromy, prosto w górę rosnący, tylko zagina się niejako pałąkowato ku górze tak jakby n. p. dolny ogonek u litery C w górę śmiało zadarty.
Jeżeli tedy mówi kto lub pisze, że Matka Bożka objawia się na klonie, to to tak rozumieć należy, że w powietrzu, przed klonem, od strony kościoła, nad owym utrąconym konarem, na jakie półtora łokcia od końca tego trzonu postać Nąjśw. Panny owym czterem osobom się pokazuje. Można by więc równie dobrze powiedzieć, że N. Panna okazuje się przed klonem i w klonie, jak na klonie. Powtarzamy raz jeszcze, że postać N. Panny pokazuje się zawsze w powietrzu nad końcem utrąconej gałęzi, tak że drugie dwa konary służą jej nie jako za ścianę i tło, jakby ściana w kościele. Jest to dalej niejako w połowie drzewa, tak że N. Panna tyle jest oddaloną od ziemi, ile od szczytu korony. Cała korona, z dołu patrząc, pokazuje się jakby gruszka, jak np. dzwonka.
Kiedyśmy krótko przed godziną ósmą zeszli napowrót do gościnnego pokoju, zastaliśmy tenże całkiem napełniony przez ludzi różnego, głównie wyższego stanu. Zebrali się oni tam, wiedząc, że o tej porze przychodzą zawsze do pokoju cztery one niewiasty wybrane, zanim się z księżmi i komisarzami udadzą na Różaniec.
Można sobie wyobrazić ciekawość, jaka się malowała na wszystkich twarzach, gdy kobiety te weszły. — Ponieważ mieliśmy sposobność obejrzenia tych kobiet zupełnie dokładnie, także i rozmawiania z niemi, o ile się dało w natłoku, więc opiszemy je tak, jak możemy najdokładniej.
Augusta Szafryńska,
a nie Szafrańska, jak ją piszą niektóre gazety przez nieostrożność, mieszka nie w samym Gietrzwałdzie, lecz w Nowym Młynie, w bliskości. Jest w czternastym roku życia. Wzrostu na swój wiek ani małego, ani też wybujałego; postawy wątłej, biernej, tuszy chudawej; ruchy jej umiarkowane, skromne, ni prędkie, ni powolne; słowem, jest to, jak mówią, dobrze ułożona i skromna dziewczyna. Twarz jej blada, ni biała, ni opalona, dość regularna, pociągła, lecz nie odznaczająca się po prostu niczym, tak że jej właściwie spamiętać nie można.
Obojętności tej nie zmieniają jej oczy, są bowiem blado-niebieskie, spokojne, wcale nie żywe, zawsze w siebie zwrócone, o świat zewnętrzny się nie troszczące. Wstydliwości wielkiej, chodzi pomiędzy ludźmi, jakby ich nie widziała; gdy pomaga w pracy, np. w nakrywaniu stołu, wcale nie odrywa oczu od roboty swojej, choć izba pełna ciekawych. Do opisania jej skromności niech i ten szczegół posłuży, że gdy po rannym różańcu w Sobotę wróciła do pokoju, rzuciła się w kąciku przy oknie na szyję pani G. i tak, żeby nikt nie słyszał, z rozrzewnieniem wielkim jej opowiadała, że M. Bożka dnia dzisiejszego była w tak wspaniałym otoczeniu jak w dzień uroczysty 15go Lipca, i że słyszała znowu nadziemską muzykę i śpiewy Aniołów. — Ze wszystkich czterech osób widzących A. Pannę Augusta najmniej się pokazuje na oczy. Na uzupełnienie dodam, że suknia Szafryńskiej jest bardzo skromna, pół wełniana, pół bawełniana, brudnożółta, nieznaczna; prócz sukni nie ma na widoku nic jak ciemno-czerwoną wełnianą chusteczkę na głowie, podpiętą pod brodą, tak jak to zwykle w miastach noszą dziewczęta stanu uboższego.
Augusta chodziła aż do dnia 27go Czerwca r. b. na katechizm, a raczej na naukę przygotowania do Spowiedzi i Komunii świętej. Była zawsze bez wielkich zdolności umysłowych, więc bojąc się, aby przy egzaminie nie okryła się wstydem, modliła się do N. Panny, aby jej w tym dopomogła. N. Panna wysłuchała jej prośby i powiodło jej się bardzo dobrze. Była nawet śmiałą, odważną i odpowiadała lepiej od drugich.
— No jakże, moja córko, pyta matka, mogłaś też ?
— Przyjmie Cię ksiądz ?
— A przyjmie, odpowiedziała Augusta, bo mogłam wszystko dobrze, czegom się sama nie spodziewała. Pan Jezus i Najświętsza Panienka dopomogli mi.
- O Jegomościulku! teraz jeszcze gorzej, jeszcze gorzej jasno się robi.
Barbara Samulowska
Twarzyczkę ma bardzo nieregularną; nosek zadarty, usta szerokie, z których wychodzą ciągle dwa białe rzędy niezupełnie drobnych ząbków; oczy czarne, płoche, cera, jeżeli nie opalona, to oliwkowa z natury, włosy ciemne.
Barbara prawie nie chodzi, tylko ciągle skacze; gdy ją chcesz zatrzymać, ledwie się obróci, ledwie posłucha, wyrwie się i ucieka dalej.
— Jam jest Najświętsza Maryja Panna Niepokalanie Poczęta.
— Przez dwa miesiące.
— Jam jest Niepokalane Poczęcie.
— Niech chorzy odmawiają Różaniec!
— Bardzo dobrze!
— Kapliczkę wystawić i w niej figurę Niepokalanego Poczęcia.
Katarzyna Wieczorek
Twarz jej jest znużona nieco, i cała wygląda tak, jakby jej żal było, że musi odpowiadać na zapytania, bo najchętniej by często z N. Panną rozmawiała. Głos ma łagodny, cichy; ruchy bardzo skromne, ubiór prostej służącej, słowem, jest to istotnie taka „służebnica Pańska.“
ElŻbieta Bylitewska,
Gdy trzeci raz uderzy dzwonek, wtedy koniec zachwycenia, gdyż w chwili tej Najśw. Panna znika z przed oczu niewiast wybranych.
Tu nas już czekało z jakie kilkadziesiąt osób po różnych pokojach i sieniach. Kobiety zachwycone, na których twarzy było widać pewien żal i znużenie, wzięte zaraz zostały każda z osobna do komisarza Biskupiego na górne piętro plebanii, gdzie składały zeznania, o jakich dziś naturalnie wiele mówić nie można. To tylko wolno powiedzieć, że wszystkie cztery widziały N. Pannę nie tak jak w inne dni powszednie, lecz w większym majestacie królewskim, oto tak, jak ją widziały w dzień Jej Wniebowzięcia.
Nasamprzód widzim rodzinę zacnego X. Weichsla, następnie wielu z duchowieństwa, którzy tylko po niemiecku ze sobą mówią. Znać sto lat niewoli; stosunki zupełnie jak na Śląsku. Język polski dla sług i pospólstwa.
Widzieliśmy, jak gorliwie opuszczali wszystkę chudobę, nie bojąc się złodziei, i od gwaru gości uciekali do kościoła, choćby nie do kościoła, to przynajmniej pod górę cmentarną, aby nie zmudzić Nieszporu lub Pozdrowienia Anielskiego. Widzieliśmy, jak dalecy od wszelkiego zysku, nie zakładali, ani szynkowni, ani rzeźni, ani jakiego takiego handelku, wszystkiego tego odstępując przybyszom z Olsztyna, aby ich nikt nie posądził o to, że z cudownych nawiedzeń Królowej Niebios chcieli inne jeszcze, prócz duchowych, odnieść korzyści.
Na dworze błoto ogromne — poczciwe, tłuste błoto; gdzie wdepniesz — zaraz wyniesiesz ze trzy funty ciasta.
— Po sadzie.: mokro, płoty niewygodne — zresztą, po kil ku słonecznych błyskach, deszcz znowu kropi i ustąpić nie
myśli.
Depcąc więc z nogi na nogę, rozpamiętywajmy wrażenia dnia dzisiejszego i pójdźmy do sadu, gdzie nowe tłumy przybyły i na południowy Różaniec czekają.
Objawienie i zachwycenie trwały minut 8 do 10ciu — patrzeliśmy umyślnie na zegarek.
Nakazano było, aby przy poświęcaniu źródła nie był nikt więcej obecnym, jak tylko osoby cztery znajome i samo duchowieństwo.
- N. Panna pokazała się nad źródłem w chwili, gdy dzwoniono na Anioł Pański;
- Niewiasty widziały N. Pannę, każda w takiej postaci, jak ją zawsze widywała, ale bez otoczenia Aniołów;
- Najśw. Panna błogosławiła zdrój prawą ręką;
- N. Panna unosiła się z jakie trzy stopy nad źródłem, ale była do zachwyconych obrócona nie twarzą, tylko bokiem.
Ostatnia okoliczność wszystkich mocno zastanowiła, dotąd bowiem niewiasty widywały zawsze N. Pannę wprost twarzą najświętszą ku nim obróconą. Po niejakiej chwili wyjaśniła się osobliwość tym, że N. P. była twarzą zwrócona wzdłuż źródła, a że niewiasty klęczały po jednej stronie, reszta zaś duchowieństwa po drugiej, więc N. Panna miała postawę taką, żeby do żadnej strony nie była obrócona tyłem.Przypadek chciał, że między owymi księżmi byli pielgrzymi ze wszystkich dyecezyji polskich: warmińskiej, chełmnieńskiej, gnieźnieńskiej i poznańskiej, więc z wyjątkiem Ślązka.
- Tego samego dnia, 8go Września, Bylitewska i Wieczorkówna miały widzenie, że objawienia jeszcze nie ustaną zupełnie, ale się powtórzą:
Nasamprzód w dzień poświęcenia figury N. M. P., która do onej kapliczki wstawić się miała. (To już nastąpiło w dzień 16go Września rb., jak o tym na innym miejscu piszemy;) następnie w te trzy uroczystości N. M. Panny: 1) Anielskiej czyli Portiunkuli (2go Sierp.); 2) Wniebowzięcia (15go Sierpnia) i 3) Narodzenia (8go Września). Wszystkie te uroczystości przypadają, w ten czas, w jakim się N. Panna w Gietrzwałdzie ukazywała.
Według dawniejszej zapowiedzi, widzenia miały się skończyć już dnia 8go Września; mimo to N. P. oświadczyła, że nazajutrz, w Niedzielę, dnia 9go, i widzenie i błogosławieństwo jeszcze się powtórzą. Tłumaczyć to wolno w ten sposób, że uroczystość NMP., jaką my w Poznańskim obchodziliśmy w Sobotę, we Warmiji obchodzoną bywa w następną Niedzielę.
W istocie, objawienia były nazajutrz tak jak zwykle, a czemu się później jeszcze powtórzyły, o tym w końcu się dowiemy.
Tymczasem nad Gietrzwałdem zawisła noc zupełna.
Nie mogąc się doczekać duchowieństwa, a dowiedziawszy się, że wedle tego co N. M. Panna Wieczorkównie powiedziała, Różaniec miał się odbyć dopiero o godz. 8mej, puściliśmy się o szarej godzinie nieco spacerem po wsi.
Przypomnijmy sobie, że Gietrzwałd leży w parowie nad płynącą strugą. Po bokach parowu wiszą domki; na jego końcu, na wzgórku, stoją kościół i plebania. Ponieważ liczne i wysokie drzewca po części zasłaniają widok, więc żeby objąć wzgórze kościelne jednym okiem, udaliśmy się na wzgórze południowe od Riesalu i stamtąd spoglądaliśmy ku kościołowi.
Co za widok nieopisany!
Jeżeli rano cały cmentarz i droga kościelna i plebania i sad były zapełnione; jeżeli w południe tłumy te wzrosły do tego stopnia, że aż na drodze głównej, publicznej, wiejskiej, pełno było nabożnych: to teraz ludność za plebaniją jeszcze sięgała na pole, może o jakie sto kroków od klonu. Śmiało powiedzieć można, że w tym kierunku ludzie stali na dwieście kroków odległości!
Co więcej. Z uderzeniem godziny - mniej więcej pół do ósmej ujrzeliśmy zapalone pod figurą lampy; następnie kolorowe latarnie po drzewach; tu i owdzie zabłysnęło światełko gromnicy, jedno zapaliło się od drugiego, od niego dziesiąte, setne, aż naraz cała góra kościelna, drogi i pola, stanęły w jednym szczerym morzu świateł gromnicznych. Jakby za uderzeniem różdżki czarodziejskiej na raz z jakie 50 tysięcy gromnic białych i żółtych, wielkich i małych, migać, zlewać się i płonąć poczęły, ku nieopisanie wspaniałej illuminacyji na cześć Boga Rodzicy. Jest bowiem zwyczajem ludności warmińskiej, że przy uroczystych procesjach, obchodach, nie same tylko Bractwa, lecz cała ludność z światłem towarzyszy obrzędom. Powiemy prawdę, że takiej manifestacyi światła nigdyśmy nie widzieli, ani sobie nawet nie wyobrażali.
Lecz czas wyjść z podziwienia! Godzina pół do dziewiątej, Różaniec się zaczyna. Anna Maternowa, która jak zwykle modlitwom wstępnym przewodniczy, i teraz je zaczęła.
Kapłan ten sam co rano i w południe, zaczyna znów zwyczajną przemową, a potem uroczystym głosem opowiada: i zlecenia odebrane od N. Panny przez Bylitewską i poświęcenie źródła, i w końcu ogłasza, że źródło to odtąd będzie miało moc uzdrawiającą dla wszystkich, co żywą wiarą i pobożną do N. Panny modlitwą na łaskę zasłużą.
Można sobie wystawić szmer ludu, który się o takiej nowinie niespodzianie całkiem dowiedział! O jutrzejszych widzeniach kapłan nic nie mówił.
Pod wrażeniem takiego opowiadania, tak radosnej nowiny, lud z większą jeszcze ufnością i wiarą odmawiać począł za dziećmi Różaniec. — Ta sama chwila uroczysta co rano i w południe; teraz już nie dzwonek, dla wielkiego zgromadzenia ludu, lecz trąbka odzywa się po raz pierwszy i drugi. — Ale gdy trzeci raz trąbka dzwoniąc, zapowiedziała, że N. P. oddaliła sią od ludu na zawsze, płacz powstał niesłychany, lamenta i krzyki. Niewiasty mdlały, mężowie łez powstrzymać nie mogli; pielgrzymi z Królestwa w niebogłosy wołali: Cóż my teraz zrobiemy sieroty, kiedy N. Panna nas opuściła?!….
Do powszechnego lamentu i niebo dodało swe smutki, Naraz od zachodu zrywa się wiatr i szumi po rozłożystych klonach. Po szumie deszczyk kroplami spadać zaczyna; czarne chmury przesuwają się po szarawym niebie, i zdaje się, że nowre łaski Ducha św. z tym szumem spadają w zgromadzone wierne dzieci polskiego Kościoła.
Płacze, modlitwy, łkania, trwały jeszcze do godziny dziesiątej, jedenastej. Lud nie ruszał się z miejsca, wielu, jak weszło do kościoła tak w nim nocować postanowiło, śpiewając pieśni nieustanne; tysiące legły pod murami świątyni, po cmentarzu i drogach, lecz na głos napominających żandarmów spokojnie się rozeszli.
Około jedenastej duchowni zajęci byli spisywaniem protokułów z tego wszystkiego co się dzisiaj działo.
W tym naraz wicher się zrywa szalony, deszcz coraz większymi bije kroplami; nagle, jakoby mocą złego ducha porwana, jedna ogromna klonu odnoga, może na pół łokcia w średnicy mająca, trzeszczy, łamie się, chwieje i wali na kapliczkę pod klonem stojącą.
Obecni struchleli. Drzewo tak błogosławione na połowrę zniszczone; z prześlicznych dwóch ramion jedno spadło na ziemię, drugie, sierotę, zastawiając smutnie ku górze sterczące. Lud to zobaczył, ze strachem, ale i z chciwością rzucił się na konar; nie trwało kwadransu, a klonu połowo rozrąbaną była na najmniejsze kawałki i w tysiącach porozdzielana po wiosce, aby po całej Polsce roznieść sławę Gietrzwałdzkich objawień.
Dziwna nastała noc po takim dniu pięknym. Zimno zawiało dokuczliwe, wiatr dął tak szybko, że w przeciągu kwadransu całe niebo iskrzyło się tysiącznemi gwiazdami dziwnie migającego światła, albo znów, całe czarne, lało strumieniami, jakby te chmury rzeszotem były niebieskim, przez które wody górne mieszały się z dolnemi. Biedni wy wszyscy, bardzo biedni, co o tej porze do domu wracacie piechotą, co nie macie we wsi całej zakątka, ani stodoły, ani sieni nawet, do których byście się schronili. A były takich liczne tysiące, co zaraz po rozczulającej scenie pożegnania zabrali się na całą noc i dzień może następny, by zdążyć do rodzinnej zagrody.
(…)
Otóż i pielgrzymka nasza. A teraz słów kilka zastanowienia nad tym cośmy widzieli, pocośmy jechali.
Jedno z pism polskich było tak niezręczne, że o wypadkach gietrzwałdzkich wspomniawszy, pozostawiło Czytelnikom swoim wolność wierzenia lub nie wierzenia w to co o objawieniach N. Panny pisano.
Było tak niezręczne, że wiarę gorącą ludu naszego przypisało temu iż lud przez lat pięć cierpiący pod ciosami, jakie spadły na Kościół i naród, skłonnym jest do wiary nawet w takie cuda.
Smutna powiedzieć prawdę, ale to nie był głos katolicki, głos nawet nie polski. Naród polski nie potrzebował „ucisku” obcego na to, aby wierzyć w Boga, w Matkę Chrystusową, w objawienia się Najświętszej Panny i Świętych.
Jeżeli wiara każe przyjąć za prawdę, że Bóg się pokazał Mojżeszowi w krzaku ognistym; że Mojżesz i Eliasz pokazali się podczas Przemienienia się P. Jezusa na górze Tabor i że Szawłowi okazała się jasność niebieska w drodze do Damaszku, że Śty Jan Ewangielista miał Objawienie na wyspie Patmos; jeżeli prawdą, że tyle a tylu Świętych wręcz zeznawało, jako mieli widzenie Pana Jezusa, Maryi Panny, albo Świętych Pańskich: to nie ulega żadnej wątpliwości, że pod utratą charakteru katolickiego każdy z nas wierzyć powinien, iż Matka Bożka może się okazać wyraźnie i dla oka tych, którzy ją wielbią, kochają i którzy dobrze czynią; słowem, którzy chodzą w szacie niewinności.
(…)
Celem tej broszurki było, jakeśmy na początku wyrzekli : rozszerzyć sławę N. Panny Gietrzwałdzkiej, pobudzić Czytelnika do większego ku N. Pannie nabożeństwa.
Napisaliśmy tylko to, czegośmy sami byli świadkami lub od drugich słyszeli. Myśmy nie napisali wszystkiego; więcej czytano w „Pielgrzymie” zdawało nam się przecież, że byłoby rzeczą niemoralną, pismo to wyzyskiwać i z cudzych piór robić dla siebie przedmiot chluby albo spekulacji.
Zanim się ukażą książeczki zalecone powagą JW. ks. Biskupa Warmińskiego, Czytelnik tymczasem z broszurki tej tyle się dowie, ile mu trzeba, aby uderzyć czołem przed miłosierdziem Najwyższego, który w tych ciężkich czasach tak widoczne znaki pocieszenia nam zsyła.
Najświętsza Panna w Gietrzwaldzie : dokładny opis objawień od dn. 27-go czerwca do 9-go września 1877 roku. Poznań. Wyd. im. ks. Fr. Bażyńskiego, 1877.


Skomentuj