Objawienia NMP w Gietrzwałdzie – relacja świadka z 1877 roku.


Królowa‎ ‎niebios‎ ‎wyraźnie‎ ‎powiedzieć‎ ‎kazała, że‎ ‎nie‎ ‎otrzymają‎ ‎błogosławieństwa‎ ‎ci,‎ ‎co‎ ‎do Gietrzwałdu‎ ‎przybywają‎ ‎z‎ ‎prostej‎ ‎ciekawości,‎ ‎a nie‎ ‎ze‎ ‎szczerego‎ ‎nabożeństwa.‎ ‎W‎ ‎myśl‎ ‎tego wyroku‎ ‎następujący‎ ‎opis‎ ‎nie‎ ‎ma‎ ‎służyć‎ ‎ku‎ ‎zaspokojeniu‎ ‎próżnej‎ ‎chęci‎ ‎dowiedzenia-się‎ ‎czegoś nowego‎ ‎i‎ ‎nadzwyczajnego,‎ ‎ale‎ ‎pisany‎ ‎jest‎ ‎na‎ ‎to, by‎ ‎Czytelnika‎ ‎zbudować‎ ‎i‎ ‎zachęcić‎ ‎do‎ ‎oddania tym‎ ‎większej‎ ‎chwały‎ ‎najprzód‎ ‎Bogu‎ ‎Najwyższemu,‎ ‎a‎ ‎po tym‎ ‎Maryi‎ ‎Niepokalanie‎ ‎Poczętej.

Od‎ ‎pierwszej‎ ‎chwili,‎ ‎gdziem‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎wypadkach‎ ‎gietrzwałdzkich‎ ‎dowiedział,‎ ‎poczułem‎ ‎niewymowne‎ ‎pragnienie, nie‎ ‎tyle‎  przekonania‎ ‎się‎ ‎naocznego‎ ‎o‎ ‎prawdziwości‎ ‎opowiadanych‎ ‎zjawisk‎ ‎nadzwyczajnych,‎ ‎gdyż‎ ‎wierzyłem‎ ‎w‎ ‎nie bez‎ ‎wszelkiej‎ ‎wątpliwości‎ —‎ ‎ale‎ ‎chęć‎ ‎uczestniczenia‎ ‎w‎ ‎uroczystych‎ ‎chwilach,‎ ‎które‎ ‎się‎ ‎tam‎ ‎trzy‎ ‎razy‎ ‎na‎ ‎dzień powtarzały;‎ ‎chęć‎ ‎klęczenia‎ ‎wśród‎ ‎tych‎ ‎zastępów,‎ ‎co‎ ‎odbierały‎ ‎błogosławieństwo‎ ‎bezpośrednio‎ ‎z‎ ‎rąk‎ ‎łaskawej Królowej‎ ‎Nieba.‎ ‎To‎ ‎też‎ ‎kiedym‎ ‎się‎ ‎dowiedział,‎ ‎że‎ ‎objawienia‎ ‎się‎ ‎N.‎ ‎Panny‎ ‎miały‎ ‎już‎ ‎ustać‎ ‎z‎ ‎dniem‎ ‎8-go‎ ‎Września,‎ ‎postanowiłem‎ ‎być‎ ‎tam‎ ‎niezawodnie.‎ ‎(…)

Z‎ ‎każdą‎ ‎nową‎ ‎stacyją‎ ‎liczba‎ ‎pielgrzymów‎ ‎wzrastała; od‎ ‎Trzemeszna,‎ ‎Mogilna‎ ‎było‎ ‎nam‎ ‎już‎ ‎ciasno,‎ ‎a‎ ‎do‎ ‎Torunia‎ ‎zajechaliśmy‎ ‎w‎ ‎pewnym‎ ‎natłoku,‎ ‎tak‎ ‎że‎ ‎okienko kasy,‎ ‎sprzedające‎ ‎bilety,‎ ‎było‎ ‎naraz‎ ‎oblężone‎ ‎przez‎ ‎jakie dwieście‎ ‎osób‎ ‎wołających:‎ ‎Biesellen!‎ ‎Biesellen!‎ ‎-— albowiem‎ ‎do‎ ‎Biesalu‎ ‎pragnął‎ ‎zajechać‎ ‎jeszcze‎ ‎tej‎ ‎samej nocy‎ ‎każdy,‎ ‎kto‎ ‎nie‎ ‎chciał‎ ‎ani‎ ‎sekundy‎ ‎stracić‎ ‎z‎ ‎jutrzejszej‎ ‎uroczystości.

Przy‎ ‎tej‎ ‎okazyi‎ ‎niech‎ ‎nam‎ ‎będzie‎ ‎wolno‎ ‎wypowiedzieć‎ ‎zdań‎ ‎kilka‎ ‎o‎ ‎gotowości‎ ‎Polaków‎ ‎do‎ ‎ofiar‎ ‎i‎ ‎o‎ ‎ich użyciu. Ludzie‎ ‎co‎ ‎jak‎ ‎żyją‎ ‎nie‎ ‎kupiliby‎ ‎sobie‎ ‎żadnej‎ innej książki,‎ ‎nawet‎ ‎budującej,‎ ‎z‎ ‎wyjątkiem‎ ‎Książki‎ ‎do‎ ‎Nabożeństwa,‎ ‎ludzie‎ ‎którzy‎ ‎przez‎ ‎długie‎ ‎lata‎ ‎nie‎ ‎widzieli‎ ‎może gazety,‎ ‎naraz‎ ‎ofiarują‎ ‎kwotę‎ ‎stosunkowo‎ ‎dość‎ ‎znaczną‎ ‎— zwłaszcza‎ ‎gdy‎ ‎jedzie‎ ‎osób‎ ‎kilka‎ ‎z‎ ‎rodziny‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎cóż?‎ ‎aby przynajmniej‎ ‎kiedyś‎ ‎powiedzieć,‎ ‎że‎ ‎byli‎ ‎w‎ ‎miejscu‎ ‎uszczęśliwionym,‎ ‎aby‎ ‎choć‎ ‎okiem‎ ‎objąć‎ ‎klon‎ ‎wybrany,‎ ‎nogą dotknąć‎ ‎się‎ ‎ziemi‎ ‎ubogosławionej,‎ ‎piersiami‎ ‎zaczerpnąć powietrza,‎ ‎w‎ ‎którym‎ ‎niewidzialna‎ ‎dla‎ ‎grzesznego‎ ‎oka unosi‎ ‎się‎ ‎N.‎ ‎Panna.‎ ‎Przypuśćmy,‎ ‎że‎ ‎liczbę‎ ‎pielgrzymów, jacy‎ ‎byli‎ ‎w‎ ‎Gietrzwałdzie‎ ‎od‎ ‎początku‎ ‎Lipca‎ ‎do‎ ‎8-go‎ ‎Września,‎ ‎określim‎ ‎do‎ ‎liczby‎ ‎dwustu‎ ‎tysięcy,‎ ‎co‎ ‎pewnie‎ ‎nie
jest‎ ‎przesadzoną,‎ ‎a‎ ‎koszt‎ ‎podróży‎ ‎każdej‎ ‎osoby‎ ‎oznaczym w‎ ‎przecięciu‎ ‎na‎ ‎złotych‎ ‎polskich‎ ‎dziesięć,‎ ‎to‎ ‎przekonamy się,‎ ‎że‎ ‎ludność‎ ‎polsko-katolicka‎ ‎przejeździła‎ ‎na‎ ‎pruskich kolejach‎ ‎i‎ ‎pocztach‎ ‎z‎ ‎jakie‎ ‎dwa‎ ‎miliony‎ ‎złotych‎ ‎polskich, jeżeli‎ ‎nie‎ ‎więcej.‎ ‎Gospodarz,‎ ‎rachmistrz‎ ‎żałowałby‎ ‎tej kwoty‎ ‎ogromnej‎ ‎i‎ ‎widział‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎krajowe‎ ‎marnotrawstwo; tymczasem‎ ‎my‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎widzimy‎ ‎objaw‎ ‎niczym‎ ‎nie‎ ‎spożytej i‎ ‎siły‎ ‎i‎ ‎wytrwałości‎ ‎naszej‎ ‎i‎ ‎wiary‎ ‎nieopisanej,‎ ‎a‎ ‎zadatek rychłego‎ ‎naszego‎ ‎wyzwolenia.

Naród,‎ ‎który‎ ‎za‎ ‎nic‎ ‎sobie‎ ‎waży‎ ‎skarby‎ ‎tego‎ ‎świata,, byleby‎ ‎posiadł‎ ‎niebieskie,‎ ‎nie‎ ‎może‎ ‎zginąć,‎ ‎i‎ ‎musi‎ ‎w‎ ‎końcu zwyciężyć.‎ ‎—‎ ‎Naród‎ ‎taki,‎ ‎gdy‎ ‎przejrzy‎ ‎politycznie‎ ‎i‎ ‎społecznie,‎ ‎gdy‎ ‎się‎ ‎przekona,‎ ‎że‎ ‎na‎ ‎pracy‎ ‎i‎ ‎oświecie‎ ‎zależą społeczne‎ ‎jego‎ ‎wzmocnienie‎ ‎i‎ ‎przewaga‎ ‎polityczna‎ ‎w‎ ‎Europie,‎ ‎naród‎ ‎taki‎ ‎jakby‎ ‎olbrzym‎ ‎jaki‎ ‎kiedyś‎ ‎wstanie‎ ‎i‎ ‎zadziwi‎ ‎świat‎ ‎wielkością‎ ‎swych‎ ‎czynów.

(…)

Jaką‎ ‎męczarnią‎ ‎taka‎ ‎noc‎ ‎bezsenna‎ ‎i‎ ‎bez‎ ‎wygody wszelkiej‎  spędzona,‎ ‎to‎ ‎wiedzieć‎ ‎może‎ ‎tylko‎ ‎ten,‎ ‎kto‎ ‎ją przebył:‎ ‎jedynie‎ ‎tylko‎ ‎myśl‎ ‎ofiarowania‎ ‎tego‎ ‎wszystkiego N.‎ ‎M.‎ ‎Pannie‎ ‎podnosiła‎ ‎członki‎ ‎do‎ ‎szczętu‎ ‎rozbite.‎ ‎Niecierpliwsi‎ ‎chcieli‎ ‎natychmiast‎ ‎iść‎ ‎dalej‎ ‎do‎ ‎Gietrzwałdu‎ ‎na resztę‎ ‎nocy,‎ ‎ale‎ ‎gdy‎ ‎się‎ ‎przewodnika‎ ‎znaleźć‎ ‎nie‎ ‎dało, gdy‎ż ‎na‎ ‎dwoi‎ ‎ze‎ ‎ciemność‎ ‎zupełna‎ ‎i‎ ‎słota‎ ‎wcale‎ ‎nie‎ ‎ustawała, więc‎ ‎radzi‎ ‎nie‎ ‎radzi‎ ‎wszyscy‎ ‎zostać‎ ‎musieli‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎godziny 5tej‎ ‎z‎ ‎rana,‎ ‎aby‎ ‎z‎ ‎pierwszym‎ ‎brzaskiem‎ ‎jutrzenki‎ ‎ruszyć na‎ ‎miejsce‎ ‎cudu.

Czytelniku,‎ ‎ktokolwiek‎ ‎jesteś,‎ ‎gdybyś‎ ‎miał‎ ‎kiedykolwiek‎ ‎jechać‎ ‎do‎ ‎Gietrzwałdu,‎ ‎nie‎ ‎zapomnij‎ ‎parasola‎ ‎i‎ ‎stołka do‎ ‎siedzenia‎ ‎w‎ ‎polu‎ ‎i‎ ‎o‎ ‎żywności‎ ‎zapasie,‎ ‎jeżeli‎ ‎nie‎ ‎chcesz zmęczyć‎ ‎się‎ ‎niewymownie.‎ ‎Brak‎ ‎tego‎ ‎wszystkiego‎ ‎dał‎ ‎się niejednemu‎ ‎z‎ ‎pielgrzymów‎ ‎ogromnie‎ ‎we‎ ‎znaki.

Biesal‎ ‎jest‎ ‎wioską‎ ‎luterską,‎ ‎ostatnią‎ ‎na‎ ‎pograniczu Warmii.‎ ‎Mieszkańcy‎ ‎jego‎ ‎ogromnie‎ ‎dziś‎ ‎zarabiają‎ ‎na furmankach,‎ ‎gdyż‎ ‎pakują‎ ‎po‎ ‎6‎ ‎i‎ ‎8‎ ‎osób‎ ‎na‎ ‎raz‎ ‎jeden,‎ ‎biorąc od‎ ‎każdej‎ ‎po‎ ‎2‎ ‎złp.,‎ ‎co‎ ‎czyni‎ ‎najmniej‎ ‎2‎ ‎tal.‎ ‎opłaty‎ ‎drożnej w‎ ‎przeciągu‎ ‎godziny.‎ ‎

Piąta‎ ‎wybija,‎ ‎kilka‎ ‎powózek‎ ‎zajeżdża,‎ ‎wielu‎ ‎wsiada im‎ ‎wozy‎ ‎my,‎ ‎jako‎ ‎pielgrzymi,‎ ‎chcemy‎ ‎koniecznie‎ ‎iść‎ ‎pieszo. Dalej‎ ‎więc‎ ‎w‎ ‎imię‎ ‎Boże,‎ ‎choć‎ ‎niebo‎ ‎kropi‎ ‎a‎ ‎kropi.
Skoro‎ ‎się‎ ‎dworzec‎ ‎Biesalski‎ ‎opuści‎ ‎i‎ ‎okiem‎ ‎rzuci‎ ‎na około,‎ ‎spostrzega‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎naturze‎ ‎obraz‎ ‎dziwnej‎ ‎samotności; obraz‎ ‎smutny,‎ ‎niby‎ ‎dziki,‎ ‎a‎ ‎jednak‎ ‎świadczący‎ ‎o‎ ‎jakiejś kulturze;‎ ‎jakby‎ ‎się‎ ‎tam‎ ‎dzieliły‎ ‎od‎ ‎siebie‎ ‎dwa‎ ‎światy‎ ‎odwiecznie‎ ‎od‎ ‎siebie‎ ‎odrębne.‎ ‎Tak‎ ‎też‎ ‎jest;‎ ‎Biesal‎ ‎z‎ ‎dawna‎ ‎należał‎ ‎do‎ ‎Krzyżaków‎ ‎i‎ ‎następnie‎ ‎książąt‎ ‎pruskich, podczas‎ ‎gdy‎ ‎Gietrzwałd,‎ ‎nieco‎ ‎na‎ ‎północ‎ ‎od‎ ‎niego,‎ ‎leżał‎ ‎już we‎ ‎Warmii‎ ‎katolickiej‎ ‎i‎ ‎był‎ ‎częścią‎ ‎Korony‎ ‎polskiej.

Dla‎ ‎skrócenia‎ ‎drogi‎ ‎puściliśmy‎ ‎się‎ ‎grzbietem‎ ‎wyżyny‎ ‎przez‎ ‎ścierniska,‎ ‎błonia‎ ‎i‎ ‎łączki‎ ‎w‎ ‎kierunku‎ ‎północnym.‎ ‎Tu‎ ‎dopiero‎ ‎odsłoniła‎ ‎się‎ ‎nam‎ ‎cała‎ ‎dzikość‎ ‎natury.‎ ‎Myślałby‎ ‎kto,‎ ‎że‎ ‎od‎ ‎stu‎ ‎lat‎ ‎noga‎ ‎tam‎ ‎ludzka‎ ‎nie postała.‎ ‎Z‎ ‎prawej‎ ‎miałeś‎ ‎dalekie‎ ‎pola‎ ‎—‎ ‎nagie‎ ‎dzisiaj, i‎ ‎gdzieś‎ ‎daleko‎ ‎dopiero‎ ‎las‎ ‎niewielki;‎ ‎z‎ ‎lewej‎ ‎porozrzucane‎ ‎wielkie‎ ‎drzewa:‎ ‎lipy,‎ ‎klony,‎ ‎dęby‎ ‎i‎ ‎brzozy,‎ ‎niby‎ ‎to w‎ ‎kupkach,‎ ‎niby‎ ‎osobne,‎ ‎niby‎ ‎ocieniające‎ ‎jakieś‎ ‎strzechy,‎ ‎niby‎ ‎samotnie‎ ‎płaczące‎ ‎nad‎ ‎jakąś‎ ‎mogiłą.

Przed‎ ‎tobą‎ ‎mgła‎ ‎i‎ ‎niebo,‎ ‎gdyż‎ ‎wyżyna‎ ‎ciągnie‎ ‎się daleko,‎ ‎bez‎ ‎żadnego‎ ‎spadku.‎ ‎Deszcz‎ ‎całą‎ ‎noc‎ ‎padający pozalewał‎ ‎drogi.‎ ‎Ścierniska‎ ‎poprzemakały,‎ ‎na‎ ‎ścieżkach stały‎ ‎strugi‎ ‎—‎ ‎stawki‎ ‎powylewały,‎ ‎koniczyny‎ ‎napiły‎ ‎się jak‎ ‎gąbki,‎ ‎słowem,‎ ‎gdzieś‎ ‎postąpił,‎ ‎to‎ ‎w‎ ‎błoto‎ ‎albo we‎ ‎wodę.

Pielgrzymi‎ ‎szli‎ ‎tedy‎ ‎gęsiego,‎ ‎wybierając‎ ‎co‎ ‎suchsze miejsca,‎ ‎albo‎ ‎który‎ ‎boso,‎ ‎to‎ ‎idąc‎ ‎prosto,‎ ‎jak‎ ‎mu‎ ‎najbliżej‎ ‎wypadło.‎ ‎Dwie‎ ‎nas‎ ‎tylko‎ ‎uderzyły‎ ‎rzeczy:‎ ‎śpieszący‎ ‎nie szli‎ ‎w‎ ‎większych‎ ‎towarzystwach,‎ ‎lecz‎ ‎rozsypani‎ ‎po‎ ‎kilkoro, bez‎ ‎żadnej‎ ‎pieśni,‎ ‎bez‎ ‎modlitwy‎ ‎nawet;‎ ‎szli,‎ ‎oto,‎ ‎jak‎ ‎się to‎ ‎idzie‎ ‎po‎ ‎sprawunkach‎ ‎albo‎ ‎na‎ ‎jarmark.‎ ‎Nie‎ ‎byli‎ ‎to Warmijacy,‎ ‎tylko‎ ‎widocznie‎ ‎mieszkańcy‎ ‎Prus‎ ‎Zachodnich, Wschodnich,‎ ‎nadnoteccy‎ ‎i‎ ‎inni.‎ ‎Co‎ ‎gorsza,‎ ‎w‎ ‎Warmii nawet‎ ‎samej‎ ‎nie‎ ‎zdarzyło‎ ‎ci‎ ‎się‎ ‎ani‎ ‎razu‎ ‎usłyszeć‎ ‎staropolskiego‎ ‎Niech‎ ‎będzie‎ ‎pochwalony‎ ‎Jezus‎ ‎Chrystus,‎ ‎choć‎ ‎miejscowy‎ ‎lud‎ ‎widocznie‎ ‎pobożny.‎ ‎Trzeba to‎ ‎uważać‎ ‎za‎ ‎skutek‎ ‎napływu‎ ‎obcych‎ ‎wyznań;‎ ‎lud‎ ‎wstydzi się‎ ‎pochwalić‎ ‎Pana‎ ‎Boga,‎ ‎gdy‎ ‎nie‎ ‎wie,‎ ‎czy‎ ‎ten,‎ ‎którego pozdrowi,‎ ‎jest‎ ‎jego‎ ‎wiary‎ ‎i‎ ‎czy‎ ‎mu‎ ‎na‎ ‎jego‎ ‎pozdrowienie odpowie.

Po‎ ‎licznych‎ ‎skrętach‎ ‎i‎ ‎wykrętach,‎ ‎wyślizgawszy‎ ‎się do‎ ‎woli‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎tę‎ ‎i‎ ‎w‎ owę‎ ‎stronę,‎ ‎zbliżyliśmy‎ ‎się‎ ‎nareszcie do‎ ‎końca‎ ‎grzbietu‎ ‎i‎ ‎ujrzeliśmy‎ ‎Gietrzwałd.

W‎ ‎głębi‎ ‎północnego‎ ‎wschodu,‎ ‎we‎ ‎mgle‎ ‎deszczowej, wystrzeliły‎ ‎Kościół‎ ‎i‎ ‎wieża,‎ ‎około‎ ‎nich‎ ‎wianek‎ ‎drzew, następnie‎ ‎jeden‎ ‎dach‎ ‎i‎ ‎drugi‎ ‎słomiany. Nie‎ ‎przesadzamy,‎ ‎ale‎ ‎gdyśmy‎ ‎obaczyli‎ ‎to‎ ‎wszystko, wyobraziliśmy‎ ‎sobie,‎ ‎jakiego‎ ‎uczucia‎ ‎doznać‎ ‎musiał‎ ‎Godefryd‎ ‎de‎ ‎Bouillon,‎ ‎gdy‎ ‎po‎ ‎trudach‎ ‎pielgrzymki‎ ‎ujrzał Jerozolimę‎ ‎upragnioną.‎ ‎

Dziękowaliśmy‎ ‎Bogu‎ ‎i‎ ‎Pannie Najświętszej,‎ ‎że‎ ‎nam‎ ‎pozwolili‎ ‎zdążyć‎ ‎jeszcze‎ ‎na‎ ‎ranny Różaniec.

Im‎ ‎dalej,‎ ‎tym‎ ‎bardziej‎ ‎ścieżka‎ ‎zakręcała‎ ‎się‎ ‎ku wschodowi,‎ ‎aż‎ ‎gdyśmy‎ ‎weszli‎ ‎z‎ ‎manowców‎ ‎na‎ ‎bitą drogę,‎ ‎przebyliśmy‎ ‎most‎ ‎na‎ ‎Pasardze,‎ ‎która‎ ‎granicę‎ ‎Warmii‎ ‎stanowi,‎ ‎i‎ ‎zwróciliśmy‎ ‎się‎ ‎całkiem‎ ‎ku‎ ‎wschodowi. Wioska‎ ‎ciągle‎ ‎jeszcze‎ ‎skryta‎ ‎była‎ ‎w‎ ‎dolinie‎ ‎i‎ ‎pod‎ ‎bokami gór;‎ ‎ciągle‎ ‎tylko‎ ‎widać‎ ‎kościół‎ ‎i‎ ‎wieżą.‎ ‎Po‎ ‎kwandransie drogi‎ ‎nareszcie‎ ‎przyśliśmy‎ ‎nad‎ ‎wzgórek,‎ ‎z‎ ‎którego‎ ‎droga spuszcza‎ ‎się‎ ‎już‎ ‎w‎ ‎parowę‎ ‎Gietrzwałdu.

Gietrzwałd‎ ‎jest‎ ‎to‎ ‎wioska‎ ‎złożona‎ ‎z‎ ‎jakich‎ ‎20stu i‎ ‎kilku‎ ‎domów‎ ‎krytych‎ ‎staropolską‎ ‎słomą.‎ ‎Szeroki‎ ‎strumień‎ ‎przerzyna‎ ‎ją‎ ‎na‎ ‎dwie‎ ‎nierówne‎ ‎połowy.‎ ‎Nad‎ ‎strumieniem‎ ‎młyn‎ ‎niewielki,‎ ‎most‎ ‎spory,‎ ‎kładka‎ ‎długa,‎ ‎jakoby góralska.‎ ‎Prawa‎ ‎strona‎ ‎wioski‎ ‎czepia‎ ‎się‎ ‎prawej‎ ‎strony wąwozu;‎ ‎w‎ ‎środku‎ ‎domków‎ ‎nie‎ ‎wiele,‎ ‎na‎ ‎lewej‎ ‎od‎ ‎strumienia‎ ‎jeszcze‎ ‎mniej.‎ ‎Droga‎ ‎źle‎ ‎brukowana‎ ‎przerzynałaby‎ ‎wioskę‎ ‎w‎ ‎kierunku‎ ‎zupełnie‎ ‎prostym,‎ ‎gdyby‎ ‎nie wzgórze,‎ ‎na‎ ‎którym‎ ‎stoją‎ ‎kościół‎ ‎i‎ ‎plebania.‎ ‎ Z‎ ‎powodu tego‎ ‎wzgórza‎ ‎droga‎ ‎zmuszona‎ ‎się‎ ‎rozdzielić‎ ‎na‎ ‎dwoje; jedno‎ ‎ramię‎ ‎prowadzi‎ ‎w‎ ‎prawo,‎ ‎a‎ ‎okrążając‎ ‎górę‎ ‎kościelną ciągnie‎ ‎się‎ ‎dalej‎ ‎na‎ ‎północ-wschód‎ ‎do‎ ‎Olsztyna,‎ ‎drugie ramię‎ ‎ciągnie‎ ‎się‎ ‎pod‎ ‎plebanią,‎ ‎skąd‎ ‎też‎ ‎i‎ ‎droga‎ ‎do kościoła‎ ‎przez‎ ‎cmentarz‎ ‎ogrodzony.‎

‎Poniższy‎ ‎rysunek‎ ‎da o‎ ‎rzeczy‎ ‎małe‎ ‎wyobrażenie.‎ ‎Kościół‎ ‎stoi‎ ‎główną‎ ‎bramą obrócony‎ ‎ku‎ ‎głównej‎ ‎drodze,‎ ‎wieża‎ ‎jest‎ ‎od‎ ‎przyjazdu‎ ‎z Biesalu.‎ ‎Z‎ ‎daleka‎ ‎wyglądał‎ ‎bardzo‎ ‎wspaniale;‎ ‎z‎ ‎bliska widać,‎ ‎że‎ ‎jest‎ ‎stary,‎ ‎mocny,‎ ‎z‎ ‎gotycka‎ ‎stawiany,‎ ‎wielki, lecz‎ ‎wieżą‎ ‎ma‎ ‎tylko‎ ‎drewnianą.‎ ‎Widać‎ ‎przecież‎ ‎już‎ ‎z wierzchu,‎ ‎że‎ ‎Pleban‎ ‎troszczy‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎porządek,‎ ‎tak‎ ‎w‎ ‎utrzymaniu‎ ‎muru‎ ‎kościelnego,‎ ‎którego‎ ‎fugi‎ ‎szczelnie‎ ‎biało‎ ‎zalepione,‎ ‎jak‎ ‎i‎ ‎o‎ ‎całe‎ ‎otoczenie,‎ ‎dziś‎ ‎niestety,‎ ‎przez‎ ‎tysiące‎ ‎przychodniów‎ ‎mocno‎ ‎nadpsute.

Około‎ ‎kościoła‎ ‎zwykły‎ ‎cmentarz‎ ‎wiejski‎ ‎rozciąga się‎ ‎na‎ ‎jakie‎ ‎dwadzieścia‎ ‎kroków‎ ‎w‎ ‎promieniu;‎ ‎strona‎ ‎południowa‎ ‎i‎ ‎zachodnia‎ ‎cmentarza‎ ‎spuszcza‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎drodze,  północna‎ ‎przytyka‎ ‎do‎ ‎plebańskiego‎ ‎domu,‎ ‎ogródka‎ ‎i‎ ‎sadu;‎ ‎wschodnia‎ ‎przytyka‎ ‎do‎ ‎dalszych‎ ‎zabudowań‎ ‎wiejskich Sad‎ ‎plebański‎ ‎spory,‎ ‎widać‎ ‎w‎ ‎nim‎ ‎ze‎ ‎stokilkadziesiąt drzew‎ ‎niedzisiejszych.

Do‎ ‎uzupełnienia‎ ‎obrazu‎ ‎trzeba‎ ‎dodać,‎ ‎że‎ ‎wieś‎ ‎cała jest‎ ‎brukowana,‎ ‎ale‎ ‎brukowana‎ ‎nieznośnie;‎ ‎kto‎ ‎chybi‎ ‎kamienia,‎ ‎wpadnie‎ ‎w‎ ‎dół;‎ ‎dodać‎ ‎dalej‎ ‎trzeba,‎ ‎że‎ ‎jakaś‎ ‎poczciwa‎ ‎dusza‎ ‎piekarska‎ ‎zaraz‎ ‎na‎ ‎wstępie‎ ‎do‎ ‎wioski‎ ‎stanęła z‎ ‎wozem‎ ‎i‎ ‎skrzynią,‎ ‎pełną‎ ‎rządków‎ ‎bułek,‎ ‎takich,‎ ‎jakie chyba‎ ‎piekali‎ ‎żydzi‎ ‎na‎ ‎puszczy,‎ ‎gdy‎ ‎co‎ ‎chwila‎ ‎zbierali‎ ‎namioty;‎ ‎bułki‎ ‎te‎ ‎wygłodzonym‎ ‎wydawały‎ ‎się‎ ‎manną‎ ‎niebieską‎ ‎i‎ ‎stały‎ ‎na‎ ‎całą‎ ‎prawie‎ ‎dobę‎ ‎jedynym‎ ‎pożywieniem.

Jakby‎ ‎na‎ ‎rozkaz‎ ‎wyższy,‎ ‎od‎ ‎chwili‎ ‎gdyśmy‎ ‎weszli do‎ ‎wioski,‎ ‎deszcz‎ ‎ustał‎ ‎i‎ ‎odsłoniła‎ ‎się‎ ‎nam‎ ‎część‎ ‎drogi i‎ ‎góry‎ ‎kościelnej.‎ ‎Źle‎ ‎tu‎ ‎właściwie‎ ‎powiedziano;‎ ‎nie‎ ‎było bowiem‎ ‎widać‎ ‎ani‎ ‎drogi,‎ ‎ani‎ ‎góry,‎ ‎bo‎ ‎na‎ ‎górze‎ ‎była‎ ‎posadzka‎ ‎głów‎ ‎ludzkich‎ ‎zbitych‎ ‎w‎ ‎jedno‎ ‎pole‎ ‎obrazu,‎ ‎a‎ ‎na drodze‎ ‎mrowisko‎ ‎ludzi‎ ‎ciągnących‎ ‎prawie‎ ‎wszystkich‎ ‎w‎ ‎jedną stronę,‎ ‎ku‎ ‎plebanii‎ ‎i‎ ‎kościołowi.‎ ‎Poszliśmy‎ ‎w‎ ‎to‎ ‎samo miejsce,‎ ‎bo‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎wyboru.

Opisywać‎ ‎tłumy‎ ‎zebrane‎ ‎prawie‎ ‎niepodobną;‎ ‎dość powiedzieć,‎ ‎że‎ ‎widzieliśmy‎ ‎tam‎ ‎wszystkie‎ ‎okolice‎ ‎Polski‎ ‎na mil‎ ‎piędziesiąt‎ ‎w‎ ‎około‎ ‎Gietrzwałdu‎ ‎leżące.

Przeważną‎ ‎część‎ ‎zebranych‎ ‎pielgrzymów‎ ‎stanowiła ludność‎ ‎miejscowa.‎ ‎Znać‎ ‎na‎ ‎niej‎ ‎stuletnią‎ ‎niewolę. Twarze‎ ‎poczciwe,‎ ‎ale‎ ‎zwiędłe‎ ‎cierpieniem;‎ ‎oczy‎ ‎rzetelne ale‎ ‎pełne‎ ‎lękliwości;‎ ‎ruchy‎ ‎szlachetne,‎ ‎lecz‎ ‎przyzwyczajone do‎ ‎korzenia‎ ‎się‎ ‎przed‎ ‎najezdnikiem.‎ ‎Szata‎ ‎cudzoziemska; wszystko,‎ ‎do‎ ‎najuboższego‎ ‎komornika‎ ‎i‎ ‎wyrobnika,‎ ‎porzuciło‎ ‎strój‎ ‎narodowy‎ ‎i‎ ‎nosi‎ ‎się‎ ‎„z‎waspańska“.‎ ‎Język bardzo‎ ‎zepsuty,‎ ‎tak‎ ‎pod‎ ‎względem‎ ‎składni‎ ‎jak‎ ‎i‎ ‎bogactwa wyrazów;‎ ‎na‎ ‎wyższe‎ ‎pojęcia‎ ‎umysłowe,‎ ‎albo‎ ‎na‎ ‎przedmioty‎ ‎do‎ ‎zbytku,‎ ‎wygody,‎ ‎rzemiosła‎ ‎służące,‎ ‎brak‎ ‎własnych‎ ‎wyrażeń,‎ ‎i‎ ‎tylko‎ ‎tam‎ ‎polską‎ ‎końcówkę‎ ‎dodają‎ ‎do‎ ‎niemieckiego‎ ‎pierwiastku.‎ ‎Idą‎ ‎tam‎ ‎więc‎ ‎do‎ ‎banhofu, jeżdżą‎ ‎na‎ ‎banie,‎ ‎nie‎ ‎palą‎ ‎obok‎ ‎kościoła‎ ‎fajerwerków, bo‎ ‎nie‎ ‎mają‎ ‎od‎ ‎amtmana‎ ‎genemikunku;‎ ‎nawet tak!‎ ‎nie‎ ‎powie‎ ‎ci Warmijak,‎ ‎tylko‎ ‎jol,‎ ‎z‎ ‎czego‎ ‎się‎ ‎nawet śmiali‎ ‎Kaszuby,‎ ‎jakich‎ ‎widzieliśmy‎ ‎od‎ ‎Wejherowa‎ ‎przybyłych.

Kaznodzieje‎ ‎niemieccy‎ ‎powywracali‎ ‎zupełnie‎ ‎brzmienia‎  samogłosek.‎ ‎Przybyli‎ ‎z‎ ‎daleka,‎ ‎ucząc‎ ‎się‎ ‎kazań‎ ‎z dzieł‎ ‎drukowanych,‎ ‎nie‎ ‎znali‎ ‎polskiego‎ ‎zakroju‎ ‎i‎ ‎wprowadzili‎ ‎do‎ ‎ludu‎ ‎wymowę,‎ ‎jak‎ ‎u‎ ‎nas‎ ‎mówią:‎ ‎„z‎ ‎wysaka,“ która‎ ‎tak‎ ‎razi,‎ ‎zwłaszcza‎ ‎u‎ ‎pokojówek‎ ‎i‎ ‎panien‎ ‎służących.‎ ‎Słychać‎ ‎więc‎ ‎na‎ ‎Warmiji‎ ‎mowę‎ ‎podobną‎ ‎do‎ ‎tej,‎ ‎co na‎ ‎Chełmińsce,‎ ‎ale‎ ‎popsutą,‎ ‎tak‎ ‎Netzbruderowską. Po‎ ‎ludności‎ ‎miejscowej‎ ‎najwięcej,‎ ‎jak‎ ‎naturalnie,‎ ‎widzieliśmy‎ ‎pielgrzymów‎ ‎wschodnio‎ ‎i‎ ‎zachodnio-pruskich,‎ ‎od Biskupca,‎ ‎Torunia,‎ ‎Chełmna,‎ ‎Chojnic,‎ ‎Tucholi,‎ ‎Starogardu, Pelplina,‎ ‎Gniewu,‎ ‎aż‎ ‎po‎ ‎Gdańsk,‎ ‎a‎ ‎dalej,‎ ‎jak‎ ‎się‎ ‎już‎ ‎wyżej‎ ‎rzekło,‎ ‎i‎ ‎Kaszubów‎ ‎od‎ ‎Kościerzyny,‎ ‎Kartuz‎ ‎i‎ ‎Wejherowa nad‎ ‎Morzem‎ ‎Baltyckiem.
Wielkopolanie‎ ‎wyróżniali‎ ‎się‎ ‎ze‎ ‎wszystkich‎ ‎pielgrzymów‎ ‎śmiałością‎ oblicza,‎ ‎długą,‎ ‎poważną‎ ‎szatą,‎ ‎swobodą ruchów,‎ ‎czystością‎ ‎mowy‎ ‎i‎ ‎tą‎ ‎odwagą,‎ ‎jaka‎ ‎cechuje‎ ‎lud, który‎ ‎choć‎ ‎cierpi,‎ ‎ale‎ ‎nie‎ ‎stracił‎ ‎narodowej‎ ‎dumy;‎ ‎który choć‎ ‎się‎ ‎ugina‎ ‎pod‎ ‎ciężarem‎ ‎zewnętrznego‎ ‎ucisku,‎ ‎ale wewnątrz‎ ‎czuje‎ ‎się‎ ‎wolnym,‎ ‎niezależnym,‎ ‎ufnym‎ ‎i‎ ‎pewnym, że‎ ‎mu‎ ‎niezadługo‎ ‎lepsza‎ ‎zaświeci‎ ‎dola.

Nie‎ ‎możemy‎ ‎zamknąć‎ ‎tego‎ ‎obrazu,‎ ‎nie‎ ‎powiedziawszy nieco‎ ‎o‎ ‎jednym‎ ‎rodzaju‎ ‎ludu‎ ‎polskiego,‎ ‎o‎ ‎kurpiach, jak‎ ‎ich‎ ‎tam‎ ‎zowią‎ ‎na‎ ‎Warmiji,‎ ‎czyli‎ ‎o‎ ‎ludzie‎ ‎przybyłym od‎ ‎Łomży,‎ ‎Ostrołęki‎ ‎z‎ ‎Augustowskiego‎ ‎i‎ ‎okolic‎ ‎Litwy.

Dobrze‎ ‎W.‎ ‎Pol‎ ‎powiedział,‎ ‎że‎ ‎gdy‎ ‎się‎ ‎spojrzy‎ ‎na twarz‎ ‎ludu‎ ‎od‎ ‎Wilna‎ ‎i‎ ‎Troków,‎ ‎to‎ ‎taka‎ ‎na‎ ‎twarzy‎ ‎jego niedola,‎ ‎że‎ ‎człowiek‎ ‎radby‎ ‎się‎ ‎zapytał:‎ ‎Cóż‎ ‎ci‎ ‎to,‎ ‎Litwinie?‎ ‎Ale‎ ‎gdy‎ ‎spojrzysz‎ ‎na‎ ‎lud,‎ ‎o‎ ‎którym‎ ‎mówiłem w‎ ‎tej‎ ‎chwili,‎ ‎to‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎pytać‎ ‎nie‎ ‎trzeba;‎ ‎to‎ ‎serce‎ ‎ci‎ ‎się ściśnie,‎ ‎łza‎ ‎tryśnie‎ ‎do‎ ‎oka,‎ ‎westchniesz‎ ‎z‎ ‎głębi‎ ‎piersi‎ ‎i zawołasz‎ ‎o‎ ‎pomstę‎ ‎do‎ ‎nieba:‎ ‎Panie!‎ ‎i‎ ‎kiedyż‎ ‎raczysz‎ ‎zdjąć‎ ‎ten‎ ‎lud‎ ‎już‎ ‎z‎ ‎krzyża!?‎ 

Bo‎ ‎to‎ ‎lud‎ ‎istotnie‎ ‎męczeński,‎ ‎bo‎ ‎to‎ ‎lud‎ ‎jak‎ ‎święty, jak‎ ‎zdjęty‎ ‎z‎ ‎tortury,‎ ‎bo‎ ‎to‎ ‎lud‎ ‎jakby‎ ‎z‎ ‎jarzma‎ ‎przed chwilą‎ ‎wyprzęgły;‎ ‎wykołysany‎ ‎łzami,‎ ‎wychowany‎ ‎głodem, zimnem‎ ‎i‎ ‎pracą,‎ ‎wykształcony‎ ‎knutem,‎ ‎nędzą,‎ ‎strachem, i‎ ‎trzymany‎ ‎ciągle‎ ‎na‎ ‎dwojakim‎ ‎łańcuchu‎ ‎umysłowego i‎ ‎ziemskiego‎ ‎ubóstwa.

Wartość‎ ‎i‎ ‎godność‎ ‎ludności‎ ‎jakiej‎ ‎wcale‎ ‎nie‎ ‎zależą od‎ ‎stroju,‎ ‎jaki‎ ‎ona‎ ‎nosi.‎ ‎Wiemy,‎ ‎że‎ ‎rozum‎ ‎rzadko‎ ‎jeździ‎ ‎karetą,‎ ‎że‎ ‎cnota‎ ‎rzadko‎ ‎mieści‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎pałacach;‎ ‎wiemy przeciwnie,‎ ‎że‎ ‎lud‎ ‎ubogi‎ ‎chatą‎ ‎i‎ ‎szatą‎ ‎może‎ ‎być‎ ‎oświecony,‎ ‎mężny,‎ ‎a‎ ‎przede wszystkim‎ ‎poczciwy‎ ‎i‎ ‎miły‎ ‎w‎ ‎oczach‎ ‎Stwórcy.‎ ‎Jeżeli]‎ ‎przeto‎ ‎ubolewać‎ ‎będziemy‎ ‎nad nędznym‎ ‎strojem‎ ‎ludu‎ ‎z‎ ‎augustowskiego,‎ ‎czyli‎ ‎dawnego polskiego‎ ‎województwa,‎ ‎to‎ ‎nie‎ ‎dla‎ ‎tego,‎ ‎jakobyśmy‎ ‎go‎ ‎widzieć‎ ‎chcieli‎ ‎w‎ ‎jedwabnych‎ ‎i‎ ‎złocistych‎ ‎szatach,‎ ‎ale‎ ‎dlatego,‎ ‎że‎ ‎szaty‎ ‎jego‎ ‎są‎ ‎wiernym‎ ‎odbiciem‎ ‎jego‎ ‎duchowego ubóstwa,‎ ‎które‎ ‎znów‎ ‎jest‎ ‎następstwem‎ ‎wielkiego‎ ‎politycznego‎ ‎ucisku.

(…)

Pod‎ ‎tą‎ ‎siermięgą‎ ‎bije‎ ‎równie‎ ‎proste‎ ‎i‎ ‎ubogie‎ ‎serce. —‎ ‎Bez‎ wychowania‎ ‎narodowego,‎ ‎lud‎ ‎ten‎ ‎trzyma‎ ‎się‎ ‎Ojczyzny‎ ‎o‎ ‎tyle‎ ‎tylko,‎ ‎o‎ ‎ile‎ ‎nie‎ ‎zapomniał‎ ‎Boga;‎ ‎w‎ ‎kościele cała‎ ‎jego‎ ‎szkoła,‎ ‎tak‎ umiejętności,‎ ‎jak‎ ‎i‎ ‎patriotyzmu;‎ ‎— zamknij‎ ‎mu‎ ‎kościół,‎ ‎pootwieraj‎ ‎karczmy,‎ ‎a‎ ‎lud‎ ‎ten‎ ‎zginie w‎ ‎lat‎ ‎kilka,‎ ‎jak‎ ‎fala‎ ‎ginie,‎ ‎gdy‎ ‎ją‎ ‎na‎ ‎piasek‎ ‎wyrzucą.
Mężczyźni‎ ‎nie‎ ‎lepiej‎ ‎od‎ ‎kobiet‎ ‎ubrani,‎ ‎z‎ ‎tą‎ ‎różnicą, że‎ ‎podczas‎ ‎gdy‎ ‎niewiasty‎ ‎chodzą‎ ‎na‎ ‎bosaka,‎ ‎tymczasem chłop‎ ‎pozwala‎ ‎sobie‎ ‎zbytku‎ ‎niejakiego,‎ ‎bo‎ ‎chodzi‎ ‎w‎ ‎chodakach. Takie‎ ‎to‎ ‎widzieliśmy‎ ‎szczepy‎ ‎polskie‎ ‎—‎ ‎że‎ ‎już‎ ‎nie wspomnim‎ ‎Mazurów,‎ ‎Wielkopolan‎ ‎od‎ ‎Częstochowy,‎ ‎Kalisza‎ ‎i‎ ‎innych‎ ‎stron‎ ‎Kongresówki.

 

Wśród‎ ‎takiego‎ ‎to‎ ‎ludu‎ ‎ciągnęliśmy‎ ‎drogą‎ ‎pod‎ ‎kościół,‎ ‎i‎ ‎pierwszego‎ ‎lepszego,‎ ‎który‎ ‎się‎ ‎nam‎ ‎nawinął,‎ ‎pyta liśmy‎ ‎się:‎ ‎któryż‎ ‎to‎ ‎klon?….

-—‎ ‎Ten‎ ‎tu‎ ‎oto!‎ ‎odpowiedział‎ ‎ktoś‎ ‎stamtąd‎ ‎wracający,‎ ‎i‎ ‎pokazał‎ ‎na‎ ‎drzewa‎ ‎stojące‎ ‎tam‎ ‎gdzie‎ ‎je‎ ‎w‎ ‎planiku naszym‎ ‎krzyżyk‎ ‎maleńki‎ ‎oznacza.

Dziwnie‎ ‎wstrząsnęła‎ ‎się‎ ‎dusza‎ ‎nasza‎ ‎na‎ ‎widok‎ ‎tego drzewa‎ ‎cudownego.‎ ‎Patrzaliśmy,‎ ‎azali‎ istotnie‎ ‎być‎ ‎może, żeby‎ ‎„Matka‎ ‎Niebieskiego‎ ‎Pana“‎ ‎na‎ ‎takim‎ ‎drzewie‎ ‎spoczywać‎ ‎mogła,‎ ‎zamiast‎ ‎majestatu‎ ‎wielkiego‎ ‎i‎ ‎chórów anielskich‎ ‎użyć,‎ ‎kiedy‎ ‎się‎ ‎ludziom‎ ‎pokazuje.

Ale‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎sposobności‎ ‎oglądać‎ ‎go‎ ‎dłużej.‎ ‎Ludzie pchają‎ ‎i‎ ‎pchają,‎ ‎człowiek‎ ‎zamiast‎ ‎patrzeć‎ ‎w‎ ‎górę,‎ ‎zmuszony‎ ‎oglądać‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎nogach,‎ ‎czy‎ ‎brodząc‎ ‎już‎ ‎teraz‎ ‎po kostki‎ ‎w‎ ‎błocie,‎ ‎nie‎ ‎wpadnie‎ ‎jeszcze‎ ‎głębiej;‎ ‎czy‎ ‎o‎ ‎jaki kamień‎ ‎nosa‎ ‎nie‎ ‎zawadzi.‎ ‎Dostać‎ ‎się‎ ‎ ‎do‎ ‎kościoła‎ ‎niepodobna‎ ‎;‎ ‎na sam przód,‎ ‎że‎ ‎tłumy‎ ‎tam‎ ‎niezmierne‎ ‎a‎ ‎potem że ‎ślizgawica‎ ‎po‎ ‎gliniastym‎ ‎gruncie‎ ‎me‎ ‎do‎ ‎opisania.‎ ‎Raz po raz‎ ‎starzec‎ ‎jaki‎ ‎lub‎ ‎kaleka‎ ‎usuną‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎jak‎ ‎dłudzy‎ ‎położą‎, ‎czasem‎ ‎jeszcze‎ ‎pociągając‎ ‎jakiego sąsiada.‎

 

‎Nie ma innej rady,‎ ‎jak‎ ‎pójść‎ ‎na‎ ‎probostwo.‎ ‎Zachodzimy‎ ‎tedy‎ ‎w‎ ‎podwórze,‎ ‎lecz‎ ‎i‎ ‎probostwo‎ ‎przepełnione. Ksiądz‎ ‎We‎i‎‎‎c‎h‎s‎e‎l ‎(po‎ ‎polsku‎ ‎Wisła),‎ ‎ograniczywszy‎ ‎się na pokoiku ‎pod‎ ‎dachem,‎ ‎oddał‎ ‎całe‎ ‎dolne‎ ‎pomieszkanie dla‎ ‎gości,‎ ‎i‎ ‎jeszcze‎ ‎na‎ ‎piętrzę‎ ‎ugaszcza‎ komisarzy biskupich ‎ ‎i‎ ‎resztę‎ ‎przyjezdnego‎ ‎duchowieństwa.‎ ‎Na‎ ‎dole jest jeden‎ ‎tylko‎ ‎pokoik‎ ‎z‎ ‎alkierzykiem od tyłu gdzie księża‎ ‎spokojnie‎ ‎pomówić‎ ‎mogą‎ ‎i‎ ‎przyjąć‎ ‎interesantów‎‎, reszta ‎zabrana‎ ‎j‎uż to‎ ‎przez‎ ‎kobiety‎ ‎z‎ ‎Królestwa‎ ‎przybyłe, już to‎ ‎przez‎ ‎panie‎ ‎wyższego‎ ‎stanu,‎,‎ ‎tłum‎ ‎ciekawych znaleźć‎ ‎przytułku,‎ ‎już to‎ ‎przez‎ ‎nieustający‎ ‎tłum‎ ‎ciekawych co‎ ‎chcieliby‎ ‎od‎ ‎plebanii‎ ‎dostać‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎klonu.

Najobszerniejsza‎ ‎izba,‎ ‎powiedzmy‎ ‎pokój gościnny leży‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎kościoła‎ ‎i‎ ‎klonu,‎ ‎tak‎ ‎ze‎ ‎dwa‎ ‎okna‎ ‎idą na kościół a ‎trzecie‎ ‎ku‎ ‎wsi‎ ‎i‎ ‎ku‎ ‎Klonowi. Tam‎ ‎się‎ ‎udamy.

W ‎pokoju‎ ‎tym‎ ‎zastaliśmy‎ ‎brata‎ ‎plebanowego,‎ ‎który nas przyjął ‎grzecznie‎ ‎i‎ ‎dał‎ ‎różne‎ ‎objaśnienia.‎ ‎Pokazawszy‎ ‎mi‎ ‎z‎ ‎okien‎ ‎i‎ ‎drzewo‎ ‎samo‎ ‎święte‎ ‎i‎ ‎miejsce‎ ‎przy oknie‎ ‎z‎ ‎którego‎ ‎biskup‎ ‎Krementz‎ ‎zeszłego‎ ‎wtorku‎ ‎Różańcowi‎ ‎się‎ ‎przyglądał,‎ ‎wyprowadził‎ ‎nas‎ ‎na‎ ‎górę,‎ ‎skąd‎ ‎się nam‎ ‎pokazał‎ ‎widok‎ ‎bardzo‎ ‎wzruszający. ‎ Nie dość że cmentarz‎ ‎był‎ ‎dosłownie‎ ‎nabity‎ ‎głowami,‎ ‎ale‎ na podwórzu,‎ ‎w‎ ‎sadzie,‎ ‎na‎ ‎drodze‎ ‎stały‎ już‎ ‎różnobarwne‎ ‎tłumy. Wszyscy‎ ‎z‎ ‎modlitwą‎ ‎lub‎ ‎pieśnią‎ ‎na‎ ‎ustach, wszyscy z oczekiwaniem‎ ‎pobożnym‎ ‎na‎ ‎twarzy.‎ ‎Tuśmy‎ ‎też ‎dopiero obejrzeć‎ ‎sobie‎ ‎mogli‎ ‎klon‎ ‎z‎ ‎największy‎ ‎d‎okładnością.

Drzewo‎ ‎to‎ ‎ma‎ ‎objętości‎ ‎na‎ ‎jakie‎ ‎sześć do ośmiu stóp,‎ ‎dorosły‎ ‎człowiek‎ ‎jeden‎ ‎objąć‎ ‎by‎ ‎go‎ ‎me‎ ‎zdołał. Pień jego, ‎od‎ ‎dołu‎ ‎gładki,‎ ‎w wysokości‎ ‎dziesięciu‎ ‎stóp,‎ ‎czyli‎ ‎na wysokość‎ ‎dwóch‎ ‎ludzi‎ ‎od‎ ‎ziemi,‎ ‎dzieli‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎trzy‎ ‎grube konary,‎ ‎grube,‎ ‎powtarzamy,‎ ‎jak‎ ‎człowiek‎ ‎dorosły‎ ‎w‎ ‎pasie.‎ ‎Z tych‎ ‎trzech‎ ‎konarów‎ ‎jeden,‎ ‎a‎ ‎mianowicie‎ ‎ten,‎ ‎który‎ ‎rósł‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎kościoła,‎ ‎już‎ ‎od‎ ‎dawnego‎ ‎czasu,‎ ‎albo‎ ‎od‎ ‎burzy‎ ‎złamany, albo‎ ‎umyślnie‎ ‎odcięty,‎ ‎dość,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎ma‎ ‎z‎ ‎niego‎ ‎więcej‎ ‎jak półtora‎ ‎łokcia.‎ ‎Trzon‎ ‎ten,‎ ‎czy‎ ‎ząb,‎ ‎jak‎ ‎tam‎ ‎go‎ ‎nazwać‎ ‎kto‎ ‎zechce,‎ ‎nie‎ ‎jest‎ ‎ani‎ ‎poziomy,‎ ‎leżący,‎ ‎ani‎ ‎stromy,‎ ‎prosto‎ ‎w‎ ‎górę‎ ‎rosnący,‎ ‎tylko‎ ‎zagina‎ ‎się‎ ‎niejako‎ ‎pałąkowato‎ ‎ku‎ ‎górze‎ ‎tak‎ ‎jakby‎ ‎n.‎ ‎p.‎ ‎dolny‎ ‎ogonek‎ ‎u‎ ‎litery C‎ ‎w‎ ‎górę‎ ‎śmiało‎ ‎zadarty.

Jeżeli‎ ‎tedy‎ ‎mó‎wi‎ ‎kto‎ ‎lub‎ ‎pisze,‎ ‎że‎ ‎Matka‎ ‎Bożka‎ ‎objawia‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎klonie,‎ ‎to‎ ‎to‎ ‎tak‎ ‎rozumieć‎ ‎należy,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎powietrzu,‎ ‎przed‎ ‎klonem,‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎kościoła,‎ ‎nad owym‎ ‎utrąconym‎ ‎konarem,‎ ‎na‎ ‎jakie‎ ‎półtora‎ ‎łokcia‎ ‎od końca‎ ‎tego‎ ‎trzonu‎ ‎postać‎ ‎Nąjśw.‎ ‎Panny‎ ‎owym‎ ‎czterem osobom‎ ‎się‎ ‎pokazuje.‎ ‎Można by‎ ‎więc‎ ‎równie‎ ‎dobrze‎ ‎powiedzieć,‎ ‎że‎ ‎N.‎ ‎Panna‎ ‎okazuje‎ ‎się‎ ‎przed‎ ‎klonem‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎klonie,‎ ‎jak‎ ‎na‎ ‎klonie.‎ ‎ Powtarzamy‎ ‎raz‎ ‎jeszcze,‎ ‎że‎ ‎postać N.‎ ‎Panny‎ ‎pokazuje‎ ‎się‎ ‎zawsze‎ ‎w‎ ‎powietrzu‎ ‎nad‎ ‎końcem utrąconej‎ ‎gałęzi,‎ ‎tak‎ ‎że‎ ‎drugie‎ ‎dwa‎ ‎konary‎ ‎służą‎ ‎jej‎ ‎nie jako‎ ‎za‎ ‎ścianę‎ ‎i‎ ‎tło,‎ ‎jakby‎ ‎ściana‎ ‎w‎ ‎kościele.‎ ‎Jest‎ ‎to dalej‎ ‎niejako‎ ‎w‎ ‎połowie‎ ‎drzewa,‎ ‎tak‎ ‎że‎ ‎N.‎ ‎Panna‎ ‎tyle jest‎ ‎oddaloną‎ ‎od‎ ‎ziemi,‎ ‎ile‎ ‎od‎ ‎szczytu‎ ‎korony.‎ ‎Cała‎ ‎korona,‎ ‎z‎ ‎dołu‎ ‎patrząc,‎ ‎pokazuje‎ ‎się‎ ‎jakby‎ ‎gruszka,‎ ‎jak‎ ‎np. dzwonka.

Kiedyśmy‎ ‎krótko‎ ‎przed‎ ‎godziną‎ ‎ósmą‎ ‎zeszli‎ ‎napowrót‎ ‎do‎ ‎gościnnego‎ ‎pokoju,‎ ‎zastaliśmy‎ ‎tenże‎ ‎całkiem‎ ‎napełniony‎ ‎przez‎ ‎ludzi‎ ‎różnego,‎ ‎głównie‎ ‎wyższego‎ ‎stanu. Zebrali‎ ‎się‎ ‎oni‎ ‎tam,‎ ‎wiedząc,‎ ‎że‎ ‎o‎ ‎tej‎ ‎porze‎ ‎przychodzą‎ ‎zawsze‎ ‎do‎ ‎pokoju‎ ‎cztery‎ ‎one‎ ‎niewiasty‎ ‎wybrane, zanim‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎księżmi‎ ‎i‎ ‎komisarzami‎ ‎udadzą‎ ‎na‎ ‎Różaniec.

Można‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić‎ ‎ciekawość,‎ ‎jaka‎ ‎się‎ ‎malowała‎ ‎na wszystkich‎ ‎twarzach,‎ ‎gdy‎ ‎kobiety‎ ‎te‎ ‎weszły.‎ ‎—‎ ‎Ponieważ mieliśmy‎ ‎sposobność‎ ‎obejrzenia‎ ‎tych‎ ‎kobiet‎ ‎zupełnie‎ ‎dokładnie,‎ ‎także‎ ‎i‎ ‎rozmawiania‎ ‎z‎ ‎niemi,‎ ‎o‎ ‎ile‎ ‎się‎ ‎dało‎ ‎w natłoku,‎ ‎więc‎ ‎opiszemy‎ ‎je‎ ‎tak,‎ ‎jak‎ ‎możemy‎ ‎najdokładniej.

 

Augusta‎ ‎Szafryńska,‎

‎a‎ ‎nie‎ ‎Szafrańska,‎ ‎jak‎ ‎ją piszą‎ ‎niektóre‎ ‎gazety‎ ‎przez‎ ‎nieostrożność,‎ ‎mieszka‎ ‎nie‎ ‎w samym‎ ‎Gietrzwałdzie,‎ ‎lecz‎ ‎w‎ ‎Nowym‎ ‎Młynie,‎ ‎w‎ ‎bliskości.‎ ‎Jest‎ ‎w‎ ‎czternastym‎ ‎roku‎ ‎życia.‎ ‎Wzrostu‎ ‎na‎ ‎swój wiek‎ ‎ani‎ ‎małego,‎ ‎ani‎ ‎też‎ ‎wybujałego;‎ ‎postawy‎ ‎wątłej, biernej,‎ ‎tuszy‎ ‎chudawej;‎ ‎ruchy‎ ‎jej‎ ‎umiarkowane,‎ ‎skromne, ni‎ ‎prędkie,‎ ‎ni‎ ‎powolne;‎ ‎słowem,‎ ‎jest‎ ‎to,‎ ‎jak‎ ‎mówią,‎ ‎dobrze‎ ‎ułożona‎ ‎i‎ ‎skromna‎ ‎dziewczyna.‎ ‎Twarz‎ ‎jej‎ ‎blada,‎ ‎ni biała,‎ ‎ni‎ ‎opalona,‎ ‎dość‎ ‎regularna,‎ ‎pociągła,‎ ‎lecz‎ ‎nie‎ ‎odznaczająca‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎prostu‎ ‎niczym,‎ ‎tak‎ ‎że‎ ‎jej‎ ‎właściwie‎ ‎spamiętać‎ ‎nie‎ ‎można.

Obojętności‎ ‎tej‎ ‎nie‎ ‎zmieniają‎ ‎jej ‎oczy,‎ ‎są‎ ‎bowiem blado-niebieskie,‎ ‎spokojne,‎ ‎wcale‎ ‎nie‎ ‎żywe,‎ ‎zawsze‎ ‎w siebie‎ ‎zwrócone,‎ ‎o‎ ‎świat‎ ‎zewnętrzny‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎troszczące. Wstydliwości‎ ‎wielkiej,‎ ‎chodzi‎ ‎pomiędzy‎ ‎ludźmi,‎ ‎jakby‎ ‎ich nie‎ ‎widziała;‎ ‎gdy‎ ‎pomaga‎ ‎w‎ ‎pracy,‎ ‎np.‎ ‎w‎ ‎nakrywaniu stołu,‎ ‎wcale‎ ‎nie‎ ‎odrywa‎ ‎oczu‎ ‎od‎ ‎roboty‎ ‎swojej,‎ ‎choć‎ ‎izba pełna‎ ‎ciekawych.‎ ‎Do‎ ‎opisania‎ ‎jej‎ ‎skromności‎ ‎niech‎ ‎i‎ ‎ten szczegół‎ ‎posłuży,‎ ‎że‎ ‎gdy‎ ‎po‎ ‎rannym‎ ‎różańcu‎ ‎w‎ ‎Sobotę wróciła‎ ‎do‎ ‎pokoju,‎ ‎rzuciła‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎kąciku‎ ‎przy‎ ‎oknie‎ ‎na szyję‎ ‎pani‎ ‎G.‎ ‎i‎ ‎tak,‎ ‎żeby‎ ‎nikt‎ ‎nie‎ ‎słyszał,‎ ‎z‎ ‎rozrzewnieniem wielkim‎ ‎jej‎ ‎opowiadała,‎ ‎że‎ ‎M.‎ ‎Bożka‎ ‎dnia‎ ‎dzisiejszego‎ ‎była w‎ ‎tak‎ ‎wspaniałym‎ ‎otoczeniu‎ ‎jak‎ ‎w‎ ‎dzień‎ ‎uroczysty‎ ‎15go‎ ‎Lipca, i‎ ‎że‎ ‎słyszała‎ ‎znowu‎ ‎nadziemską‎ ‎muzykę‎ ‎i‎ ‎śpiewy‎ ‎Aniołów.‎ ‎—‎ ‎Ze‎ ‎wszystkich‎ ‎czterech‎ ‎osób‎ ‎widzących‎ ‎A.‎ ‎Pannę Augusta‎ ‎najmniej‎ ‎się‎ ‎pokazuje‎ ‎na‎ ‎oczy.‎ ‎Na‎ ‎uzupełnienie dodam,‎ ‎że‎ ‎suknia‎ ‎Szafryńskiej‎ ‎jest‎ ‎bardzo‎ ‎skromna,‎ ‎pół wełniana,‎ ‎pół‎ ‎bawełniana,‎ ‎brudnożółta,‎ ‎nieznaczna;‎ ‎prócz sukni‎ ‎nie‎ ‎ma‎ ‎na‎ ‎widoku‎ ‎nic‎ ‎jak‎ ‎ciemno-czerwoną‎ ‎wełnianą chusteczkę‎ ‎na‎ ‎głowie,‎ ‎podpiętą‎ ‎pod‎ ‎brodą,‎ ‎tak‎ ‎jak‎ ‎to‎ ‎zwykle w‎ ‎miastach‎ ‎noszą‎ ‎dziewczęta‎ ‎stanu‎ ‎uboższego.

Augusta‎ ‎chodziła‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎dnia‎ ‎27go‎ ‎Czerwca‎ ‎r.‎ ‎b.‎ ‎na katechizm,‎ ‎a‎ ‎raczej‎ ‎na‎ ‎naukę‎ ‎przygotowania‎ ‎do‎ ‎Spowiedzi i‎ ‎Komunii‎ ‎świętej.‎ ‎Była‎ ‎zawsze‎ ‎bez‎ ‎wielkich‎ ‎zdolności umysłowych,‎ ‎więc‎ ‎bojąc‎ ‎się,‎ ‎aby‎ ‎przy‎ ‎egzaminie‎ ‎nie‎ ‎okryła się‎ ‎wstydem,‎ ‎modliła‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎N.‎ ‎Panny,‎ ‎aby‎ ‎jej‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎dopomogła.‎ ‎N.‎ ‎Panna‎ ‎wysłuchała‎ ‎jej‎ ‎prośby‎ ‎i‎ ‎powiodło‎ ‎jej się‎ ‎bardzo‎ ‎dobrze.‎ ‎Była‎ ‎nawet‎ ‎śmiałą,‎ ‎odważną‎ ‎i‎ ‎odpowiadała‎ ‎lepiej‎ ‎od‎ ‎drugich.

W‎ ‎sam. ‎wieczór‎ ‎27go‎ ‎blisko‎ ‎o‎ ‎godzinie‎ ‎już‎ ‎9tej‎ ‎wieczorem‎ ‎wracała‎ ‎ona‎ ‎z‎ ‎egzaminu‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎Po‎ ‎drodze‎ ‎spotkała‎ ‎matkę‎ ‎swoją,‎ ‎która‎  też‎ ‎była‎ ‎we‎ ‎wiosce‎ ‎po‎ ‎jakimś sprawunku.
—‎ ‎No‎ ‎jakże,‎ ‎moja‎ ‎córko,‎ ‎pyta‎ ‎matka,‎ ‎mogłaś‎ ‎też‎ ‎?
—‎ ‎Przyjmie‎ ‎Cię‎ ‎ksiądz‎ ‎?
—‎ ‎A‎ ‎przyjmie,‎ ‎odpowiedziała‎ ‎Augusta,‎ ‎bo‎ ‎mogłam wszystko‎ ‎dobrze,‎ ‎czegom‎ ‎się‎ ‎sama‎ ‎nie‎ ‎spodziewała.‎ ‎Pan Jezus‎ ‎i‎ ‎Najświętsza‎ ‎Panienka‎ ‎dopomogli‎ ‎mi.
Kiedy‎ ‎tak‎ ‎matka‎ ‎z‎ ‎córką‎ ‎wśród‎ ‎rozmowy‎ ‎ubiegły kilkanaście‎ ‎kroków‎ ‎od‎ ‎cmentarza,‎ ‎wtem‎ ‎zadzwoniono‎ ‎na „Anioł‎ ‎Pański.*‎ ‎Obie‎ zatem,‎ ‎wedle‎ ‎zwyczaju‎ ‎miejscowego,‎ ‎poklękały‎ ‎zaraz‎ ‎na‎ ‎drodze,‎ ‎a‎ ‎zwróciwszy‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎kościołowi,‎ ‎zaczęły‎ ‎także‎ ‎pacierze‎ ‎odmawiać.‎ ‎
Nagle‎ ‎zawołała Augusta‎ ‎z‎ ‎przelęknieniem:
—‎ ‎Wejcie‎ ‎no,‎ ‎wejcie‎ ‎no,‎ ‎co‎ ‎to‎ ‎za‎ ‎jasność‎ ‎na‎ ‎tym tam‎ ‎klonie,‎ ‎i‎ ‎jaka‎ ‎tam‎ ‎osoba‎ ‎—‎ ‎to‎ ‎Najświętsza‎ ‎Panna!…
Matka,‎ ‎która‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎widziała,‎ ‎ofuknęła‎ ‎dziewczę‎ ‎i kazała‎ ‎jej‎ ‎iść‎ ‎za‎ ‎sobą‎ ‎do‎ ‎domu. Ale‎ ‎dziewczę‎ ‎obstawało‎ ‎przy‎ ‎swoim‎ ‎i‎ ‎chciało‎ ‎się wrócić‎ ‎pod‎ ‎drzewo‎ ‎klonowe.‎ ‎(Drzewo‎ ‎to‎ ‎stoi‎ ‎tuż‎ ‎przy płocie‎ ‎cmentarnym,‎ ‎ale‎ ‎jeszcze‎ ‎w‎ ‎ogródku‎ ‎do‎ ‎kwiatów, jaki‎ ‎leży‎ ‎przed‎ ‎plebanią).
Wtem‎ ‎nadszedł‎ ‎ksiądz‎ ‎Pleban‎ ‎wracający‎ ‎z‎ ‎krótkiej przechadzki‎ ‎po‎ ‎egzaminie,‎ ‎a‎ ‎gdy‎ ‎się‎ ‎dowiedział‎ ‎o‎ ‎co‎ ‎rzecz idzie,‎ ‎pozwolił‎ ‎dziewczęciu‎ ‎wrócić‎ ‎pod‎ ‎klon,‎ ‎uklęknąć tam‎ ‎i‎ ‎mówić‎ ‎Zdrowaś‎ ‎Maryja!‎ ‎Dziewczę‎ ‎zrobiło‎ ‎tak,‎ ‎a będąc‎ ‎pod‎ ‎klonem,‎ ‎wołało‎ ‎do‎ ‎księdza:
‎ ‎- O‎ ‎Jegomościulku!‎ ‎teraz‎ ‎jeszcze‎ ‎gorzej,‎ ‎jeszcze‎ ‎gorzej‎ ‎jasno‎ ‎się‎ ‎robi.
Potem‎ ‎mówiło‎ ‎dziewczę,‎ ‎że‎ ‎przybył‎ ‎Anioł pl‎ ‎wziął Najśw.‎ ‎Pannę‎ ‎do‎ ‎nieba.
Oto‎ ‎dokładny‎ ‎opis‎ ‎początku‎ ‎objawień,‎ ‎których‎ ‎Augusta‎ ‎pierwsza‎ ‎godną‎ ‎się‎ ‎stała.‎ ‎Spisaliśmy‎ ‎go‎ ‎umyślnie tak‎ ‎dokładnie‎ ‎i‎ ‎szczegółowo,‎ ‎gdyż‎ ‎najczęściej‎ ‎tak‎ ‎bywa, że‎ ‎gdy‎ ‎cześć‎ ‎N.‎ ‎Panny‎ ‎w‎ ‎jakimś‎ ‎miejscu‎ ‎bardziej‎ ‎się rozszerzy‎ ‎i‎ ‎ustali,‎ ‎to‎ ‎ludzie‎ ‎zwykli‎ ‎zapominać‎ ‎początku, albo‎ ‎początek‎ ‎ten‎ ‎w‎ ‎różny‎ ‎sposób‎ ‎przekręcają.
Przechodzimy,‎ ‎do‎ ‎drugiego‎ ‎z‎ ‎dziewczątek.
Barbara‎ ‎Samulowska‎
‎ma‎ ‎lat‎ ‎12-ście.‎ ‎Pochodzi ona‎ ‎z‎ ‎Woryt,‎ ‎wioski‎ ‎położonej‎ ‎o‎ ‎jakie‎  ćwierć‎ ‎mili‎ ‎na północny‎ ‎zachód‎ ‎od‎ ‎Gietrzwałdu,‎ ‎i‎ ‎jest‎ ‎również‎ ‎z‎ ‎ubogiego stanu‎ ‎wiejskiego.‎ ‎Jeżeli‎ ‎Augusta‎ ‎Szafryńska‎ ‎jest‎ ‎obrazem cichości‎ ‎i‎ ‎wielkiej‎ ‎nawet‎ ‎powolności,‎ ‎to‎ ‎przeciwnie‎ ‎mała Barbarka‎ ‎biega‎ ‎ciągle‎ ‎jak‎ ‎kozaczek‎ ‎lub‎ ‎płocha‎ ‎sarenka.
Twarzyczkę‎ ‎ma‎ ‎bardzo‎ ‎nieregularną;‎ ‎nosek‎ ‎zadarty,‎ ‎usta szerokie,‎ ‎z‎ ‎których‎ ‎wychodzą‎ ‎ciągle‎ ‎dwa‎ ‎białe‎ ‎rzędy‎ ‎niezupełnie‎ ‎drobnych‎ ‎ząbków;‎ ‎oczy‎ ‎czarne,‎ ‎płoche,‎ ‎cera,‎ ‎jeżeli‎ ‎nie‎ ‎opalona,‎ ‎to‎ ‎oliwkowa‎ ‎z‎ ‎natury,‎ ‎włosy‎ ‎ciemne.
Barbara‎ ‎prawie‎ ‎nie‎ ‎chodzi,‎ ‎tylko‎ ‎ciągle‎ ‎skacze;‎ ‎gdy‎ ‎ją chcesz‎ ‎zatrzymać,‎ ‎ledwie‎ ‎się‎ ‎obróci,‎ ‎ledwie‎ ‎posłucha, wyrwie‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎ucieka‎ ‎dalej.
Jest‎ ‎to‎ ‎obraz‎ ‎niczym‎ ‎nie‎ ‎skrępowanej‎ ‎swobody, obraz‎ ‎prostoty‎ ‎i‎ ‎natury,‎ ‎jak‎ ‎przystało‎ ‎na‎ ‎małą‎ ‎wiejską dziewczynę‎ ‎z‎ ‎zakątku‎ ‎kraju,‎ ‎o‎ ‎którym‎ ‎dotąd‎ ‎nikt‎ ‎nie widział.‎ ‎Ubiór‎ ‎Barbary‎ ‎taki‎ ‎sam‎ ‎biedny‎ ‎jak‎ ‎u‎ ‎Augusty; kolor‎ ‎sukni‎ ‎nieco‎ ‎odmienny,‎ ‎a‎ ‎głowa‎ ‎po‎ ‎większej‎ ‎części bez‎ ‎nakrycia.
Barbara‎ ‎obaczyła‎ ‎N.‎ ‎Pannę‎ ‎zaraz‎ ‎nazajutrz‎ ‎po Auguście,‎ ‎tj.‎ ‎dnia‎ ‎28go‎ ‎Czerwca‎ ‎rb.,‎ ‎czyli‎ ‎we‎ ‎wigiliję śś.‎ ‎Piotra‎ ‎i‎ ‎Pawła,‎ ‎o‎ ‎godzinie‎ ‎9tej‎ ‎wieczorem,‎ ‎a‎ ‎wedle jej‎ ‎opisu‎ ‎objawienie‎ ‎to‎ ‎tak‎ ‎wyglądało:
—‎ ‎Naprzód‎ ‎dwa‎ ‎razy‎ ‎się‎ ‎błysnęło,‎ ‎po tym‎ ‎się‎ ‎zrobiło na‎ ‎klonie‎ ‎jasne‎ ‎koło‎ ‎obracające‎ ‎się‎ ‎koło‎ ‎siebie,‎ ‎po tym‎ ‎w tym‎ ‎kole‎ ‎złote‎ ‎perłami‎ ‎wysadzone‎ ‎krzesło;‎ ‎potem‎ ‎dwóch Aniołów‎ ‎przynieśli‎ ‎Najśw.‎ ‎Pannę‎ ‎i‎ ‎posadzili‎ ‎na‎ ‎tronie i‎ ‎asystowali‎ ‎jej.‎ ‎Potem‎ ‎dwóch‎ ‎Aniołów‎ ‎przyniosło‎ ‎Dziecinę‎ ‎z‎ ‎„bulatą“‎ ‎(kulą,‎ ‎ziemską,)‎ ‎w‎ ‎ręku‎ ‎i‎ ‎posadzili‎ ‎ją‎ ‎na łonie‎ ‎N.‎ ‎Panny‎ ‎i‎ ‎zniknęli.‎ ‎Potem‎ ‎przyniosło‎ ‎dwóch‎ ‎Aniołów‎ ‎koronę‎ ‎i‎ ‎trzymali‎ ‎takową‎ ‎ponad‎ ‎głowami;‎ ‎następnie jeden‎ ‎Aniół‎ ‎przyniósł‎ ‎„kij“,‎ ‎taką‎ ‎„pykę“,‎ ‎na‎ ‎której‎ ‎końcu był‎ ‎złoty‎ ‎kwiat‎ ‎(berło)‎ ‎i‎ ‎trzymał‎ ‎ponad‎ ‎tern‎ ‎wszystkim. Nareszcie‎ ‎spuścił‎ ‎się‎ ‎jasny‎ ‎krzyż‎ ‎i‎ ‎zawisł‎ ‎w‎ ‎obłokach‎ ‎— aż‎ ‎w‎ ‎końcu‎ ‎Różańca‎ ‎wszystko‎ ‎znikło‎ ‎do‎ ‎góry.
Dnia‎ ‎następnego,‎ ‎tj.‎ ‎w‎ ‎dzień‎ ‎śś.‎ ‎Piotra‎ ‎i‎ ‎Pawła‎ ‎i późniejszych‎ ‎dni‎ ‎widziały‎ ‎dziewczęta‎ ‎to‎ ‎samo.
W‎ ‎dniach‎ ‎tych‎ ‎N.‎ ‎Panna‎ ‎była‎ ‎ubrana‎ ‎w‎ ‎bieli,‎ ‎przez którą‎ ‎przebijały‎ ‎złote‎ ‎lilije;‎ ‎jej‎ ‎Dziecię‎ ‎ubrane‎ ‎było‎ ‎tak samo;‎ ‎włosy‎ ‎N.‎ ‎Panna‎ ‎miała‎ ‎jasne,‎ ‎długie,‎ ‎rozpuszczone, oblicze‎ ‎cudownie‎ ‎piękne.‎ ‎—‎ ‎Aniołowie‎ ‎byli‎ ‎także‎ ‎w‎ ‎bieli ze‎ ‎skrzydłami‎ ‎zielonawymi.
W‎ ‎dzień‎ ‎po‎ ‎ś.‎ ‎Piotrze‎ ‎i‎ ‎Pawle,‎ ‎czyli‎ ‎dnia‎ ‎30‎ ‎Czerwca, widziały‎ ‎dziewczęta‎ ‎N.‎ ‎Pannę‎ ‎sarnę‎ ‎siedzącą‎ ‎na‎ ‎tronie, a‎ ‎z‎ ‎rąk‎ ‎jej‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎pod‎ ‎szyi‎ ‎wychodził‎ ‎jasny‎ ‎„dym.“
Dzieci‎ ‎się‎ ‎zapytały:‎ ‎czego‎ ‎chce?‎ ‎—‎ ‎odebrały‎ ‎odpo wiedź:
—‎ ‎Różaniec‎ ‎odmawiać!
Innego‎ ‎dnia‎ ‎pytały‎ ‎się‎ ‎dziewczęta:‎ ‎Co‎ ‎ona‎ ‎jest‎ ‎?
Odebrały‎ ‎odpowiedź:
—‎ ‎Jam‎ ‎jest‎ ‎Najświętsza‎ ‎Maryja‎ ‎Panna‎ ‎Niepokalanie‎ ‎Poczęta.
Na‎ ‎pytanie:‎ ‎jak‎ ‎długo‎ ‎tu‎ ‎będzie‎ ‎z‎ ‎nami?‎ ‎odebrały odpowiedź:
—‎ ‎Przez‎ ‎dwa‎ ‎miesiące.
Dnia‎ ‎18go‎ ‎Lipca‎ ‎widziały‎ ‎dziewczęta‎ ‎pismo‎ ‎polskie u‎ ‎stóp‎ ‎N.‎ ‎Maryi‎ ‎Panny,‎ ‎ale‎ ‎gdy‎ ‎je‎ ‎chciały‎ ‎przeczytać zniknęło.
Do‎ ‎dnia‎ ‎23go‎ ‎Lipca‎ ‎było‎ ‎widzenie‎ ‎tylko‎ ‎raz‎ ‎na‎ ‎dzień, wieczorem;‎ ‎od‎ ‎tego‎ ‎dnia‎ ‎jednak‎ ‎N.‎ ‎M.‎ ‎Panna‎ ‎pokazywała się‎ ‎trzy‎ ‎razy‎ ‎na‎ ‎dzień.
Barbara,‎ ‎jako‎ ‎nieco‎ ‎roztargniona,‎ ‎gdy‎ ‎się‎ ‎czwartego dnia‎ ‎widzeń‎ ‎swoich‎ ‎pod‎ ‎klon‎ ‎spóźniła,‎ ‎więc‎ ‎N.‎ ‎Panny‎ ‎nie widziała.‎ ‎Wtedy‎ ‎zaczęła‎ ‎rzewnie‎ ‎płakać‎ ‎z‎ ‎żalu,‎ ‎poszła płacząca‎ ‎do‎ ‎domu,‎ ‎ale‎ ‎ani‎ ‎spać‎ ‎nie‎ ‎mogła,‎ ‎jedno‎ ‎ciągle płakała.
Wtedy‎ ‎pokazała‎ ‎się‎ ‎jej‎ ‎N.‎ ‎Panna‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎zapytanie‎ ‎jej: czemby‎ ‎była,‎ ‎odpowiedziała:
—‎ ‎Jam‎ ‎jest‎ ‎Niepokalane‎ ‎Poczęcie.
Dziewczę‎ ‎się‎ ‎następnie‎ ‎pytało:‎ ‎Czy‎ ‎chorzy‎ ‎ozdrowieją?‎ ‎lecz‎ ‎odpowiedzi‎ ‎żadnej‎ ‎nie‎ ‎odebrała‎ ‎i‎ ‎widzenie znikło.‎ ‎
W‎ ‎kilka‎ ‎dni‎ ‎później,‎ ‎gdy‎ ‎oba‎ ‎dziewczęta‎ ‎razem się‎ ‎pytały,‎ ‎czy‎ ‎chorzy‎ ‎będą‎ ‎zdrowymi,‎ ‎odebrały‎ ‎odpowiedź:
—‎ ‎Niech‎ ‎chorzy‎ ‎odmawiają‎ ‎Różaniec!
Na‎ ‎zapytanie:‎ ‎Czy‎ ‎dobrze,‎ ‎że‎ ‎tu‎ ‎pod‎ ‎klonem‎ ‎Różaniec‎ ‎odmawiają;‎ ‎odebrały‎ ‎odpowiedź:
—‎ ‎Bardzo‎ ‎dobrze!
Inną‎ ‎razą‎ ‎pytały‎ ‎się,‎ ‎czego‎ ‎jeszcze‎ ‎chce‎ ‎N.‎ ‎Panna: odebrały‎ ‎odpowiedź:
—‎ ‎Kapliczkę‎ ‎wystawić‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎niej‎ ‎figurę‎ ‎Niepokalanego‎ ‎Poczęcia.
Powtórzyliśmy‎ ‎raz‎ ‎jeszcze‎ ‎te‎ ‎szczegóły,‎ ‎chociaż‎ ‎znane‎ ‎z‎ ‎gazet‎ ‎i‎ ‎opowiadania,‎ ‎a‎ ‎to‎ ‎umyślnie‎ ‎dla‎ ‎zachowania ich‎ ‎pierwotnego‎ ‎brzmienia,‎ ‎aby‎ ‎je‎ ‎zachować‎ ‎czysto‎ ‎i‎ ‎wiernie‎ ‎w‎ ‎pamięci‎ ‎ludzi.
Przejdźmy‎ ‎do‎ ‎23 -letniej‎ ‎dziewczyny.
Katarzyna‎ ‎Wieczorek‎ ‎
wygląda‎ ‎młodziej‎ ‎niżby jej‎ ‎wiek‎ ‎nakazywał.‎ ‎Wygląda‎ ‎na‎ ‎lat‎ ‎17‎ ‎do‎ ‎18stu,‎ ‎choć ma‎ ‎podobno‎ ‎23.‎ ‎Wzrostu‎ ‎jest‎ ‎średniego,‎ ‎twarzy‎ ‎białej, jak‎ ‎na‎ ‎wiejską‎ ‎dziewczynę‎ ‎dość‎ ‎delikatnej;‎ ‎rumieniec‎ ‎lekki‎ ‎przebija‎ ‎się‎ ‎przez‎ ‎całe‎ ‎policzki.‎ ‎Oczy‎ ‎szaroniebieskie mają‎ ‎nadzwyczaj‎ ‎łagodny‎ ‎wyraz‎ ‎i‎ ‎zdają‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎widzieć, co‎ ‎się‎ ‎dzieje‎ ‎w‎ ‎koło‎ ‎nich.‎ ‎Katarzyna‎ ‎jest‎ ‎niby‎ ‎to‎ ‎rozmawiająca‎ ‎z‎ ‎każdym,‎ ‎ale‎ ‎widać,‎ ‎że‎ ‎myśli‎ ‎jej‎ ‎nie‎ wiele się‎ ‎zajmują‎ ‎światem.
Twarz‎ ‎jej‎ ‎jest‎ ‎znużona‎ ‎nieco,‎ ‎i‎ ‎cała‎ ‎wygląda‎ ‎tak, jakby‎ ‎jej‎ ‎żal‎ ‎było,‎ ‎że‎ ‎musi‎ ‎odpowiadać‎ ‎na‎ ‎zapytania,‎ ‎bo najchętniej by‎ ‎często‎ ‎z‎ ‎N.‎ ‎Panną‎ ‎rozmawiała.‎ ‎Głos‎ ‎ma łagodny,‎ ‎cichy;‎ ‎ruchy‎ ‎bardzo‎ ‎skromne,‎ ‎ubiór‎ ‎prostej‎ ‎służącej,‎ ‎słowem,‎ ‎jest‎ ‎to‎ ‎istotnie‎ ‎taka‎ ‎„służebnica‎ ‎Pańska.“
Mówi‎ ‎nieco‎ ‎po‎ ‎niemiecku,‎ ‎a‎ ‎że‎ ‎we‎ ‎Warmii‎ ‎mówienie‎ ‎po niemiecku‎ ‎uchodzi‎ ‎za‎ ‎coś‎ ‎bardzo‎ ‎mądrego,‎ ‎więc‎ ‎Katarzyna‎ ‎zwykła‎ ‎po‎ ‎niemiecku‎ ‎mówić‎ ‎tak‎ ‎długo,‎ ‎aż‎ ‎się‎ ‎kto‎ ‎po polsku‎ ‎o‎ ‎co‎ ‎nie‎ ‎zapyta.
Nie‎ ‎mogliśmy‎ ‎się‎ ‎dowiedzieć,‎ ‎od‎ ‎którego‎ ‎dnia‎ ‎Katarzyna‎ ‎N.‎ ‎Pannę‎ ‎obaczyła;‎ ‎zdaje‎ ‎się‎ ‎przecież‎ ‎być‎ ‎pewną, że‎ ‎miała‎ ‎widzenie‎ ‎już‎ ‎w‎ ‎połowie‎ ‎Sierpnia.
Widzi‎ ‎ona‎ ‎Najśw.‎ ‎Pannę‎ ‎nie‎ ‎tak‎ ‎jak‎ ‎dzieci,‎ ‎tylko‎ ‎stojącą,‎ ‎z‎ ‎głową‎ ‎odkrytą‎ ‎zupełnie,‎ ‎z‎ ‎włosami‎ ‎rozpuszczonymi,‎ ‎z‎ ‎opuszczonymi‎ ‎rękoma,‎ ‎a‎ ‎w‎ ‎szacie‎ ‎białej pasem‎ ‎białym‎ ‎ściągniętej.
Dnia‎ ‎Igo‎ ‎Września‎ ‎widziała‎ ‎Wieczorkówna‎ ‎przy‎ ‎N. Pannie‎ ‎dwóch‎ ‎aniołków.
Ostatnią‎ ‎z‎ ‎widzących‎ ‎jest‎  wdowa
‎ElŻbieta‎ ‎Bylitewska,
‎Ubożuchne‎ ‎jej‎ ‎ubranie;‎ ‎na‎ ‎szarej‎ ‎lub‎ ‎fioletowo anilinem‎ ‎farbowanej‎ ‎sukni,‎ ‎ma‎ ‎ona‎ ‎kaftanik‎ ‎czarny,‎ ‎skromny,‎ ‎na‎ ‎głowie‎ ‎białą‎ ‎chustkę‎ ‎sposobem‎ ‎niewiast‎ ‎polskich zawiniętą‎ ‎aż‎ ‎pod‎ ‎suknią‎ ‎na‎ ‎szyi.‎ ‎Twarz‎ ‎jej‎ ‎chuda,‎ ‎blada,‎ ‎wystraszona,‎ ‎pomarszczona‎ ‎nieco.‎ ‎Oczy‎ ‎czarne,‎ ‎rysy nieznaczne.‎ ‎Patrzy‎ ‎ciągle‎ ‎skromnie,‎ ‎i‎ ‎jeżeli‎ ‎ku‎ ‎górze‎ ‎spojrzy,‎ ‎to‎ ‎ukradkiem.‎ ‎Gdy‎ ‎się‎ ‎odezwie,‎ ‎to‎ ‎zawsze‎ ‎dając‎ ‎pewne‎ ‎pobożne‎ ‎wskazówki,‎ ‎co‎ ‎się‎ ‎N.‎ ‎Pannie‎ ‎podoba‎ ‎a‎ ‎co nie,‎ ‎sama‎ ‎będąc‎ ‎wzorem‎ ‎bogobojności‎ ‎i‎ ‎ciągłej‎ ‎gotowości oddania‎ ‎się‎ ‎Bogu‎ ‎ciałem‎ ‎i‎ ‎duszą.‎ ‎Jest‎ ‎to‎ ‎uosobiszczone ubóstwo,‎ ‎ufne‎ ‎w‎ ‎miłosierdzie‎ ‎Boskie‎ ‎i‎ ‎dla‎ ‎tego‎ ‎nie‎ ‎troszczące się o jutro.
Byłitewska‎ ‎obaczyła‎ ‎N.‎ ‎Pannę‎ ‎podobno‎ ‎jeszcze‎ ‎później‎ ‎od‎ ‎Wieczorkównej.‎ ‎Powiadają,‎ ‎o‎ ‎niej,‎ ‎że‎ ‎gdy‎ ‎w‎ ‎początkach‎ ‎widzenia‎ ‎dała‎ ‎ucho‎ ‎pochlebnym‎ ‎podszeptom, które‎ ‎ją‎ ‎chwaliły‎ ‎z‎ ‎powodu‎ ‎łaski,‎ ‎jaką‎ ‎u‎ ‎P.‎ ‎Boga‎ ‎znalazła,‎ ‎że‎ ‎wtedy‎ ‎zamiast‎ ‎N.‎ ‎Panny‎ ‎miała‎ ‎ujrzeć‎ ‎złego‎ ‎ducha i‎ ‎dopiero‎ ‎gdy‎ ‎się‎ ‎upokorzyła‎ ‎i‎ ‎spowiadała,‎ ‎miała‎ ‎znów pozyskać‎ ‎łaskę‎ ‎Królowej‎ ‎nieba.‎ ‎
Słyszeliśmy‎ ‎to,‎ ‎ale‎ ‎powtarzamy‎ ‎z‎ ‎wszelką‎ ‎ostrożnością,‎ ‎żeby‎ ‎dobrej‎ ‎kobiecinie krzywd‎y‎ ‎najmniejszej‎ ‎nie‎ ‎zrobić.
‎Bylitewska‎ ‎widuje‎ ‎N.‎ ‎Pannę‎ ‎stojącą‎ ‎na klonie‎ ‎z‎ ‎koroną‎ ‎na‎ ‎głowie,‎ ‎z‎ ‎dziecięciem‎ ‎na‎ ‎ręku,‎ ‎więc‎ ‎nie‎ ‎„samę,“ tak‎ ‎jak‎ ‎widzi‎ ‎Wieczorkówna.‎ ‎
Dziecię‎ ‎trzyma‎ ‎w‎ ‎jednej ręce‎ ‎kulę‎ ‎ziemską‎ ‎z‎ ‎krzyżykiem;‎ ‎ubrane‎ ‎zaś‎ ‎jest‎ ‎w‎ ‎białą szatę‎ ‎i‎ ‎żółty‎ ‎złoty‎ ‎płaszczyk.‎ ‎Szatę‎ ‎ma‎ ‎N.‎ ‎Panna‎ ‎także białą,‎ ‎białym‎ ‎pasem‎ ‎przepasaną.
Owóż‎ ‎te‎ ‎cztery‎ ‎kobiety‎ ‎weszły‎ ‎około‎ ‎godziny‎ ‎ósmej do‎ ‎pokoju‎ ‎księdza‎ ‎Plebana,‎ ‎aby‎ ‎stamtąd‎ ‎udać‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎Różaniec‎ ‎poranny.
Korzystając‎ ‎z‎ ‎uprzejmości‎ ‎jednego‎ ‎z‎ ‎duchownych, stanęliśmy‎ ‎w‎ ‎orszaku‎ ‎nabożnym‎ ‎i‎ ‎cisnęli‎ ‎za‎ ‎nim‎ ‎w‎ ‎tłum‎ ‎przed domem‎ ‎zebrany.
Różańce‎ ‎odmawiały‎ ‎się‎ ‎zwykle‎ ‎na‎ ‎dwóch‎ ‎miejscach: albo‎ ‎pod‎ ‎samym‎ ‎uprzywilejowanym‎ ‎Klonem‎ ‎Objawienia, albo‎ ‎pod‎ ‎drugim‎ ‎klonem,‎ ‎stojącym‎ ‎na‎ ‎cmentarzu‎ ‎kościelnym‎ ‎naprzeciwko‎ ‎drzwi‎ ‎prowadzących‎ ‎do‎ ‎zakrystyji.‎ ‎
W Sobotę‎ ‎rano‎ ‎duchowny‎ ‎kierujący‎ ‎Różańcem‎ ‎wybrał‎ ‎miejsce‎ ‎ostatnie,‎ ‎może‎ ‎i‎ ‎dla‎ ‎tego,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎podobną‎ ‎dostać‎ ‎się‎ ‎dziś‎ ‎pod‎ ‎samo‎ ‎ubłogosławione‎ ‎drzewo.‎ ‎Ale‎ ‎i‎ ‎ta przeprawa‎ ‎nie‎ ‎była‎ ‎łatwą.‎ ‎—‎ ‎Droga,‎ ‎która by‎ ‎zwykle‎ ‎nie potrzebowała‎ ‎minuty‎ ‎czasu,‎ ‎kosztowała‎ ‎dziś‎ ‎minut‎ ‎pięć. Było‎ ‎niepodobną‎ ‎zajść‎ ‎rychlej.‎ ‎Lud‎ ‎stał‎ ‎jak‎ ‎mur,‎ ‎i przecisnąć‎ ‎się‎ ‎przez‎ ‎niego‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎można.‎ ‎Jasny‎ ‎powód, —‎ ‎jedna‎ ‎część‎ ‎tłoczyła‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎księży‎ ‎z‎ ‎ciekawości,‎ ‎druga część‎ ‎nie‎ ‎mogła‎ ‎się‎ ‎cofnąć,‎ ‎choćby‎ ‎była‎ ‎chciała,‎ ‎gdyż z‎ ‎tyłu‎ ‎była‎ ‎popychaną.
Nareszcie‎ ‎dostaliśmy‎ ‎się‎ ‎pod‎ ‎drzewo.‎ ‎Już‎ ‎tam‎ ‎stały chorągwie‎ ‎cztery,‎ ‎wyniesione‎ ‎z‎ ‎kościoła,‎ ‎odpowiadające czterem‎ ‎stanom‎ ‎osób‎ ‎odmawiających‎ ‎różaniec‎ ‎(panny,‎ ‎kawalerowie,‎ ‎małżonkowie‎ ‎i‎ ‎wdowcy);‎ ‎klęczeli‎ ‎już‎ ‎chłopcy używani‎ ‎do‎ ‎głośnego‎ ‎odmawiania‎ ‎modlitw‎ ‎i‎ ‎litaniji,‎ ‎byli i‎ ‎mężczyźni‎ ‎silniejsi‎ ‎ciałem‎ ‎a‎ ‎poważniejsi‎ ‎znaczeniem swem‎ ‎we‎ ‎wsi,‎ ‎a‎ ‎zebrani‎ ‎na‎ ‎to,‎ ‎aby‎ ‎duchowieństwo‎ ‎i‎ ‎modlące‎ ‎się‎ ‎kółko‎ ‎zasłonić‎ ‎przed‎ ‎natręctwem‎ ‎i‎ ‎ciekawością tłumu.
Następnie‎ ‎wszystko‎ ‎się‎ ‎uspokoiło‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎duchownych,‎ ‎doglądający‎ ‎Różańca,‎ ‎odezwał‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎ogromnego morza‎ ‎słuchaczów.
Wyjaśniwszy‎ ‎po‎ ‎krotce‎ ‎cudowny‎ ‎sposób,‎ ‎w‎ ‎jaki‎ ‎się N.‎ ‎Panna‎ ‎dzieciom‎ ‎pokazuje,‎ ‎opowiedział‎ ‎następnie‎ ‎porządek nabożeństwa.‎ ‎Powiedział,,‎ ‎że‎ ‎gdy‎ ‎zebrani‎ ‎usłyszą‎ ‎pierwsze uderzenie‎ ‎maleńkiego‎ ‎dzwonka,‎ ‎wtedy‎ ‎znak,‎ ‎że‎ ‎N.‎ ‎Panna niewiastom‎ ‎się‎ ‎pokazała.‎ ‎Wtedy‎ ‎mają‎ ‎wszyscy‎ ‎oddać‎ ‎jej hołd‎ ‎przez‎ ‎to,‎ ‎że‎ ‎upadną‎ ‎na‎ ‎kolana.‎ ‎Gdy‎ ‎drugie‎ ‎uderzenie‎ ‎usłyszą,‎ ‎to‎ ‎znak,‎ ‎że‎ ‎N.‎ ‎Panna‎ ‎lud‎ ‎błogosławi; wtedy‎ ‎wszyscy‎ ‎powinni‎ ‎nachylić‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎błogosławieństwa.
Gdy‎ ‎trzeci‎ ‎raz‎ ‎uderzy‎ ‎dzwonek,‎ ‎wtedy‎ ‎koniec‎ ‎zachwycenia, gdyż‎ ‎w‎ ‎chwili‎ ‎tej‎ ‎Najśw.‎ ‎Panna‎ ‎znika‎ ‎z‎ ‎przed‎ ‎oczu‎ ‎niewiast‎ ‎wybranych.
Przypomniał‎ ‎też‎ ‎kapłan‎ ‎Różańcowi‎ ‎towarzyszący,‎ ‎że według‎ ‎wyraźnego‎ ‎oświadczenia,‎ ‎jakie‎ ‎niewiasty‎ ‎otrzymały nie‎ ‎należy‎ ‎ciekawie‎ ‎oglądać‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎koło‎ ‎siebie,‎ ‎lub‎ ‎tylko na‎ ‎zachwycone‎ ‎osoby‎ ‎spoglądać,‎ ‎gdyż‎ ‎tacy‎ ‎błogosławieństwa‎ ‎nie‎ ‎dostąpią;‎ ‎przypominał‎ ‎dalej,‎ ‎że‎ ‎według‎ ‎wyraźnego‎ ‎tejże‎ ‎N.‎ ‎Panny‎ ‎oświadczenia,‎ ‎ci‎ ‎którzy‎ ‎przy‎ ‎Różańcu‎ ‎nie‎ ‎klęczą,‎ ‎także‎ ‎nie‎ ‎będą‎ ‎uczestnikami‎ ‎jej‎ ‎błogosławieństwa.
Co‎ ‎rzekłszy,‎ ‎rozpoczął‎ ‎Różaniec.
Trudno‎ ‎opisać,‎ ‎jaka‎ ‎to‎ ‎była‎ ‎chwila‎ ‎uroczysta.‎ ‎Pięćdziesiąt‎ ‎tysięcy‎ ‎ludzi‎ ‎sprawowało‎ ‎się‎ ‎tak‎ ‎cicho,‎ ‎że‎ ‎prawie oddech‎ ‎każdego‎ ‎słyszałeś;‎ ‎pięćdziesiąt‎ ‎tysięcy‎ ‎patrzało w‎ ‎stronę‎ ‎klonu,‎ ‎albo‎ ‎oczu‎ ‎podnieść‎ ‎nie‎ ‎śmiejąc,‎ ‎spuściło je‎ ‎w‎ ‎ziemię,‎ ‎korząc‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎uniżonej‎ ‎modlitwie.‎ ‎
Zdawało się,‎ ‎jakoby‎ ‎wszyscy‎ ‎oczekiwali‎ ‎trąby‎ ‎Archanioła,‎ ‎który ich‎ ‎na‎ ‎sąd‎ ‎ostateczny‎ ‎powoła,‎ ‎albo‎ ‎że‎ ‎czekali,‎ ‎rychło‎ ‎się niebo‎ ‎otworzy,‎ ‎a‎ ‎Królowa‎ ‎świata‎ ‎spuści‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎chórem‎ ‎Aniołów‎ ‎na‎ ‎ten‎ ‎padół‎ ‎płaczu,‎ ‎gdzie‎ ‎Ją‎ ‎tyle‎ ‎czeka‎ ‎tysięcy‎ ‎żebrzących.‎ ‎—‎ ‎Głos‎ ‎małego‎ ‎chłopca,‎ ‎choć‎ ‎słaby,‎ ‎ale‎ ‎słyszany był‎ ‎od‎ ‎końca‎ ‎do‎ ‎końca‎ ‎cmentarza,‎ ‎tak‎ ‎wszystko‎ ‎uważało na‎ ‎każde‎ ‎słowo‎ ‎Różańca.
Nadeszła‎ ‎część‎ ‎druga;‎ ‎—‎ ‎po‎ ‎jednym‎ ‎czy‎ ‎drugim‎ ‎Zdrowaś‎ ‎Maryja‎ ‎dzwoneczek‎ ‎bije,‎ ‎niewiasty‎ ‎cztery‎ ‎słaniają się‎ ‎ku‎ ‎ziemi‎ ‎—‎ ‎szmer‎ ‎pokory‎ ‎i‎ ‎nabożeństwa‎ ‎rozchodzi‎ ‎się od‎ ‎końca‎ ‎do‎ ‎końca.‎ ‎
Nieopisana‎ ‎chwila!‎ ‎Jeżeli‎ ‎wolno‎ ‎przy takich‎ ‎świętościach‎ ‎mówić‎ ‎o‎ ‎iskrach‎ ‎elektrycznych,‎ ‎to rzec by‎ ‎można,‎ ‎że‎ ‎na‎ ‎jedno‎ ‎skinienie‎ ‎wszystkie‎ ‎serca‎ ‎zadrżały,‎ ‎wszystkie‎ ‎głowy‎ ‎pochyliły‎ ‎się,‎ ‎jakoby‎ ‎czuły,‎ ‎że promienie‎ ‎z‎ ‎Najśw.‎ ‎Panny‎ ‎na‎ ‎tę‎ ‎głowy‎ ‎spadają.‎ ‎Była‎ ‎to chwila‎ ‎takiego‎ ‎skupienia,‎ ‎że‎ ‎wszystkie‎ ‎ciała‎ ‎na‎ ‎proch‎ ‎się tarły,‎ ‎wszystkie‎ ‎serca‎ ‎poddawały‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎nicości,‎ ‎a‎ ‎dusze na‎ ‎skrzydłach‎ ‎Pozdrowienia‎ ‎Anielskiego‎ ‎unosiły‎ ‎się‎ ‎pod stopy‎ ‎Tej,‎ ‎co‎ ‎z‎ ‎wysokości‎ ‎korony‎ ‎drzewa,‎ ‎choć‎ ‎niewidzialna,‎ ‎zbierała‎ ‎korne‎ ‎modlitwy‎ ‎z‎ ‎uśmiechem,‎ ‎i‎ ‎zanosiła je‎ ‎przed‎ ‎tron‎ ‎Syna‎ ‎Swego‎ ‎w‎ ‎Niebiesiech.
Tak‎ ‎trwało‎ ‎minut‎ ‎może‎ ‎pięć;‎ ‎drugi‎ ‎raz‎ ‎uderza‎ ‎dzwonek‎ ‎na‎ ‎znak,‎ ‎że‎ ‎Najświętsza‎ ‎Panna‎ ‎ludowi‎ ‎błogosławi.
Szmer‎ ‎gorętszych‎ ‎modlitw,‎ ‎tu‎ ‎i‎ ‎owdzie‎ ‎łkanie‎ ‎pochodzące ze‎ ‎skruszonego‎ ‎serca‎ ‎przerywało‎ ‎ciszę;‎ ‎ludność‎ ‎całej‎ ‎Polski‎ ‎odbierała‎ ‎błogosławieństwo‎ ‎Królowej‎ ‎swojej.
Co‎ ‎to‎ ‎było‎ ‎za‎ ‎błogosławieństwo!
‎Wszyscy‎ ‎go‎ ‎potrzebowali.‎ ‎Ci,‎ ‎żeby‎ ‎wytrwać‎ ‎w‎ ‎walce duchowej‎ ‎z‎ ‎przeciwnikami‎ ‎zbrojnymi‎ ‎we‎ ‎w‎szystko‎ ‎to‎ ‎co dają‎ ‎ludzki‎ ‎rozum‎ ‎i‎ ‎siła‎ ‎wielkiego‎ ‎państwa;‎ ‎tamci,‎ ‎żeby wytrwać‎ ‎w‎ ‎barbarzyńskim‎ ‎ucisku,‎ ‎który‎ ‎prześladując‎ ‎język,‎ ‎wiarę,‎ ‎osoby,‎ ‎majątek,‎ ‎nie‎ ‎waha‎ ‎się‎ ‎topić‎ ‎dzidy‎ ‎lub bagnetu‎ ‎w‎ ‎bezbronnej‎ ‎piersi,‎ ‎nawet‎ ‎kobiety‎ ‎lub‎ ‎dziecka.
Zrozumieli‎ ‎się‎ ‎wszyscy!‎ ‎Jeden‎ ‎zaszlochał,‎ ‎niejako skargę‎ ‎głośną‎ ‎zanosząc‎ ‎ku‎ ‎niebu,‎ ‎aliści‎ ‎szlochanie‎ ‎rozszerzyło‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎całym‎ ‎cmentarzu,‎ ‎po‎ ‎wiosce;‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎oka, z‎ ‎któregoby‎ ‎łza‎ ‎błagalna‎ ‎nie‎ ‎spadła;‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎wargi‎ ‎pobożnej,‎ ‎któraby‎ ‎z‎ ‎całą‎ ‎mocą‎ ‎nie‎ ‎ołała‎ ‎do‎ ‎„Pocieszycielki Utrapionych‎”‎:‎ ‎„Módl‎ ‎się‎ ‎za‎ ‎nami‎ ‎grzesznymi‎ ‎teraz‎ ‎— tak,‎ ‎teraz‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎godzinę‎ ‎śmierci‎ ‎naszej.‎ ‎Amen.“
Gdy‎ ‎po‎ ‎trzech‎ ‎czy‎ ‎czterech‎ ‎minutach‎ ‎dzwonek‎ ‎raz trzeci‎ ‎uderzył,‎ ‎lud‎ ‎plackiem‎ ‎na‎ ‎ziemię‎ ‎się‎ ‎pokładł,‎ ‎żegnając‎ ‎Panią‎ ‎swoją,‎ ‎i‎ ‎sławiąc‎ ‎Boga,‎ ‎że‎ ‎mu‎ ‎pozwolił‎ ‎być świadkiem‎ ‎tak‎ ‎wzniosłego‎ ‎obrzędu.
Choć‎ ‎po‎ ‎największym‎ ‎widowisku‎ ‎ziemskim,‎ ‎człowiek znużony‎ ‎szuka‎ ‎spoczynku‎ ‎i‎ ‎wytchnienia. Nie‎ ‎tak‎ ‎w‎ ‎Gietrzwałdzie.‎
‎Już‎ ‎się‎ ‎skończył‎ ‎Różaniec,‎ ‎już‎ ‎i‎ ‎Litanią‎ ‎skończono‎ ‎do‎ ‎N.‎ ‎Panny‎ ‎i‎ ‎modlitwy odprawiono‎ ‎na‎ ‎różne‎ ‎intencje,‎ ‎jak‎ ‎Ojca‎ ‎św.,‎ ‎Biskupa miejscowego‎ ‎itd.‎ ‎itd.,‎ ‎a‎ ‎lud‎ ‎klęczy‎ ‎i‎ ‎klęczy.‎ ‎Jeżeli‎ ‎wyprawa‎ ‎pod‎ ‎klon‎ ‎Różańcowy‎ ‎kosztowała‎ ‎najmniej‎ ‎minut‎ ‎5 czasu,‎ ‎to‎ ‎powrót‎ ‎jeszcze‎ ‎prawie‎ ‎uciążliwszy,‎ ‎bo‎ ‎lud,‎ ‎zbity w‎ ‎jedno‎ ‎ciało‎ ‎niewzruszone‎ ‎jak‎ ‎mur,‎ ‎choćby‎ ‎nawet‎ ‎chciał, rozstąpić‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎mógł.‎ ‎
Nareszcie‎ ‎po‎ ‎wielu‎ ‎namowach i‎ ‎prośbach,‎ ‎po‎ ‎silnych‎ ‎obrotach‎ ‎za‎ ‎pomocą‎ ‎łokci‎ ‎ze strony‎ ‎tych‎ ‎co‎ ‎nasze‎ ‎kółko‎ ‎poprzedzali,‎ ‎dostaliśmy‎ ‎się znowu‎ ‎na‎ ‎probostwo.
Tu‎ ‎nas‎ ‎już‎ ‎czekało‎ ‎z‎ ‎jakie‎ ‎kilkadziesiąt‎ ‎osób‎ ‎po różnych‎ ‎pokojach‎ ‎i‎ ‎sieniach.‎ ‎Kobiety‎ ‎zachwycone,‎ ‎na których‎ ‎twarzy‎ ‎było‎ ‎widać‎ ‎pewien‎ ‎żal‎ ‎i‎ ‎znużenie,‎ ‎wzięte zaraz‎ ‎zostały‎ ‎każda‎ ‎z‎ ‎osobna‎ ‎do‎ ‎komisarza‎ ‎Biskupiego‎ ‎na górne‎ ‎piętro‎ ‎plebanii,‎ ‎gdzie‎ ‎składały‎ ‎zeznania,‎ ‎o‎ ‎jakich dziś‎ ‎naturalnie‎ ‎wiele‎ ‎mówić‎ ‎nie‎ ‎można.‎ ‎To‎ ‎tylko‎ ‎wolno powiedzieć,‎ ‎że‎ ‎wszystkie‎ ‎cztery‎ ‎widziały‎ ‎N.‎ ‎Pannę‎ ‎nie‎ ‎tak jak‎ ‎w‎ ‎inne‎ ‎dni‎ ‎powszednie,‎ ‎lecz‎ ‎w‎ ‎większym‎ ‎majestacie królewskim,‎ ‎oto‎ ‎tak,‎ ‎jak‎ ‎ją‎ ‎widziały‎ ‎w‎ ‎dzień‎ ‎Jej‎ ‎Wnie‎bowzięcia.
My‎ ‎tymczasem‎ ‎rozpatrzymy‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎pokoju.‎ ‎Widać w‎ ‎nim‎ ‎wszystkie‎ ‎stany‎ ‎i‎ ‎obie‎ ‎narodowości. Jeżeli‎ ‎w‎ ‎tłumie‎ ‎na‎ ‎tysiąc‎ ‎ludzi‎ ‎zaledwie‎ ‎jednego ujrzysz‎ ‎z‎ ‎niemiecką‎ ‎książką‎ ‎do‎ ‎nabożeństwa‎ ‎lub‎ ‎z‎ ‎niemiecką‎ ‎modlitwą‎ ‎na‎ ‎ustach,‎ ‎to‎ ‎za‎ ‎to‎ ‎na‎ ‎probostwie‎ ‎wiele osób‎ ‎używa‎ ‎języka‎ ‎niemieckiego‎ ‎jako‎ ‎swego‎ ‎rodowitego.
Nasamprzód‎ ‎widzim‎ ‎rodzinę‎ ‎zacnego‎ ‎X.‎ ‎Weichsla,‎ ‎następnie wielu‎ ‎z‎ ‎duchowieństwa,‎ ‎którzy‎ ‎tylko‎ ‎po‎ ‎niemiecku‎ ‎ze‎ ‎sobą mówią.‎ ‎Znać‎ ‎sto‎ ‎lat‎ ‎niewoli;‎ ‎stosunki‎ ‎zupełnie‎ ‎jak‎ ‎na Śląsku.‎ ‎Język‎ ‎polski‎ ‎dla‎ ‎sług‎ ‎i‎ ‎pospólstwa.‎
Powiadali nam‎ ‎lepsi‎ ‎Warmijacy,‎ ‎że‎ ‎z‎ ‎początku‎ ‎klasy‎ ‎wykształceńsze z‎ ‎okolicy‎ ‎Gietrzwałdu‎ ‎koniecznie‎ ‎chciały,‎ ‎żeby‎ ‎Różaniec‎ ‎pod‎ ‎klonem‎ ‎odmawiać‎ ‎po‎ ‎niemiecku!‎ ‎—‎ ‎Zacny ks.‎ ‎proboszcz‎ ‎i‎ ‎dzielni‎ ‎parafianie‎ ‎stanowczo‎ ‎się‎ ‎temu oparli.‎ ‎—‎ ‎Smutna‎ ‎to‎ ‎zaprawdę‎ ‎powiedzieć,‎ ‎że‎ ‎nawet‎ ‎Najśw. Pannę‎ ‎odebrać‎ ‎nam‎ ‎chcieli‎ ‎ci‎ ‎państwo,‎ ‎tę‎ ‎Pannę‎ ‎Najśw., która‎ ‎nie‎ ‎w‎ ‎pysznych‎ ‎miastach‎ ‎warmińskich,‎ ‎nie‎ ‎w‎ ‎zamożnych‎ ‎siołach‎ ‎bliżej‎ ‎stolicy‎ ‎dyecezji,‎ ‎ale‎ ‎właśnie‎ ‎w ostatnim‎ ‎skrytym‎ ‎zakątku,‎ ‎tam‎ ‎gdzie‎ ‎kultura‎ ‎niemiecka nie‎ ‎skrzywiła‎ ‎jeszcze‎ ‎staropolskiej‎ ‎ludowej‎ ‎prostoty‎ ‎— że‎ ‎właśnie‎ ‎w‎ ‎takiej‎ ‎parafii‎ ‎ukazać‎ ‎się‎ ‎raczyła,‎ ‎gdzie kapłan,‎ ‎acz‎ ‎innej‎ ‎narodowości,‎ ‎lecz‎ ‎będąc‎ ‎prawdziwym apostołem‎ ‎Chrystusa‎ ‎i‎ ‎wiernym‎ ‎swych‎ ‎owieczek‎ ‎stróżem, szanował‎ ‎i‎ ‎pielęgnował‎ ‎język‎ ‎mieszkańców,‎ ‎wiedząc,‎ ‎że człowiek‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎macierzyńskim‎ ‎języku‎ ‎modlić‎ ‎się‎ ‎może.
Cześć‎ ‎księdzu‎ ‎Weichslowi‎ ‎i‎ ‎zacnym‎ ‎parafianom!
—‎ ‎Zacnym‎ ‎parafianom!‎ ‎mówimy,‎ ‎albowiem‎ ‎mieliśmy sposobność‎ ‎poznania‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎kilkunastu.‎ ‎—‎ ‎Co‎ ‎nam‎ ‎po nazwiskach‎ ‎—‎ ‎widzieliśmy‎ ‎ich,‎ ‎mówiliśmy‎ ‎z‎ ‎nimi,‎ ‎patrzeliśmy‎ ‎na‎ ‎to,‎ ‎jak‎ ‎ostatni‎ ‎kęs‎ ‎chleba,‎ ‎ostatni‎ ‎kącik‎ ‎pomieszkania,‎ ‎ostatni‎ ‎snopeczek‎ ‎słomy‎ ‎oddawali‎ ‎przybyłym.
Widzieliśmy,‎ ‎jak‎ ‎gorliwie‎ ‎opuszczali‎ ‎wszystkę‎ ‎chudobę,‎ ‎nie bojąc‎ ‎się‎ ‎złodziei,‎ ‎i‎ ‎od‎ ‎gwaru‎ ‎gości‎ ‎uciekali‎ ‎do‎ ‎kościoła, ‎ ‎choćby‎ ‎nie‎ ‎do‎ ‎kościoła,‎ ‎to‎ ‎przynajmniej‎ ‎pod‎ ‎górę‎ ‎cmentarną,‎ ‎aby‎ ‎nie‎ ‎zmudzić‎ ‎Nieszporu‎ ‎lub‎ ‎Pozdrowienia‎ ‎Anielskiego.‎ ‎Widzieliśmy,‎ ‎jak‎ ‎dalecy‎ ‎od‎ ‎wszelkiego‎ ‎zysku,‎ ‎nie zakładali,‎ ‎ani‎ ‎szynkowni,‎ ‎ani‎ ‎rzeźni,‎ ‎ani‎ ‎jakiego‎ ‎takiego handelku,‎ ‎wszystkiego‎ ‎tego‎ ‎odstępując‎ ‎przybyszom‎ ‎z‎ ‎Olsztyna,‎ ‎aby‎ ‎ich ‎nikt‎ ‎nie‎ ‎posądził‎ ‎o‎ ‎to,‎ ‎że‎ ‎z‎ ‎cudownych nawiedzeń‎ ‎Królowej‎ ‎Niebios‎ ‎chcieli‎ ‎inne‎ ‎jeszcze,‎ ‎prócz‎ ‎duchowych,‎ ‎odnieść‎ ‎korzyści.
Są‎ ‎ludzie‎ ‎we‎ ‎Warmiji‎ ‎tak‎ ‎czystego‎ ‎serca,‎ ‎tak‎ ‎gorącego‎ ‎ducha,‎ ‎że‎ ‎stary‎ ‎Hozyjusz,‎ ‎prezes‎ ‎Soboru‎ ‎trydenckiego,‎ ‎wstydzić‎ ‎by‎ ‎się‎ ‎za‎  nich‎ ‎nie‎ ‎potrzebował,‎ ‎a‎ ‎Korona Polska‎ ‎i‎ ‎ten‎ ‎bursztyn‎ ‎warmiński‎ ‎śmiało‎ ‎między‎ ‎klejnoty swoje‎ ‎zamieścić‎ ‎może.
Niewiasty‎ ‎zeszły‎ ‎z‎ ‎góry.‎ ‎—‎ ‎Ledwie‎ ‎weszły‎ ‎do‎ ‎pokoju już‎ ‎tłum‎ ciekawych,‎ ‎to‎ ‎z‎ ‎boku,‎ ‎to‎ ‎z‎ ‎bliska‎ ‎na‎ ‎nie‎ ‎spogląda.‎ ‎—‎ ‎Ten‎ ‎i‎ ‎ów‎ ‎radby‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎coś‎ ‎zapytać,‎ ‎ale‎ ‎ksiądz regens‎ ‎z‎ ‎Fromborku,‎ ‎jakby‎ ‎już‎ ‎pilnował‎ ‎—‎ ‎nie‎ ‎da‎ ‎przystąpić‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎pozwoli‎ ‎żadnego‎ ‎stawić‎ ‎pytania.
Nie‎ ‎szkodzi!‎ ‎—‎ ‎Lepiej,‎ ‎że‎ ‎się‎ ‎poskromi‎ ‎zbyteczną‎ ‎ciekawość,‎ ‎niż‎ ‎żeby‎ ‎przez‎ ‎niestosowne‎ ‎nagabywania‎ ‎dziewczęta‎ ‎wpaść‎ ‎miały‎ ‎na‎ ‎myśli‎ ‎przeciwne‎ ‎tej‎ ‎drodze,‎ ‎na‎ ‎jakiej‎ ‎pozostać‎ ‎powinny.‎ ‎
Panie‎ ‎jednak‎ ‎umieją‎ ‎sobie‎ ‎radzić. Ta‎ ‎częstuje‎ ‎kwiatkami,‎ ‎inna‎ ‎pokazuje‎ ‎obrazki,‎ ‎owa‎ ‎nawet obrazek‎ ‎wciśnie‎ ‎do‎ ‎ręki,‎ ‎czwarta‎ ‎prosi,‎ ‎żeby‎ ‎Barbarka‎ ‎idąc na‎ ‎Różaniec‎ ‎wzięła‎ ‎to‎ ‎lub‎ ‎owo‎ ‎do‎ ‎błogosławienia,‎ ‎i‎ ‎tak‎ ‎każdy‎ ‎chciałby,‎ ‎albo‎ ‎ciekawość‎ ‎zaspokoić,‎ ‎albo‎ ‎zyskać‎ ‎coś duchowo‎ ‎—-‎ ‎kto‎ ‎wie‎ ‎czy‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎cieleśnie,‎ ‎na‎ ‎zdrowiu,‎ ‎przez pośrednictwa‎ ‎onego‎ ‎czworga.‎ ‎
Najskromniej‎ ‎i‎ ‎najspokojniej siedzi‎ ‎Wieczorkówna;‎ ‎ledwo‎ ‎odpowie,‎ ‎wstydliwa,‎ ‎na‎ ‎to czym‎ ‎ją‎ ‎obrzucają.‎ ‎Bylitewska‎ ‎skromnie,‎ ‎ale‎ ‎z‎ ‎powagą wielką‎ ‎oddala‎ ‎ciekawych,‎ ‎natarczywych‎ ‎karci,‎ ‎a‎ ‎gdy‎ ‎sobie rady‎ ‎dać‎ ‎nie‎ ‎może‎ ‎—‎ ‎każe‎ ‎natrętom‎ ‎Różaniec‎ ‎odmawiać.
Na‎ ‎takim‎ ‎oglądaniu‎ ‎zeszła‎ ‎godzina‎ ‎i‎ ‎druga.‎ ‎—‎ ‎Na wieś‎ ‎chodzić‎ ‎nie‎ ‎ma‎ ‎po‎ ‎co,‎ ‎bo‎ ‎choćbyś‎ ‎miał‎ ‎kieszeń‎ ‎nadzianą‎ ‎dukatami,‎ ‎niczego‎ ‎nie‎ ‎dostaniesz‎ ‎—‎ ‎piwa‎ ‎troszkę i‎ ‎może‎ ‎starej‎ ‎bułki‎ ‎—‎ ‎więc‎ ‎gdyś‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎zaopatrzył‎ ‎—‎ ‎to‎ ‎pość,‎ ‎pość!
Mniejsza‎ ‎o‎ ‎post,‎ ‎ale‎ ‎tu‎ ‎usiąść‎ ‎nie‎ ‎można!
Na‎ ‎dworze‎ ‎błoto‎ ‎ogromne‎ ‎—‎ ‎poczciwe,‎ ‎tłuste‎ ‎błoto; gdzie‎ ‎wdepniesz‎ ‎—‎ ‎zaraz‎ ‎wyniesiesz‎ ‎ze‎ ‎trzy‎ ‎funty‎ ‎ciasta.
—‎ ‎Po‎ ‎sadzie.:‎ ‎mokro,‎ ‎płoty‎ ‎niewygodne‎ ‎—‎ ‎zresztą,‎ ‎po‎ ‎kil ku‎ ‎słonecznych‎ ‎błyskach,‎ ‎deszcz‎ ‎znowu‎ ‎kropi‎ ‎i‎ ‎ustąpić‎ ‎nie
myśli.
Depcąc‎ ‎więc‎ ‎z‎ ‎nogi‎ ‎na‎ ‎nogę,‎ ‎rozpamiętywajmy‎ ‎wrażenia‎ ‎dnia‎ ‎dzisiejszego‎ ‎i‎ ‎pójdźmy‎ ‎do‎ ‎sadu,‎ ‎gdzie‎ ‎nowe tłumy‎ ‎przybyły‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎południowy‎ ‎Różaniec‎ ‎czekają.
W‎ ‎sadzie‎ ‎co‎ ‎kroków‎ ‎20,‎ ‎to‎ ‎jinnej‎ ‎okolicy‎ ‎ludzie,‎ ‎inne‎ ‎pieśni,‎ ‎inne‎ ‎modlitwy;‎ ‎stańmy‎ ‎w‎ ‎ich‎ ‎kole,‎ ‎skupmy ducha,‎ ‎zapuśćmy‎ ‎się‎ ‎myślą‎ ‎w‎ ‎one‎ ‎czasy‎ ‎pierwotne,‎ ‎gdzie za‎ ‎Zbawiciela‎ ‎nauki‎ ‎rzesze‎ ‎czekały‎ ‎głodne‎ ‎—‎ ‎głodne słowa‎ ‎Bożego‎ ‎—‎ ‎czasem‎ ‎i‎ ‎cielesnego‎ ‎pokarmu.
Tam‎ ‎o‎ ‎kilka‎ ‎kroków‎ ‎80cioletnia‎ ‎staruszka‎ ‎wyciąga rękę‎ ‎po‎ ‎wsparcie.‎ ‎Zabrała‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎drogę‎ ‎z‎ ‎rublami;‎ ‎może jałówkę‎ ‎swoją ‎sprzedała.‎ ‎Tu‎ ‎jej‎ ‎za‎ ‎rubla‎ ‎cztery‎ ‎złote dano‎ ‎i‎ ‎biedna‎ ‎nie‎ ‎ma‎ ‎o‎ ‎czym‎ ‎wrócić‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎—‎ ‎Tam‎ ‎kaleka‎ ‎wyciąga‎ ‎jedną‎ ‎rękę,‎ ‎jedyną‎ ‎—jakaś‎ ‎ofiara‎ ‎wypadków unickich,‎ ‎żebrze,‎ ‎lecz‎ ‎po kryjomu,‎ ‎bo‎ ‎pewnie‎ ‎nie‎ ‎wróciłby zdrowo‎ ‎do‎ ‎domu,‎ ‎gdyby‎ ‎go‎ ‎ktoś‎ ‎o‎ ‎„paszport”‎ ‎zapytał.
Patrz!‎ ‎tam‎ ‎i‎ ‎Poznaniacy‎ ‎przybyli!‎ ‎—‎ ‎Ha!‎ ‎znajomi i‎ ‎pani‎ ‎ta‎ ‎i‎ ‎pan‎ ‎ten‎ ‎—‎ ‎lecz‎ ‎nie‎ ‎widzą‎ ‎się,‎ ‎bo‎ ‎każdy‎ ‎niby‎ ‎incognito‎ ‎się‎ ‎stawił;‎ ‎—‎ ‎ale‎ ‎pojutrze‎ ‎grzecznie‎ ‎ukłonią‎ ‎się sobie‎ ‎na‎ ‎ulicy‎ ‎—‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎mówiąc,‎ ‎gdzie‎ ‎byli‎ ‎i‎ ‎co‎ ‎widzieli.
(…)
Południowy‎ ‎Różaniec‎ ‎odbył‎ ‎się‎ ‎jak‎ ‎ranniejszy.‎ ‎Ksiądz promotor‎  powiedział‎ ‎te‎ ‎same‎ ‎słowa‎ ‎na‎ ‎wstępie,‎ ‎niewiasty i‎ ‎dzieci‎ ‎w‎ ‎to‎ ‎samo‎ ‎wpadły‎ ‎zachwycenie.‎ ‎Widzieliśmy,‎ ‎jak je‎ ‎szarpano,‎ ‎jak‎ ‎pewien‎ ‎z‎ ‎obywateli‎ ‎wielkopolskich‎ ‎nie spuszczał‎ ‎jich‎ ‎z‎ ‎oka‎ ‎—‎ ‎wszystko‎ ‎tak‎ ‎samo‎ ‎jak‎ ‎zawsze.
Objawienie‎ ‎i‎ ‎zachwycenie‎ ‎trwały‎ ‎minut‎ ‎8‎ ‎do‎ 10ciu‎ ‎— patrzeliśmy‎ ‎umyślnie‎ ‎na‎ ‎zegarek.
Podczas‎ ‎jednego‎ ‎oto‎ ‎z‎ ‎tych‎ ‎widzeń‎ ‎N.‎ ‎Panna‎ ‎rozkazała‎ ‎Bylitewskiej,‎ ‎aby‎ ‎na‎ ‎przesłuchach‎ ‎zeznała,‎ ‎jako‎ ‎jest wolą‎ ‎N.‎ ‎Panny,‎ ‎aby‎ ‎dziś‎ ‎było‎ ‎poświęcone‎ ‎źródełko.
Pójdźmy‎ ‎do‎ ‎źródła.
Kto‎ ‎się‎ ‎przypatrzył‎ ‎dobrze‎ ‎naszemu‎ ‎planikowi,‎ ‎widzi‎ ‎za‎ ‎plebanią‎ ‎sadek‎ ‎nie‎ ‎wielki.‎ ‎Przejdź‎ ‎ten‎ ‎sad,‎ ‎udaj się‎ ‎w‎ ‎lewo‎ ‎pod‎ ‎wzgórza‎ ‎ciągnące‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎Olsztynowi,‎ ‎zrób kilkaset‎ ‎kroków‎ ‎przez‎ ‎błonie,‎ ‎kapuśniki‎ ‎i‎ ‎mały‎ ‎chmielniczek,‎ ‎a‎ ‎ujrzysz‎ ‎u‎ ‎stóp‎ ‎góry‎ ‎lasem‎ ‎obrosłej‎ ‎niewielkie źródełko.‎
‎Tę‎ ‎skromną‎ ‎wodę‎ ‎poświęcić‎ ‎mieli‎ ‎kapłani, gdyż,‎ ‎na‎ ‎nią‎ ‎spłynąć‎ ‎miały‎ ‎łaski‎ ‎Niebieskiej‎ ‎Królowej.
Nakazano‎ ‎było,‎ ‎aby‎ ‎przy‎ ‎poświęcaniu‎ ‎źródła‎ ‎nie‎ ‎był nikt‎ ‎więcej‎ ‎obecnym,‎ ‎jak‎ ‎tylko‎ ‎osoby‎ ‎cztery‎ ‎znajome‎ ‎i samo‎ ‎duchowieństwo.
Rozporządzenie‎ ‎na‎ ‎pozór‎ ‎trudne‎ ‎do‎ ‎pojęcia‎ ‎;‎ ‎gdy‎ ‎się przecież‎ ‎rozważy,‎ ‎że‎ ‎zdradzenie‎ ‎tajemnicy‎ ‎przed‎ ‎czasem mogło‎ ‎było‎ ‎całe‎ ‎50‎ ‎tysięcy‎ ‎skierować‎ ‎pod‎ ‎lasek‎ ‎—‎ ‎to zadziwienie‎ ‎znika.‎ ‎Pięćdziesiąt‎ ‎tysięcy‎ ‎ludzi‎ ‎pod‎ ‎gołym niebem,‎ ‎to‎ ‎zbiegowisko,‎ ‎to‎ ‎mogłoby‎ ‎władzy‎ ‎podać‎ ‎w‎ ‎rękę sposobność‎ ‎do‎ ‎jakich‎ ‎badań,‎ ‎kto‎ ‎wić‎ ‎nawet,‎ ‎czy‎ ‎nie‎ ‎do zbrojnego‎ ‎wkroczenia.
Bogu‎ ‎więc‎ ‎dzięki,‎ ‎że‎ ‎nikt‎ ‎o‎ ‎niczym‎ ‎nie‎ ‎wiedział.
O‎ ‎ile‎ ‎z‎ ‎opowiadania‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎pism‎ ‎innych‎ ‎dowiedzieć się‎ ‎było‎ ‎można,‎ ‎to‎ ‎Duchowni‎ ‎i‎ ‎cztery‎ ‎niewiasty‎ ‎wyszli z‎ ‎domu‎ ‎całkiem‎ ‎niepostrzeżenie,‎ ‎jako‎ ‎też‎ ‎i‎ ‎niepostrzeżenie‎ ‎wrócili.‎ ‎—‎ ‎Na‎ ‎probostwie‎ ‎nakrywano‎ ‎i‎ ‎nakrywano‎ ‎niby‎ ‎ciągle‎ ‎do‎ ‎wieczerzy‎ ‎dla‎ ‎duchownych;‎ ‎już‎ ‎nawet‎ ‎jadło zastawiano,‎ ‎ale‎ ‎księży‎ ‎jak‎ ‎nie‎ ‎ma,‎ ‎tak‎ ‎nie‎ ‎ma.‎ ‎—‎ ‎Widocznie‎ ‎spóźnili‎ ‎się,‎ ‎bo‎ ‎zapuścili‎ ‎zbyt‎ ‎daleko.‎ ‎Panie‎ ‎ciekawe ciągle‎ ‎pytają:‎ ‎gdzie‎ ‎Barbarka,‎ ‎gdzie‎ ‎Augusta,‎ ‎gdzie‎ ‎inne, ale‎ ‎ktoś‎ ‎je‎ ‎widział‎ ‎w‎ ‎pokoiku‎ ‎pod‎ ‎strychem,‎ ‎pewnie‎ ‎egzaminowane,‎ ‎pewnie‎ ‎się‎ ‎przygotowują‎ ‎do‎ ‎przyszłego‎ ‎wieczornego‎ ‎Różańca.
Tymczasem‎ ‎księża‎ ‎i‎ ‎kobiety‎ ‎są‎ ‎przy‎ ‎źródełku. Gdy‎ ‎tedy‎ ‎dwudziestu‎ ‎księży‎ ‎i‎ ‎cztery‎ ‎niewiasty‎ ‎o‎ ‎godzinie‎ ‎pół‎ ‎do‎ ‎siódmej‎ ‎ustawili‎ ‎się‎ ‎nad‎ ‎źródełkiem,‎ ‎które ledwie‎ ‎że‎ ‎wąską‎ ‎ciekło‎ ‎strużką,‎ ‎rozdzielili‎ ‎[się‎ ‎tak,‎ ‎że‎ ‎kobiety‎ ‎i‎ ‎trzech‎ ‎czy‎ ‎czterech‎ ‎księży‎ ‎było‎ ‎po‎ ‎jednej‎ ‎stronie, a‎ ‎reszta‎ ‎po‎ ‎stronie‎ ‎przeciwnej.‎ ‎Dwa‎ ‎małe‎ ‎dziewczęta klęczały‎ ‎przed‎ ‎starszymi‎ ‎tak,‎ ‎że‎ ‎ich‎ ‎nie‎ ‎widziały.‎  ‎Według‎ ‎„rozkazu“‎ ‎danego‎ ‎Bylitewskiej‎ ‎nie‎ ‎odmawiano‎ ‎tam Różańca,‎ ‎ale‎ ‎Litanię‎ ‎Loretańską.
Ledwo‎ ‎co‎ ‎to‎ ‎czynić‎ ‎zaczęto,‎ ‎aliści‎ ‎nasamprzód‎ ‎dwie starsze‎ ‎niewiasty,‎ ‎w‎ ‎tyle‎ ‎klęczące,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎i‎ ‎dwie młodsze,‎ ‎które‎ ‎tamtych‎ ‎nie‎ ‎widziały‎ ‎—‎ ‎wpadły‎ ‎w‎ ‎zachwycenie,‎ ‎oddawszy‎ ‎pokłon‎ ‎N.‎ ‎Pannie,‎ ‎która‎ ‎im‎ ‎się‎ ‎znowu ukazała.‎ ‎Zachwycenie‎ ‎to‎ ‎było‎ ‎tak‎ ‎nagłe,‎ ‎na‎ ‎onym‎ ‎miejscu,‎ ‎tak‎ ‎niespodziewane,‎ ‎samotność‎ ‎źródła‎ ‎była‎ ‎tak cicha,‎ ‎oddalenie‎ ‎od‎ ‎tysięcy‎ ‎tysięcy‎ ‎wiernych‎ ‎co‎ ‎pod‎ ‎kościołem‎ ‎klęczeli,‎ ‎tak‎ ‎wzruszające,‎ ‎że‎ ‎kapłani‎ ‎wszyscy‎ ‎łzy mieli‎ ‎w‎ ‎oczach‎ ‎i‎ ‎dziwnego‎ ‎doznali‎ ‎uczucia.‎
‎—‎ ‎Odmówiono‎ ‎Litaniję,‎ ‎niewiasty‎ ‎nie‎ ‎wracają‎ ‎do‎ ‎przytomności;‎ ‎prześpiewano‎ ‎Salve‎ ‎Regina,‎ ‎one‎ ‎jakby‎ ‎nieżywe;‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎pieśni‎ ‎O‎ ‎Sanctissima‎ ‎pierwsze‎ ‎zwrotki‎ ‎prześpiewano,‎ ‎one jeszcze‎ ‎nieruchome;‎ ‎dopiero‎ ‎gdy‎ ‎księża‎ ‎zaintonowali‎ ‎Magnificat,‎ ‎zachwycone‎ ‎wróciły‎ ‎do‎ ‎świata…
Komisarz‎ ‎biskupi,‎ ‎Dr.‎ ‎Hipler‎ ‎z‎ ‎Fromborka,‎ ‎badał‎ ‎je natychmiast‎ ‎na‎ ‎miejscu.‎ ‎—‎ ‎Z‎ ‎tego‎ ‎co‎ ‎się‎ ‎dowiedział,‎ ‎doszło dotąd‎ ‎do‎ ‎wiadomości‎ ‎publicznej‎ ‎tylko‎ ‎to‎ ‎co‎ ‎następuje:
  1. ‎N.‎ ‎Panna‎ ‎pokazała‎ ‎się‎ ‎nad‎ ‎źródłem‎ ‎w‎ ‎chwili, gdy‎ ‎dzwoniono‎ ‎na‎ ‎Anioł‎ ‎Pański;
  2. Niewiasty‎ ‎widziały‎ ‎N.‎ ‎Pannę,‎ ‎każda‎ ‎w‎ ‎takiej‎ ‎postaci,‎ ‎jak‎ ‎ją‎ ‎zawsze‎ ‎widywała,‎ ‎ale‎ ‎bez‎ ‎otoczenia‎ ‎Aniołów;
  3. Najśw.‎ ‎Panna‎ ‎błogosławiła‎ ‎zdrój‎ ‎prawą‎ ‎ręką;
  4. N.‎ ‎Panna‎ ‎unosiła‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎jakie‎ ‎trzy‎ ‎stopy‎ ‎nad źródłem,‎ ‎ale‎ ‎była‎ ‎do‎ ‎zachwyconych‎ ‎obrócona‎ ‎nie‎ ‎twarzą, tylko‎ ‎bokiem.‎ ‎

    Ostatnia‎ ‎okoliczność‎ ‎wszystkich‎ ‎mocno zastanowiła,‎ ‎dotąd‎ bowiem‎ ‎niewiasty‎ ‎widywały‎ ‎zawsze N.‎ ‎Pannę‎ ‎wprost‎ ‎twarzą‎ ‎najświętszą‎ ‎ku‎ ‎nim‎ ‎obróconą. Po‎ ‎niejakiej‎ ‎chwili‎ ‎wyjaśniła‎ ‎się‎ ‎osobliwość‎ ‎tym,‎ ‎że‎ ‎N.‎ ‎P. była‎ ‎twarzą‎ ‎zwrócona‎ ‎wzdłuż‎ ‎źródła,‎ ‎a‎ ‎że‎ ‎niewiasty‎ ‎klęczały‎ ‎po‎ ‎jednej‎ ‎stronie,‎ ‎reszta‎ ‎zaś‎ ‎duchowieństwa‎ ‎po‎ ‎drugiej,‎ ‎więc‎ ‎N.‎ ‎Panna‎ ‎miała‎ ‎postawę‎ ‎taką,‎ ‎żeby‎ ‎do‎ ‎żadnej strony‎ ‎nie‎ ‎była‎ ‎obrócona‎ ‎tyłem.Przypadek‎ ‎chciał,‎ ‎że‎ ‎między‎ ‎owymi‎ ‎księżmi‎ ‎byli pielgrzymi‎ ‎ze‎ ‎wszystkich‎ ‎dyecezyji‎ ‎polskich:‎ ‎warmińskiej, chełmnieńskiej,‎ ‎gnieźnieńskiej‎ ‎i‎ ‎poznańskiej,‎ ‎więc‎ ‎z‎ ‎wyjątkiem‎ ‎Ślązka.

  5. Tego‎ ‎samego‎ ‎dnia,‎ ‎8go‎ ‎Września,‎ ‎Bylitewska i‎ ‎Wieczorkówna‎ ‎miały‎ ‎widzenie,‎ ‎że‎ ‎objawienia‎ ‎jeszcze‎ ‎nie ustaną‎ ‎zupełnie,‎ ‎ale‎ ‎się‎ ‎powtórzą:
    Nasamprzód‎ ‎w‎ ‎dzień‎ ‎poświęcenia‎ ‎figury‎ ‎N.‎ ‎M.‎ ‎P., która‎ ‎do‎ ‎onej‎ ‎kapliczki‎ ‎wstawić‎ ‎się‎ ‎miała.‎ ‎(To‎ ‎już‎ ‎nastąpiło‎ ‎w‎ ‎dzień‎ ‎16go‎ ‎Września‎ ‎rb.,‎ ‎jak‎ ‎o‎ ‎tym‎ ‎na‎ ‎innym miejscu‎ ‎piszemy;)‎ ‎następnie‎ ‎w‎ ‎te‎ ‎trzy‎ ‎uroczystości‎ ‎N.‎ ‎M. Panny: 1)‎ ‎Anielskiej‎ ‎czyli‎ ‎Portiunkuli‎ ‎(2go‎ ‎Sierp.);‎ ‎2)‎ ‎Wniebowzięcia‎ ‎(15go‎ ‎Sierpnia)‎ ‎i‎ ‎3)‎ ‎Narodzenia‎ ‎(8go‎ ‎Września). Wszystkie‎ ‎te‎ ‎uroczystości‎ ‎przypadają,‎ ‎w‎ ‎ten‎ ‎czas,‎ ‎w‎ ‎jakim się‎ ‎N.‎ ‎Panna‎ ‎w‎ ‎Gietrzwałdzie‎ ‎ukazywała.

Według‎ ‎dawniejszej‎ ‎zapowiedzi,‎ ‎widzenia‎ ‎miały‎ ‎się skończyć‎ ‎już‎ ‎dnia‎ ‎8go‎ ‎Września;‎ ‎mimo‎ ‎to‎ ‎N.‎ ‎P.‎ ‎oświadczyła,‎ ‎że‎ ‎nazajutrz,‎ ‎w‎ ‎Niedzielę,‎ ‎dnia‎ ‎9go,‎ ‎i‎ ‎widzenie‎ ‎i błogosławieństwo‎ ‎jeszcze‎ ‎się‎ ‎powtórzą.‎ ‎Tłumaczyć‎ ‎to wolno‎ ‎w‎ ‎ten‎ ‎sposób,‎ ‎że‎ ‎uroczystość‎ ‎NMP.,‎ ‎jaką‎ ‎my‎ ‎w Poznańskim‎ ‎obchodziliśmy‎ ‎w‎ ‎Sobotę,‎ ‎we‎ ‎Warmiji‎ ‎obchodzoną‎ ‎bywa‎ ‎w‎ ‎następną‎ ‎Niedzielę.

W‎ ‎istocie,‎ ‎objawienia‎ ‎były‎ ‎nazajutrz‎ ‎tak‎ ‎jak‎ ‎zwykle, a‎ ‎czemu‎ ‎się‎ ‎później‎ ‎jeszcze‎ ‎powtórzyły,‎ ‎o‎ ‎tym‎ ‎w‎ ‎końcu się‎ ‎dowiemy.

 

 

Tymczasem‎ ‎nad‎ ‎Gietrzwałdem‎ ‎zawisła‎ ‎noc‎ ‎zupełna.

Nie‎ ‎mogąc‎ ‎się‎ ‎doczekać‎ ‎duchowieństwa,‎ ‎a‎ ‎dowiedziawszy się,‎ ‎że‎ ‎wedle‎ ‎tego‎ ‎co‎ ‎N.‎ ‎M.‎ ‎Panna‎ ‎Wieczorkównie‎ ‎powiedziała,‎ ‎Różaniec‎ ‎miał‎ ‎się‎ ‎odbyć‎ ‎dopiero‎ ‎o‎ ‎godz.‎ ‎8mej, puściliśmy‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎szarej‎ ‎godzinie‎ ‎nieco‎ ‎spacerem‎ ‎po‎ ‎wsi.

Przypomnijmy‎ ‎sobie,‎ ‎że‎ ‎Gietrzwałd‎ ‎leży‎ ‎w‎ ‎parowie‎ ‎nad płynącą‎ ‎strugą.‎ ‎Po‎ ‎bokach‎ ‎parowu‎ ‎wiszą‎ ‎domki;‎ ‎na jego‎ ‎końcu,‎ ‎na‎ ‎wzgórku,‎ ‎stoją‎ ‎kościół‎ ‎i‎ ‎plebania.‎ ‎Ponie‎waż‎ ‎liczne‎ ‎i‎ ‎wysokie‎ ‎drzewca‎ ‎po‎ ‎części‎ ‎zasłaniają‎ ‎widok, więc‎ ‎żeby‎ ‎objąć‎ ‎wzgórze‎ ‎kościelne‎ ‎jednym‎ ‎okiem,‎ ‎udaliśmy‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎wzgórze‎ ‎południowe‎ ‎od‎ ‎Riesalu‎ ‎i‎ ‎stamtąd spoglądaliśmy‎ ‎ku‎ ‎kościołowi.

Co‎ ‎za‎ ‎widok‎ ‎nieopisany!

 ‎Jeżeli‎ ‎rano‎ ‎cały‎ ‎cmentarz‎ i‎ ‎droga‎ ‎kościelna‎ ‎i‎ ‎plebania‎ ‎i‎ ‎sad‎ ‎były‎ ‎zapełnione;‎ ‎jeżeli‎ ‎w‎ ‎południe‎ ‎tłumy te‎ ‎wzrosły‎ ‎do‎ ‎tego‎ ‎stopnia,‎ ‎że‎ ‎aż‎ ‎na‎ ‎drodze‎ ‎głównej,‎ ‎publicznej,‎ ‎wiejskiej,‎ ‎pełno‎ ‎było‎ ‎nabożnych:‎ ‎to‎ ‎teraz‎ ‎ludność za‎ ‎plebaniją‎ ‎jeszcze‎ ‎sięgała‎ ‎na‎ ‎pole,‎ ‎może‎ ‎o‎ ‎jakie‎ ‎sto‎ ‎kroków‎ ‎od‎ ‎klonu.‎ ‎Śmiało‎ ‎powiedzieć‎ ‎można,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎kierunku‎ ‎ludzie‎ ‎stali‎ ‎na‎ ‎dwieście‎ ‎kroków‎ ‎odległości!

Co‎ ‎więcej.‎ ‎Z‎ ‎uderzeniem‎ ‎godziny‎ ‎-‎ ‎mniej‎ ‎więcej pół‎ ‎do‎ ‎ósmej‎ ‎ujrzeliśmy‎ ‎zapalone‎ ‎pod‎ ‎figurą‎ ‎lampy;‎ ‎następnie‎ ‎kolorowe‎ ‎latarnie‎ ‎po‎ ‎drzewach;‎ ‎tu‎ ‎i‎ ‎owdzie‎ ‎zabłysnęło‎ ‎światełko‎ ‎gromnicy,‎ ‎jedno‎ ‎zapaliło‎ ‎się‎ ‎od‎ ‎drugiego,‎ ‎od‎ ‎niego‎ ‎dziesiąte,‎ ‎setne,‎ ‎aż‎ ‎naraz‎ ‎cała‎ ‎góra‎ ‎kościelna,‎ ‎drogi‎ ‎i‎ ‎pola,‎ ‎stanęły‎ ‎w‎ ‎jednym‎ ‎szczerym‎ ‎morzu świateł‎ ‎gromnicznych. Jakby‎ ‎za‎ ‎uderzeniem‎ ‎różdżki‎ ‎czarodziejskiej‎ ‎na‎ ‎raz z‎ ‎jakie‎ ‎50‎ ‎tysięcy‎ ‎gromnic‎ ‎białych‎ ‎i‎ ‎żółtych,‎ ‎wielkich i‎ ‎małych,‎ ‎migać,‎ ‎zlewać‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎płonąć‎ ‎poczęły,‎ ‎ku‎ ‎nieopisanie‎ ‎wspaniałej‎ ‎illuminacyji‎ ‎na‎ ‎cześć‎ ‎Boga‎ ‎Rodzicy.‎ ‎Jest bowiem‎ ‎zwyczajem‎ ‎ludności‎ ‎warmińskiej,‎ ‎że‎ ‎przy‎ ‎uroczystych‎ ‎procesjach,‎ ‎obchodach,‎ ‎nie‎ ‎same‎ ‎tylko‎ ‎Bractwa, lecz‎ ‎cała‎ ‎ludność‎ ‎z‎ ‎światłem‎ ‎towarzyszy‎ ‎obrzędom.‎ ‎Powiemy‎ ‎prawdę,‎ ‎że‎ ‎takiej‎ ‎manifestacyi‎ ‎światła‎ ‎nigdyśmy nie‎ ‎widzieli,‎ ‎ani‎ ‎sobie‎ ‎nawet‎ ‎nie‎ ‎wyobrażali.

Lecz‎ ‎czas‎ ‎wyjść‎ ‎z‎ ‎podziwienia!‎ ‎Godzina‎ ‎pół‎ ‎do dziewiątej,‎ ‎Różaniec‎ ‎się‎ ‎zaczyna.‎ ‎Anna‎ ‎Maternowa,‎ ‎która jak‎ ‎zwykle‎ ‎modlitwom‎ ‎wstępnym‎ ‎przewodniczy,‎ ‎i‎ ‎teraz‎ ‎je zaczęła.

Kapłan‎ ‎ten‎ ‎sam‎ ‎co‎ ‎rano‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎południe,‎ ‎zaczyna‎ ‎znów zwyczajną‎ ‎przemową,‎ ‎a‎ ‎potem‎ ‎uroczystym‎ ‎głosem‎ ‎opowiada:‎ ‎i‎ ‎zlecenia‎ ‎odebrane‎ ‎od‎ ‎N.‎ ‎Panny‎ ‎przez‎ ‎Bylitewską i‎ ‎poświęcenie‎ ‎źródła,‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎końcu‎ ‎ogłasza,‎ ‎że‎ ‎źródło‎ ‎to‎ ‎odtąd‎ ‎będzie‎ ‎miało‎ ‎moc‎ ‎uzdrawiającą‎ ‎dla‎ ‎wszystkich,‎ ‎co żywą‎ ‎wiarą‎ ‎i‎ ‎pobożną‎ ‎do‎ ‎N.‎ ‎Panny‎ ‎modlitwą‎ ‎na‎ ‎łaskę zasłużą.

Można‎ ‎sobie‎ ‎wystawić‎ ‎szmer‎ ‎ludu,‎ ‎który‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎takiej‎ ‎nowinie‎ ‎niespodzianie‎ ‎całkiem‎ ‎dowiedział!‎ ‎O‎ ‎jutrzejszych‎ ‎widzeniach‎ ‎kapłan‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎mówił.

Pod‎ ‎wrażeniem‎ ‎takiego‎ ‎opowiadania,‎ ‎tak‎ ‎radosnej nowiny,‎ ‎lud‎ ‎z‎ ‎większą‎ ‎jeszcze‎ ‎ufnością‎ ‎i‎ ‎wiarą‎ ‎odmawiać począł‎ ‎za‎ ‎dziećmi‎ ‎Różaniec.‎ ‎—‎ ‎Ta‎ ‎sama‎ ‎chwila‎ ‎uroczysta co‎ ‎rano‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎południe;‎ ‎teraz‎ ‎już‎ ‎nie‎ ‎dzwonek,‎ ‎dla‎ ‎wielkiego‎ ‎zgromadzenia‎ ‎ludu,‎ ‎lecz‎ ‎trąbka‎ ‎odzywa‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎raz pierwszy‎ ‎i‎ ‎drugi.‎ ‎—‎ ‎Ale‎ ‎gdy‎ ‎trzeci‎ ‎raz‎ ‎trąbka‎ ‎dzwoniąc, zapowiedziała,‎ ‎że‎ ‎N.‎ ‎P.‎ ‎oddaliła‎ ‎sią‎ ‎od‎ ‎ludu‎ ‎na‎ ‎zawsze, płacz‎ ‎powstał‎ ‎niesłychany,‎ ‎lamenta‎ ‎i‎ ‎krzyki.‎ ‎Niewiasty mdlały,‎ ‎mężowie‎ ‎łez‎ ‎powstrzymać‎ ‎nie‎ ‎mogli;‎ ‎pielgrzymi z‎ ‎Królestwa‎ ‎w‎ ‎niebogłosy‎ ‎wołali:‎ ‎Cóż‎ ‎my‎ ‎teraz‎ ‎zrobiemy sieroty,‎ ‎kiedy‎ ‎N.‎ ‎Panna‎ ‎nas‎ ‎opuściła?!….

Do‎ ‎powszechnego‎ ‎lamentu‎ ‎i‎ ‎niebo‎ ‎dodało‎ ‎swe‎ ‎smutki,‎ ‎Naraz‎ ‎od‎ ‎zachodu‎ ‎zrywa‎ ‎się‎ ‎wiatr‎ ‎i‎ ‎szumi‎ ‎po‎ ‎rozłożystych‎ ‎klonach.‎ ‎Po‎ ‎szumie‎ ‎deszczyk‎ ‎kroplami‎ ‎spadać zaczyna;‎ ‎czarne‎ ‎chmury‎ ‎przesuwają‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎szarawym‎ ‎niebie,‎ ‎i‎ ‎zdaje‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎now‎r‎e‎ ‎łaski‎ ‎Ducha‎ ‎św.‎ ‎z‎ ‎tym‎ ‎szumem spadają‎ ‎w‎ ‎zgromadzone‎ ‎wierne‎ ‎dzieci‎ ‎polskiego‎ ‎Kościoła.

Płacze,‎ ‎modlitwy,‎ ‎łkania,‎ ‎trwały‎ ‎jeszcze‎ ‎do‎ ‎godziny‎ ‎dziesiątej,‎ ‎jedenastej. ‎ ‎Lud‎ ‎nie‎ ‎ruszał‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎miejsca,‎ ‎wielu, jak‎ ‎weszło‎ ‎do‎ ‎kościoła‎ ‎tak‎ ‎w‎ ‎nim‎ ‎nocow‎ać‎ ‎postanowiło, śpiewając‎ ‎pieśni‎ ‎nieustanne;‎ ‎tysiące‎ ‎legły‎ ‎pod‎ ‎murami świątyni,‎ ‎po‎ ‎cmentarzu‎ ‎i‎ ‎drogach,‎ ‎lecz‎ ‎na‎ ‎głos‎ ‎napominających‎ ‎żandarmów‎ ‎spokojnie‎ ‎się‎ ‎rozeszli.

Około‎ ‎jedenastej‎ ‎duchowni‎ ‎zajęci‎ ‎byli‎ ‎spisywaniem protokułów‎ ‎z‎ ‎tego‎ ‎wszystkiego‎ ‎co‎ ‎się‎ ‎dzisiaj‎ ‎działo.

W‎ ‎tym‎ ‎naraz‎ ‎wicher‎ ‎się‎ ‎zrywa‎ ‎szalony,‎ ‎deszcz‎ ‎coraz‎ ‎większymi‎ ‎bije‎ ‎kroplami;‎ ‎nagle,‎ ‎jakoby‎ ‎mocą‎ ‎złego ducha‎ ‎porwana,‎ ‎jedna‎ ‎ogromna‎ ‎klonu‎ ‎odnoga,‎ ‎może‎ ‎na‎ ‎pół łokcia‎ ‎w‎ ‎średnicy‎ ‎mająca,‎ ‎trzeszczy,‎ ‎łamie‎ ‎się,‎ ‎chwieje‎ ‎i wali‎ ‎na‎ ‎kapliczkę‎ ‎pod‎ ‎klonem‎ ‎stojącą.‎ ‎

Obecni‎ ‎struchleli.‎ ‎Drzewo‎ ‎tak‎ ‎błogosławione‎ ‎na‎ ‎połow‎rę‎ ‎zniszczone; z‎ ‎prześlicznych‎ ‎dwóch‎ ‎ramion‎ ‎jedno‎ ‎spadło‎ ‎na‎ ‎ziemię,‎ ‎drugie,‎ ‎sierotę,‎ ‎zastawiając‎ ‎smutnie‎ ‎ku‎ ‎górze‎ ‎sterczące.‎ ‎Lud to‎ ‎zobaczył,‎ ‎ze‎ ‎strachem,‎ ‎ale‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎chciwością‎ ‎rzucił się‎ ‎na‎ ‎konar;‎ ‎nie‎ ‎trwało‎ ‎kwadransu,‎ ‎a‎ ‎klonu‎ ‎połowo‎ ‎rozrąbaną‎ ‎była‎ ‎na‎ ‎najmniejsze‎ ‎kawałki‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎tysiącach‎ ‎porozdzielana‎ ‎po‎ ‎wiosce,‎ ‎aby‎ ‎po‎ ‎całej‎ ‎Polsce‎ ‎roznieść‎ ‎sławę Gietrzwałdzkich‎ ‎objawień.

Dziwna‎ ‎nastała‎ ‎noc‎ ‎po‎ ‎takim‎ ‎dniu‎ ‎pięknym.‎ ‎Zimno zawiało‎ ‎dokuczliwe,‎ ‎wiatr‎ ‎dął‎ ‎tak‎ ‎szybko,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎przeciągu kwadransu‎ ‎całe‎ ‎niebo‎ ‎iskrzyło‎ ‎się‎ ‎tysiącznemi‎ ‎gwiazdami dziwnie‎ ‎migającego‎ ‎światła,‎ ‎albo‎ ‎znów,‎ ‎całe‎ ‎czarne,‎ ‎lało strumieniami,‎ ‎jakby‎ ‎te‎ ‎chmury‎ ‎rzeszotem‎ ‎były‎ ‎niebieskim, przez‎ ‎które‎ ‎wody‎ ‎górne‎ ‎mieszały‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎dolnemi. Biedni‎ ‎wy‎ ‎wszyscy,‎ ‎bardzo‎ ‎biedni,‎ ‎co‎ ‎o‎ ‎tej‎ ‎porze‎ ‎do domu‎ ‎wracacie‎ ‎piechotą,‎ ‎co‎ ‎nie‎ ‎macie‎ ‎we‎ ‎wsi‎ ‎całej‎ ‎zakątka,‎ ‎ani‎ ‎stodoły,‎ ‎ani‎ ‎sieni‎ ‎nawet,‎ ‎do‎ ‎których byście‎ ‎się schronili.‎ ‎A‎ ‎były‎ ‎takich‎ ‎liczne‎ ‎tysiące,‎ ‎co‎ ‎zaraz‎ ‎po‎ ‎rozczulającej‎ ‎scenie‎ ‎pożegnania‎ ‎zabrali‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎całą‎ ‎noc‎ ‎i‎ ‎dzień może‎ ‎następny,‎ ‎by‎ ‎zdążyć‎ ‎do‎ ‎rodzinnej‎ ‎zagrody.

(…)

Otóż‎ ‎i‎ ‎pielgrzymka‎ ‎nasza.‎ ‎A‎ ‎teraz‎ ‎słów‎ ‎kilka‎ ‎zastanowienia‎ ‎nad‎ ‎tym‎ ‎cośmy‎ ‎widzieli,‎ ‎pocośmy‎ ‎jechali.
Jedno‎ ‎z‎ ‎pism‎ ‎polskich‎ ‎było‎ ‎tak‎ ‎niezręczne,‎ ‎że‎ ‎o‎ ‎wypadkach‎ ‎gietrzwałdzkich‎ ‎wspomniawszy,‎ ‎pozostawiło‎ ‎Czytelnikom‎ ‎swoim‎ ‎wolność‎ ‎wierzenia‎ ‎lub‎ ‎nie‎ ‎wierzenia‎ ‎w‎ ‎to co‎ ‎o‎ ‎objawieniach‎ ‎N.‎ ‎Panny‎ ‎pisano.‎ ‎

Było‎ ‎tak‎ ‎niezręczne,‎ ‎że‎ ‎wiarę‎ ‎gorącą‎ ‎ludu‎ ‎naszego przypisało‎ ‎temu‎ ‎iż‎ ‎lud‎ ‎przez‎ ‎lat‎ ‎pięć‎ ‎cierpiący‎ ‎pod‎ ‎ciosami,‎ ‎jakie‎ ‎spadły‎ ‎na‎ ‎Kościół‎ ‎i‎ ‎naród,‎ ‎skłonnym‎ ‎jest‎ ‎do wiary‎ ‎nawet‎ ‎w‎ ‎takie‎ ‎cuda.

Smutna‎ ‎powiedzieć‎ ‎prawdę,‎ ‎ale‎ ‎to‎ ‎nie‎ ‎był‎ ‎głos‎ ‎katolicki,‎ ‎głos‎ ‎nawet‎ ‎nie‎ ‎polski. Naród‎ ‎polski‎ ‎nie‎ ‎potrzebował‎ ‎„ucisku‎” ‎obcego‎ ‎na to,‎ ‎aby‎ ‎wierzyć‎ ‎w‎ ‎Boga,‎ ‎w‎ ‎Matkę‎ ‎Chrystusową,‎ ‎w‎ ‎objawienia‎ ‎się‎ ‎Najświętszej‎ ‎Panny‎ ‎i‎ ‎Świętych.

Jeżeli‎ ‎wiara‎ ‎każe‎ ‎przyjąć‎ ‎za‎ ‎prawdę,‎ ‎że‎ ‎Bóg‎ ‎się‎ ‎pokazał‎ ‎Mojżeszowi‎ ‎w‎ ‎krzaku‎ ‎ognistym;‎ ‎że‎ ‎Mojżesz‎ ‎i‎ ‎Eliasz pokazali‎ ‎się‎ ‎podczas‎ ‎Przemienienia‎ ‎się‎ ‎P.‎ ‎Jezusa‎ ‎na‎ ‎górze‎ ‎Tabor i‎ ‎że‎ ‎Szawłowi‎ ‎okazała‎ ‎się‎ ‎jasność‎ ‎niebieska‎ ‎w drodze‎ ‎do‎ ‎Damaszku,‎ ‎że‎ ‎Śty‎ ‎Jan‎ ‎Ewangielista‎ ‎miał‎ ‎Objawienie‎ ‎na‎ ‎wyspie‎ ‎Patmos;‎ ‎jeżeli‎ ‎prawdą,‎ ‎że‎ ‎tyle‎ ‎a‎ ‎tylu Świętych‎ ‎wręcz‎ ‎zeznawało,‎ ‎jako‎ ‎mieli‎ ‎widzenie‎ ‎Pana‎ ‎Jezusa, Maryi‎ ‎Panny,‎ ‎albo‎ ‎Świętych‎ ‎Pańskich:‎ ‎to‎ ‎nie‎ ‎ulega‎‎ ‎żadnej‎ ‎wątpliwości,‎ ‎że‎ ‎pod‎ ‎utratą‎ ‎charakteru‎ ‎katolickiego każdy‎ ‎z‎ ‎nas‎ ‎wierzyć‎ ‎powinien,‎ ‎iż‎ ‎Matka‎ ‎Bożka‎ ‎może‎ ‎się okazać‎ ‎wyraźnie‎ ‎i‎ ‎dla‎ ‎oka‎ ‎tych,‎ ‎którzy‎ ‎ją‎ ‎wielbią,‎ ‎kochają‎ ‎i‎ ‎którzy‎ ‎dobrze‎ ‎czynią;‎ ‎słowem,‎ ‎którzy‎ ‎chodzą‎ ‎w‎ ‎szacie‎ ‎niewinności.

(…)

Z‎ ‎rozumu‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎posłuszeństwa‎ ‎wyrokom‎ ‎Kościoła‎ ‎podlegli,‎ ‎nie‎ ‎śmiemy‎ ‎powtarzać‎ ‎ani‎ ‎tego,‎ ‎co‎ ‎opowiadają‎ ‎i‎ ‎piszą‎ ‎o‎ ‎sztukach‎ ‎szatańskich,‎ ‎jakie‎ ‎się‎ ‎tam‎ ‎objawiały,‎ ‎ani o‎ ‎cudownych‎ ‎uzdrowieniach,‎ ‎o‎ ‎jakich‎ ‎nas‎ ‎zapewniają,‎ ‎bo jakkolwiek‎ ‎wierzym‎ ‎w‎ ‎jedno‎ ‎i‎ ‎drugie,‎ ‎to‎ ‎jednak‎ ‎dopiero wtedy‎ ‎rozłgaszać‎ ‎je‎ ‎wolno‎ ‎za‎ ‎prawdę,‎ ‎gdy‎ ‎są‎ ‎biskupią‎ ‎zatwierdzone‎ ‎powagą.‎ ‎

Celem‎ ‎tej‎ ‎broszurki‎ ‎było,‎ ‎jakeśmy‎ ‎na‎ ‎początku‎ ‎wyrzekli‎ ‎:‎ ‎rozszerzyć‎ ‎sławę‎ ‎N.‎ ‎Panny‎ ‎Gietrzwałdzkiej,‎ ‎pobudzić‎ ‎Czytelnika‎ ‎do‎ ‎większego‎ ‎ku‎ ‎N.‎ ‎Pannie‎ ‎nabożeństwa.

Napisaliśmy‎ ‎tylko‎ ‎to,‎ ‎czegośmy‎ ‎sami‎ ‎byli‎ ‎świadkami‎ ‎lub od‎ ‎drugich‎ ‎słyszeli.‎ ‎Myśmy‎ ‎nie‎ ‎napisali‎ ‎wszystkiego;‎ ‎więcej‎ ‎czytano‎ ‎w‎ ‎„Pielgrzymie” zdawało‎ ‎nam‎ ‎się‎ ‎przecież,‎ ‎że byłoby‎ ‎rzeczą‎ ‎niemoralną,‎ ‎pismo‎ ‎to‎ ‎wyzyskiwać‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎cudzych‎ ‎piór‎ ‎robić‎ ‎dla‎ ‎siebie‎ ‎przedmiot‎ ‎chluby‎ ‎albo‎ ‎spekulacji.

Zanim‎ ‎się‎ ‎ukażą‎ ‎książeczki‎ ‎zalecone‎ ‎powagą‎ ‎JW. ks.‎ ‎Biskupa‎ ‎Warmińskiego,‎ ‎Czytelnik‎ ‎tymczasem‎ ‎z‎ ‎broszurki‎ ‎tej‎ ‎tyle‎ ‎się‎ ‎dowie,‎ ‎ile‎ ‎mu‎ ‎trzeba,‎ ‎aby‎ ‎uderzyć‎ ‎czołem‎ ‎przed‎ ‎miłosierdziem‎ ‎Najwyższego,‎ ‎który‎ ‎w‎ ‎tych‎ ‎ciężkich‎ ‎czasach‎ ‎tak‎ ‎widoczne‎ ‎znaki‎ ‎pocieszenia‎ ‎nam‎ ‎zsyła.

 


Najświętsza Panna w Gietrzwaldzie : dokładny opis objawień od dn. 27-go czerwca do 9-go września 1877 roku. Poznań. Wyd. im. ks. Fr. Bażyńskiego, 1877.


ZASADY PUBLIKOWANIA KOMENTARZY
Prosimy o merytoryczne komentarze. Naszym celem jest obnażanie kłamstwa, a nie przyczynianie się do potęgowania zamętu. Dlatego bezpodstawne opinie zaprzeczające obiektywnej prawdzie publikujemy wyłącznie, gdy zachodzi potrzeba reakcji na fałszywe informacje.

Jedna odpowiedź do „Objawienia NMP w Gietrzwałdzie – relacja świadka z 1877 roku.”

  1. Awatar Zbyszek
    Zbyszek

    Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

    Polubienie

Skomentuj